Niech by to! Weszliśmy pełną parą w szósty tydzień, a u mnie ból gardła... całe szczęście nie boli aż tak, jak wczoraj. Leżę od rana w łóżku opatulona w ciepłą pidżamkę... no dobra, przyznaję, że mam na sobie polarowy strój koali i wyglądam komicznie! Do organizmu wpływają hektolitry wody z cytryną, mleko z miodem i czosnkiem, za chwilę wstaję zrobić sobie napar z imbiru, mąż już kisi mi syrop z cebuli.
Dobre wieści są takie, że nie zwisa mi z nosa gil i nie mam gorączki. A złe takie, że i tak się martwię. Martwię się przeogromnie.
Jutro internista - idę po skierowanie na badanie krwi. W piątek ginekolog poraz pierwszy.
Oby z Okruchem wszystko było dobrze! Tak bardzo nie chciałabym zrobić mu krzywdy przez jakieś cholerne gardło!
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 listopada 2016, 12:42
Ych... lekarze, lekarze, lekarze...
W gabinecie przyjął mnie jakiś przystojny, wyżelowany Pan, w ogóle nie słuchał, co mam do powiedzenia, a wręcz się ze mnie naigrywał.
- Proszę wypisać mi skierowanie na badanie bety...
- A po co Pani, jak już Pani jest w ciąży?! HEHEHEHE!
... ja pierniczę, jaki dramat!
Zajrzał mi w gardło przez jedną mikrosekundę, powiedział, że "no tak, wirusowe" i przepisał... hallsy. Nie zapytał, czy pracuję, czy nie potrzebuję zwolnienia. Dobrze, że mam możliwość pracy zdalnej - leżę teraz z laptopem i nigdzie się nie ruszam.
W nocy nagle jak mnie nie złamało... całe szczęście bez gorączki. Zaczęło mnie "swędzieć gardło", próbowałam nie kaszleć, żeby nie spinać brzucha, ale każda taka próba kończyła się potokiem łez i czerwonymi oczami. Przestraszyłam się tylko, bo mój owulacyjny termometr pokazał 36,30 po pomiarze w ustach - przecież to mało! Zasypiałam z myślą, że tracę Okrucha, ale rano znów 36,9 i tłuste krechy na teście - a robię je codziennie, strasznie mnie to uspokaja.
Jest mi tak cholernie przykro... Dlaczego muszę to Okruniowi fundować od samego początku? Co ze mnie za matka!
Pociesza mnie myśl, że chyba najgorsze mam za sobą, teraz tylko wysmarkać to, co nie wysmarkane i pożegnać tą wstrętną bakterię, która czycha na moje Maleństwo.
Od dwóch tygodni wiem, że jestem mamą a już przeżywam rodzicielskie stresy... litości!
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 listopada 2016, 12:42
Jeżeli coś mogłoby mnie uspokoić, to są to na pewno dwie rzeczy:
A. Wyniki bety i ładny przyrost.
B. Słowa ginekolog, która powie, że dzieciak zdrów jak ryba, normalnie najlepszy okaz jaki w życiu widziała na USG.
Uparcie szukam potwierdzenia w internecie, że przeziębienie w szóstym tygodniu nie zaszkodzi maluszkowi; Znajduję albo mrożące krew w żyłach "tak - to może POWAŻNIE wpłynąć na płód", albo historie "stara - chorowałam całą ciążę, dwa antybiotyki i dzieciak zdrowiuteńki!". Sama wiem, że do niczego to nie prowadzi. Dobrze wiem, że jeżeli dziecko rozwija się prawidłowo, to jakiś tam mój katarek go nie złamie.
Mam w sobie bardzo duży lęk. Chciałam dziecka i mam. Strasznie boję się poronienia. Biczuję się w myślach, że tak go przywitałam - kaszlem i smarkiem. Tym bardziej, że nie mam totalnie żadnych objawów ciążowych. Tylko jakieś ćmienie a'la przed okresem od czasu do czasu i bolące piersi. Mam dziwne przeczucie, że to nie teraz. Normalnie słabo mi, że to piszę, ale tak jest.
Oddałabym wszystko, żeby móc zawisnąć nad muszlą i ochoczo wymiotować niż leżeć w łóżku z przeziębieniem i zastanawiać się, czy Okruch to przetrzyma.
Obiecuję, że to był ostatni wpis. Wyniki z krwi i zdanie lekarza poznam w piątek. Mam wrażenie, że wieki miną zanim pójdę na tą wizytę!
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 listopada 2016, 12:42
Lepiej czasem chyba się nie badać.
Beta w 39 dc - 1901,20
Dobrze to?
Większy diabeł kryje się w tarczycy...
TSH - ... 5,98
ft4 - 10,91
Jestem. Prze. Ra. Żo. Na.
Ginekolog dopiero jutro wieczorem...
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 listopada 2016, 12:42
42 dc,
według belly: 6t7d
według usg: 4w5d
Początek oswajania się z ciążą był jedną wielką informacyjną pustynią, która dziś w końcu wypełniła się miłymi wiadomościami.
Po pierwsze - dziś piątek (co samo z siebie jest dobrą wiadomością ). We wtorek beta wynosiła 1901,2. W czwartek 4377,3, co oznacza przyrost ponad 130% w ciągu 48 godzin. Super! Wszystko jest dobrze.
Po drugie - zaliczyłam dodatkową wizytę u endokrynologa. To będzie moje pierwsze leczenie hormonalne - wcześniej nie brałam nawet pigułek antykoncepcyjnych. Smutno było usłyszeć, że wymagam leczenia, ale wierzę, że skoro zajęłam się tym na tak wczesnym etapie, to się musi udać! Od jutra wjeżdża Euthyrox N 50.
Po trzecie - w końcu USG! Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu aparatura pokazuje wiek ciąży jako 4 tygodnie i 5 dni, czyli jakieś 33 dni. A mój cykl trwa już 42. Jak to działa ja się pytam? 9 dni zrobiło PUFF! Ale w sumie wszystko jest możliwe przy moich nieregularnych miesiączkach, cyklach ponad 30 dniowych i owulacji, która nie wiem, kiedy wystąpiła (w szczęśliwym cyklu nic nie mierzyłam). Tak wygląda mój Kropulek:
Po czwarte - strasznie bałam się, że przeziębieniem zaszkodzę maluszkowi, który wykształca serduszko. Otóż teraz się okazuje, że taki wał - serduszka jeszcze nie ma, bo ciąża jest za młoda. Dobrze, że przeszłam (mogę już chyba użyć czasu przeszłego) tę zarazę zanim dzieciątko na dobre się rozgościło. A i tak dość krzepiącym faktem jest, że w momencie mojego największego plucia flegmą potrafiło podkręcić betę tak wysoko. Alleluja!
Po piąte - wszystko wygląda na to, że w poniedziałek powiem szefowi, że jeszcze w tym roku robię out z biura... Co napawa mnie nieokiełznaną radością.
Ciąża jaka jest każdy widzi - wczoraj wyłam w poduszkę, dziś jestem szczęśliwa.
Edit. następnego dnia
Moja głupota nie zasługuje na osobny post.
Wygląda na to, ze nie umiem liczyć.
4w5d to nie 4 tygodnie i 5 dni, tylko 5 dzień w ramach 4 tygodnia. Co daje nie tyle ukończonych 33 dni, co 26. Przypomnę,że w dniu badania wg OM był dzień 42. 16 dni różnicy! Ponad dwa tygodnie!
Ok, nie martwiłam się, ale juz zaczęłam.
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 16:50
45 dc,
według belly: 7w3d
według usg sprzed 3 dni: 5w1d
Dziewczny... chciałam! Naprawdę chciałam. Ale nie mogę. No nie mogę nię powstrzymać i nie pisać. Muszę się wypaplać. Gdziekolwiek.
Nie wiem, czy po moim rozświergotanym wpisie dostrzegłyście małą edycję dotyczącą mojego totalnego braku zdolności liczenia. W skrócie napiszę, że po zmartwieniu przeziębieniem i zmartwieniu wysokim TSH przyszło zmartwienie numer trzy pt. "wiek zarodka", który na usg wyszedł ponad dwa tygodnie młodszy. Kolejne USG dopiero w sobotę. Jako, że "niecierpliwość" to moje drugie, trzecie i czwarte imię, popędziłam na betę. Po tych wszystkich badaniach zasugerowano pobranie próbki z drugiej ręki, bo prawa już była cała zasiniaczona po tym ciągłym dziabaniu. Piękny wynik koło 10 000 uratowałby mi dzień. Odbieram go dziś po 18.00. W sumie wszystko dlatego, żeby stwierdzić, że ciąża rozwija się prawidłowo i czy mogę walić do szefa już jutro, że za dwa tygodnie może mnie już nie zastać w pracy.
Jeżeli czytałyście mój staraczkowy pamiętnik, to możecie wiedzieć, że panowało na nim milenialsowe pierdzielenie i "problemy dwudziestego pierwszego wieku" - kupa marudzenia na siebie i życie. Odkąd zobaczyłam dwie kreski na teście świat zmienił się o sto i osiemdziesiąt stopni. Wszystkie moje problemy, które wtedy miałam, wydają mi się jakieś... żadne, błahe, głupie. Praca? - co z tego. Koleżanki? - matko, jakby to miały być ostatnie, jakie w życiu spotkałam. Co ludzie powiedzą? - ha, szybciej dostałabym odpowiedzieć gdybym zapytała, czego nie powiedzą. Teraz natomiast ciągle myślę o Okruszku. Każdego dnia chcę, aby nie działa mu się krzywda. To moje epicentrum trosk, a wokół niego krążą makabryczne zmartwienia, jak po orbicie.
Odkąd zobaczyłam dwie kreski nie potrafię nie pomyśleć przynajmniej jeden raz dziennie o poronieniu. Nigdy mnie to nie spotkało. Niby udało się nam dość szybko, bo za piątym razem. Ale historie pisane przez Was już pokazały mi, że to nie zawsze spotyka kogoś, kto o siebie nie dba, kto ignoruje badania, kogo nie obchodzi dziecko. To może się przydarzyć każdemu bez względu na okoliczności.
Paraliżuje mnie jutrzejsze poinformowanie szefostwa - niby tak się nie mogłam tego doczekać, a teraz czuję się okropnie. Bo z tyłu głowy jest ta myśl, że jeżeli coś pójdzie nie tak, to nie zniosę pocieszeń wszystkich z zespołu, poczucia, że gadają o mnie przy kawie, bycia tą, co "prawie zwiała, ale się nie udało". Całe szczęście wewnątrz mojej głowy odzywa się jaskiniowec i wali mnie z całej siły z maczugi w mózg, że przecież chodzi o moje dziecko a nie o moje samopoczucie. A może... to pierwszy krok do spychania siebie na dalszy plan...? Matko, co za schiza!
Założyłam na forum wątek o radzeniu sobie ze stresem w ciąży, jak dotąd cicho. A boję się, że takim lękiem blokuję swoje ciało. Myślenie o ciąży to błędne koło - martwisz się, czy nie zaszkodzisz, ale martwiąc się w pewien sposób... szkodzisz. Szukam jakiejkolwiek techniki uspokojenia myśli.
Przepraszam Was za taki smutny wpis (w sumie słynę z tego), ale każdę takie uzewnętrznienie to -5kg mniej głupich myśli.
Moje marzenie - fruwać pod sufitem ze szczęścia, iż mam w sobie nowe życie, zamiast uskuteczniać czarnowidztwo.
Jutro dam Wam znać jak beta i jak w pracy.
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 listopada 2016, 13:11
po prostu 46 dc, nie pytajcie który tydzień, bo już sama nie wiem.
Zastanawiałam się, czy usunąć wczorajszy wpis, ale przecież to mój pamiętnik i moje przeżycia. Nie mogę udawać, że przez moją głowę nigdy nie przechodzą wątpliwości - jestem tylko człowiekiem. Dzisiaj wdrapałam się spowrotem na szczyt humorzastej sinusoidy (mam na myśli wyżyny lepszego nastroju), ale pewnie nikogo to nie dziwi.
Wyniki wczorajszej bety odebrałam jeszcze tego samego dnia.
Przeżyjmy to jeszcze raz...
Wtorek, 15.11 - 1900
Czwartek, 17.11 - 4400
Poniedziałek, 21.11 - 15400
Uważam, że jest świetnie.
Dodatkowo podniosłam sama siebie na duchu w kwestii wieku płodu zupełnie przypadkiem. Otóż na zdjęciu z USG, które możecie zauważyć wyżej, są różne dane, i poza 4w5d, które tak napędziło mi strachu, znajduje się także sugerowana data porodu, czyli 27 lipca. Stwierdziłam, że skonfiguruję sobie belly pod tą datę. Jakie było moje zdziwienie, gdy po wprowadzeniu początkiem cyklu stał się... 16 października! Czyli raptem TYDZIEŃ różnicy a nie dwa od początku cyklu. Kamień spadł mi z serca i jednocześnie zdałam sobie sprawę, że CHOLERA WIE, jak jest to liczone, ale niezaprzeczalnym faktem jest to, że jestem w ciąży a beta przyrasta prawidłowo. To jedyna stała i tego trzeba się trzymać.
Dewa - dzięki za Twoje komenatrze, masz 100% racji, nawet w tym, że jestem durna. Jesteś wiadrem zimnej wody na moje głupie myśli.
Przeprosiłam Okrucha za to, że tak słabo w niego wierzę, i z dziwnymi motylami w ciele wywołanymi tremą poszłam porozmawiać dziś z szefem. Czułam się trochę jak zdrajca, co podejrzewam jest efektem życia w kraju, gdzie kobieta w środowisku pracy ciągle budzi wiele kontrowersji i skrajnych opinii, od frakcji "dziecko jest najważniejsze i dla niego rzucę wszystko" (i to moje zdanie) po "ciąża to nie choroba a idąc na L4 jesteś leniem" - prawda jest taka, że tak długo, jak nie skonfrontujesz się z drugą osobą, to nigdy nie wiesz co o Tobie pomyśli.
Całe szczęście była radość. Niestety nie spotkałam się tylko z aprobatą do mojego zwolnienia "za dwa tygodnie" (w sumie ciężko się dziwić), a może raczej zostałam poproszona o wstrzymanie się do czasu znalezienia kogoś na moje miejsce przy totalnej elastyczności mojego czasu pracy, a nawet jego ograniczenia, łącznie z ilością obowiązków. Plus praca zdalna na tyle, na ile mi się tylko chce. Chyba jestem w stanie zgodzić się na to. W sumie powinnam się cieszyć na taką możliwość, niewiele kobiet może na nią liczyć. Jeżeli będę mogła pracować na swoich warunkach... cholera, czemu nie?
Także uczuciowy rollercoaster trwa, dziś ten lepszy dzień.
Plan na najbliższe dni:
- nie czytać for
- nie szukać for
- nie wynajdować problemów bez sensu
- dziękować Bogu za los, który mi sprzyja
- dużo mówić do Okrucha, jak bardzo go już kocham
W sobotę usg! Będzie to serduszko czy nie?
48 dc, po skonfigurowaniu belly pod datę porodu z usg (nie pytajcie!) wychodzi na to, że kończę 6 tydzień.
Dobra. Dzisiaj nie będzie o wyimaginowanych problemach z czapy, ale o tych prawdziwych.
Napiszę tak, jak napisała jedna z Was w którymś pamiętniku i zapadło mi w pamięci to sformułowanie - mam złamane cycki. Nie mogę się położyć na bok, bo jeden zgniata drugi! HORROR!
Drugą, poważniejszą sprawą jest totalny brak apetytu, który przeradza się w jedzeniowstręt. Wczoraj mojego ulubionego łososia z parowaru, którego wielbię nawet bardziej od pizzy, męczyłam godzinę. Rano zaatakował mnie "smród" zamarynowanego kurczaka leżakującego w lodówce - o mało się nie spawiałam. Patrzę na sałatę - fuj. Hummus - ble. Brokuł - a idź mi z tym! Myślę sobie "maliny"... ok... może być... ale już po sezonie! JA PIERDZIU!
Macie jakiś sposób na to? Do jedzenia póki co zmusza mnie tylko i wyłącznie odgłos burczącego brzucha.
Przy okazji "luźniejszego" tematu zdradzę Wam sekret - moja rodzina nie wie o ciąży NIC! Wymyśliliśmy sobie z mężem, że zrobimy rodzicom prezent na Wigilię (ot, taka ekonomiczna wersja, która bije na głowę jakością wszystkie graty, świeczuszki i zestawy kosmetyków). Zastanawiam się, czy uda się nam dochować tajemnicy. Całe szczęście jestem obarczona genetycznie niezbyt miłymi dla oka proporcjami, i liczę na to, że zapytana o to, co tam chowam pod koszulką, dam radę innych przekonać, że to fasolka z cebulką.
Czeka nas naprawdę dużo zmian - za miesiąc lądujemy u rodziców, a za tydzień rezerwujemy mieszkanie, które chcemy wziać na kredyt z początkiem roku... Czuję podekscytowanie i lęk. Czyli w sumie zupełnie tak samo jak z ciążą.
Nie mogę się doczekać sobotniego USG!
Wiadomość wyedytowana przez autora 24 listopada 2016, 08:54
52 dc,
nowa data porodu z usg, a więc trwa tydzień 7 (dzień 4)
Kogo jeszcze nie zaczęło bawić moje zamotanie w kwesti wieku maleństwa - ręka w górę! A tak serio to w końcu nauczyłam się już to odczytywać. Na sobotnim USG ginekolog poinformowała, że moja pierwsza wersja interpretacji "4w5d" ze zdjęcia była słuszna, co oznacza tylko tyle, że ja chyba czasem za dużo myślę i chyba muszę zacząć to dawkować, co by nie zaszkodzić Bakłażanowi.
... Bakłażanowi?! Ano tak, no bo co my tu mamy:
Tak wygląda sobotnie zdjęcie. Generalnie dużo miłych rzeczy stało się w sobotę:
1. Pani ginekolog kilka razy użyła sformułowań "wszystko dobrze wygląda", "naprawdę ładnie", "wszystko się ładnie rozwija" - i to nawet parę razy pod rząd, co było miodem na moje serce.
2. Widziałam serduszko! O ile się nie przesłyszałam to biło z prędkością 170 uderzeń na minutę - niestety na zdjęciu nie mam takiej informacji i nie pamiętam.
3. Termin porodu skrócił się o dwa dni, co oznacza chyba tylko tyle, że Bakłażan nadrabia naszą tygodniową różnicę.
4. W związku z naszą przeprowadzką do rodziców, która odbędzie się za jakiś niecały miesiąc, moja mama zaczęła nas straszyć malowaniem pokoju, no więc ze strachu przed wdychaniem oparów z farby wysypałam naszą bożonarodzeniową niespodziankę. Łzom radości i szczęścia nie było końca.
A z niezbyt miłych wiadomości to niestety - dalej jestem królową hipokryzji i każdego dnia przełykam gorycz będącą konsekwencją tegoż tytułu, a i tak cud, że mogę przełknąć i to. Zanim nam się udało cały czas projektowałam sobie swoją ciążę, moja dieta była całkiem niezła już na tym etapie, ale i tak wszystkim mówiłam, że jak będzie dziecko, to ja zrobię wszystko, żeby wyeliminować pszenicę i cukier. No i taki wał, bo pieczonego kurczaka nie jestem w stanie w ogóle zjeść (już w momencie gdy to piszę to odczuwam dyskomfort w żołądku), za to chrupki kukurydziane i rosół mojej matki na ciulowym makaronie i wegecie wjeżdża jak tatuś w mamusię. Nie rozumiem swojego ciała.
Do tego myślę jak za mgłą - jestem, ale nie ma mnie. Najchętniej cały czas leżałabym w łóżku. Od dwóch dni zaczęłam praktykować wieczorne drzemki, które przerywa tylko potrzeba prysznica, aby znowu położyć się spać. Bakłażan doi mnie z całej radości życia! Czyżby to była wprawka przed karmieniem?
Ach, no i denerwuje mnie mąż, który ma niezłą zabawę ze śmiania się z moich problemów i chyba nieźle mnie nienawidzi, bo od dwóch dni smrodzi na całe mieszkanie jajecznicą z podsmażaną kiełbasą. Na moje oburzenie reaguje tylko typowym "TO JA JUŻ NIC NIE MOGĘ ZJEŚĆ NORMALNIE?!". Poczekaj, poczekaj, dziadu... kiedyś rzygnę Ci pod nogi...
Mamy poniedziałek, za oknem śnieg i nawet nieźle to wygląda - mam mega ochotę na święta, Wy też? Miłego tygodnia!
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 16:52
53 dc, 6t z hakiem
Chcecie, żebym więcej pisała? Nie ma sprawy! Ale dzisiaj mam Wam do zaoferowania tylko rzyg mózgu.
Po tym jak napisałam Wam trochę z przekąsem o moim mężu, tak dzisiaj sprawa zrobiła się poważna. Mamy nieszczęście mieszkać teraz w dziurze zabitej dechami, gdzie w sumie sypialnia, biuro, suszarnia, kuchnia, jadalnia i przechowalnia rowerów to jedno pomieszczenie (dobrze, że w łazience nie mam firany w drzwiach!). I wyobraźcie sobie, że śpię sobie rano słodko... po czym z objęć morfeusza wybudza mnie jebnitne SZSZSZSZSSSZSZSSZSSSSZZZ! Otóż co się dzieje? Mój mąż o siódmej rano smaży kurczaka. SMAŻY. KURCZAKA. CAŁEGO. W CZOSNKU. Także nie dość, że wybudził mnie hałas, to jeszcze niesamowity smród i mdłości.
Pytam go, czy to było naprawdę aż tak niezbędne, żeby mi to robić, zwłaszcza, że mógł sobie zrobić kanapkę czy jakąkolwiek inną sałatkę, której przepis nie wymaga smażenia. Tym bardziej, że jutro jedzie na tydzień w delegację i wtedy będzie mógł sobie smażyć dzień i noc. I czy on naprawdę myśli, że czując się jak na kacu od tygodnia mam ochotę się z tego śmiać, i że ja tylko tak wyolbrzymiam to, że smród jedzenia przyprawia mnie o cofkę.
Co robi kochający mąż? Przewraca oczami, twierdzi, że przesadzam i wychodzi do pracy bez słowa, dając mi do zrozumienia bardzo wyraźnie: "Przegięłaś kobieto i teraz strzelam focha!". Obraził się biedny! Jak mi go szkoda! Pewnie byłoby mi bardziej przykro, gdyby nie to, że mam większe zmartwienie - tabletkę witamin prenatalnych z kwasem foliowym, której rozmiar przypomina mi teraz moją pięść i nie wiem, jak ją przełknąć.
Tak, jestem wkurwiona.
Dodatkowo kwestia mieszkania komplikuje się nam strasznie... Co miesiąc przesuwamy datę ostatecznego podpisania dokumentów. Doradca kredytowy powiedział nam, że formalności mogą zająć 6-8 tygodni, a my strasznie grzejemy się na MDM. Niestety deweloper daje nam tylko 45 dni od rezerwacji od wpłynięcia gotówki na jego konto, co sprawia, że nie możemy tego zaklepać na początku grudnia. Poprosiliśmy go o wydłużenie czasu rezerwacji w zamian za większy zadatek... No i z 3 tysięcy za standardowe 45 dni zrobiło się 30 za dotatkowy miesiąc! Także zęby w ścianę i modlimy się, aby do nowego roku nikt nie sprzątnął nam naszego wymarzonego domku sprzed nosa, bo po prostu jesteśmy biedni jak myszy kościelne, chociaż sukcesywnie odkładamy ponad 50% naszych dochodów na konto oszczędnościowe. Dzięki, Polsko, wiesz? Tak cudownie pracować tu, zajeżdżać się a i tak nic z tego nie mieć!
Zaczynają mnie dopadać złe myśli... na zasadzie czy ja serio jestem gotowa na to, by zostać matką. TFU! Ale mi wstyd za to.
Plan na dziś - wrócić z pracy i położyć się spać. Od razu!
Wiadomość wyedytowana przez autora 29 listopada 2016, 11:27
54 dc, 6t z hakiem
Dziś krótko.
Rano przywitało mnie brązowe plamienie.
Jutro ginekolog na 14:30.
Kolejny raz jestem przerażona.
Chyba tak po prostu, żebym miała jakiekolwiek problemy, ciążę zaczęłam przeziębieniem, podwyższonym tsh i teraz to... Odwarstwienie... Nawet nie wiem, czego, pomroczność jakaś mi się włączyła. Przepisano mi luteinę plus dwa tygodnie zwolnienia z leżeniem w łóżku.
Koniec atrakcji? Skąd. Pół godziny później zemdlałam na przystanku autobusowym. Jakiś dobry pan zaopiekował się mną i zadzwonił po karetkę.
W szpitalu czekałam na lekarza chyba półtorej godziny, żeby usłyszeć, ze ta luteina to takie placebo i jak zacznę krwawić to nie zawracać im dupy, bo i tak nie uratują ciąży.
Oficjalnie nie chce mi się już żyć.
58 dc, ukończone 7 tygodni + dzień 3 (wg. usg)
Na samym początku pragnę podziękować Wam, kochane komentatorki, bo moje polepszone samopoczucie to w głównej mierze Wasza zasługa. Dziękuję za miłe słowa. :*
Myśli w mojej głowie powoli przestają szaleć, ale żeby dać im się wyszaleć do końca, to muszę je wszystkie chyba spisać i będzie dobrze. Uh, zapowiada się dłuższy wpis...
Stosuję się wytrwale do zaleceń mojej ginekolog i nie ukrywam, że czuję się jak kaleka. Od czwartku wieczorem prawie w ogóle nie wychodzę z łóżka - moja najdalsza wyprawa z meandrów pościeli wynosi jakieś 10 kroków w kierunku toalety. Dodatkowo ja - naczelna przeciwniczka leków - wciągam dziennie 13 tabletek, czyli 3x2 UroSepty na jakieś bakterie w moczu, kwas foliowy, Euthyrox, 3 x nospa forte, plus, co by nie obciążać tyle otworu gębowego, 2 x luteina dopochwowo. Walka z jedzeniem dalej trwa. Poczułam się winna, że nie walczę z tym należycie - w końcu dziecko potrzebuje mnóstwa składników odżywczych, stwierdziłam, że zmuszę się do pełnowartościowego posiłku. Niestety, jedno ugryzienie brokuła i leciałam nad muszlę - to już mój drugi zahamowany bełt tej ciąży i zastanawiam się, na ile dam radę jeszcze odpierać ataki mojego żołądka. Stwierdziłam więc, że kapituluję, słucham swojego ciała i jem tyle, ile mogę, co też nie jest najlepsze w skutkach, gdyż okazuje się, że w tydzień schudłam dwa i pół kilograma. Póki co i tak rozpiera mnie duma, bo kiedy piszę ten wpis, to właśnie kończę jeść dwa jajka, kilka liści sałaty i pomidorka skrojonego na kawałki - WOW, kuźwa, w końcu warzywa i białko!
Muszę też pochwalić mojego męża, pytanie tylko czy serio musiałam zemdleć, żeby zaczął mnie inaczej traktować? Tego pechowego dnia, kiedy zjechałam na przystanku, urwał się z pracy, a dodam, że był na delegacji, i jechał do mnie 3 godziny, żeby odebrać mnie ze szpitala. I od tego momentu siedzi ze mną cały czas, przyrządza mi to, co mogę zjeść i wypić. Co prawda nie minęło mu upodobanie do kiełbasy, ale przynajmniej pyta mnie, czy otworzyć okno, kiedy odpala patelnię. Najsmutniejsze jest to, że nawet biedakowi "nie odwdzięczę" się należycie - mamy bana na seks od lekarza.
Ych, nie mogę się pozbyć z głowy tego momentu, kiedy stałam się totalnie bezbronna i bezwładna i mój los w dużej mierze zależał od obcych ludzi. Cały czas się zastanawiam, co było przyczyną tego omdlenia - niedożywienie? Za mało tlenu? Za dużo tlenu? Odbijające się echem w mojej głowie "ciąża zagrożona poronieniem" wypowiadane przez lekarza? Ciąża tak po prostu? Może wszystko na raz? Pamiętam, że bardzo wolnym krokiem dodreptałam na przystanek, stanęłam pod wiatą i nagle zaczęłam czuć, jakby gotowało mi się pod kopułą. Pierwsza myśl - "będę rzygać". I co robię? Oczywiscie nie proszę ludzi o posadzenie mnie, tylko myślę sobie, że przetrzymam - głupia buła! Po czym nagle rozmazuje mi się cały świat, mam wrażenie, że jestem totalnie ślepa. Po omacku łapię boku wiaty, ale chyba nie trafiam, nie wiem, czy kogoś obok mnie nie ma, bo go zwyczajnie nie widzę. Mówię "przepraszam bardzo...". A potem nagle jakieś jebudu, ludzie krzyczący "Jezus Maryja!", "Błożesztymój", i... siedzę już na ławeczce. Nie wiem, jak upadłam i na co - upieprzona kurtka wskazuje na to, że chyba lewy pośladek. Widzę, że nade mną dywagują jakiś łysy pan i starsza kobitka, dzwonią po pogotowie. Pan później towarzyszył mi do samego przyjazdu karetki i chwała, że mieszkam w mieście, bo nie czekaliśmy chyba dłużej niż dziesięć minut. Do teraz jestem strasznie urzeczona postawą tego pana, tym, że cały czas pytał, czy nie chcę się położyć. Wspomniał, że spóźni się do pracy, ale i tak przy mnie był. Chciałabym wiedzieć, jak się nazywa i gdzie mogę go znaleźć, podziękowałabym mu jeszcze raz. Tego dnia ktoś postawił go na mojej drodze i jestem temu zrządzeniu losu bardzo, ale to bardzo wdzięczna. Odzyskałam wiarę w ludzi.
No i tak na dobrą sprawę, pomimo tej małej tragedii, to było jedno z trzech pozytywnych wspomnień tego dnia. Pozostałe dwa to USG - jedno u mojej ginekolog, a drugie w szpitalu po omdleniu. Na obu Bakłażan stał dumnie naprężony jak jakaś Zielona Latarnia, albo inny super hiroł, serce biło mu jak oszalałe. Czasami sobie myślę, że ten mały gość (lub gościówa) ma w sobie więcej dumy i wiary w życie ode mnie. Podziwiam go jak cholera.
Już chyba nie plamię - mówię chyba, bo na bieliźnie nie mam nic, ale podczas aplikowania luteiny ciągle widzę lekko podbarwiony śluz na aplikatorze. Mówię sobie, że najwyraźniej ciągle się jeszcze oczyszczam i cieszę się, że nie jest to "żywa krew". Każdy dzień od tamtego czwartku bez plam na wkładce to dla mnie +100 do zajebistości. Nie chodzę do kościoła co prawda, ale jakieś tam życie duchowe mam, i na swój, mnie tylko znany sposób, modlę się wewnątrz o to, żeby to się nigdy nie powtórzyło.
Na temat szpitala aż brakuje słów, same dobrze skomentowałyście doktora pod ostatnim wpisem. Powiem tylko tyle - to doświadczenie chyba było potrzebne, żebym wiedziała, gdzie absolutnie nie chcę rodzić. Może by tak zacząć rozglądać się za prywatną kliniką... Po tym jak zostałam potraktowana i przez piguły i przez tego konowała to chyba muszę przyznać, że nie szkoda mi żadnych pieniędzy, żeby zdjąć sobie trochę stresu w tak ważnym dniu. Temat do przemyślenia.
Ach, no i praca... Mamy kwas. Nie wiem, czy pamiętacie, ale po tym, jak powiedziałam szefowi, że chcę iść na zwolnienie lada moment, przekonał mnie na przepracowanie pierwszego trymestru ("Moja żona to pracowała do ósmego miesiąca...!"). Zgodziłam się. No i co robię? Nagle kładę L4... kiedy napisałam mu smsa, że dwa tygodnie zwolnienia, że omdlenie, że ciąża zagrożona, że szpital, odpisał mi tylko "OK". Nie wiem, jak to odczytywać... Biedak chyba nie zdaje sobie sprawy, że ja już raczej nie wrócę w ogóle. Wkurzam się na siebie, bo wiem, że to nie moja wina, dodatkowo sama firma wkurwia (przepraszam) mnie praktycznie odkąd przepracowałam w niej pół roku, a ja mam do siebie jakieś pieprzone pretensje! Głupia ja.
Nie będę ukrywać przed Wami, że myśli o poronieniu atakują mnie dalej. Nie potrafię się cieszyć ciążą - nie rozmyślam nad płcią, nie szukam ubranek, nie myślę o mebelkach. Szczerze boję się zacząć. Każdy dzień odhaczam po prostu jak więzień kreskami na ścianie i myślę sobie "przeżyliśmy". Nie mniej, chyba wyleczyłam się z czegoś. Dotychczas bardzo żałowałam, że powiedziałam w pracy i w rodzinie. No bo wiecie - "a co, jeżeli utracę maleństwo?". Pomógł mi chyba ten artykuł (czy też blogowy wpis):
https://www.psychologytoday.com/blog/do-not-faint/201204/the-quiet-fear-miscarriage
Jest po angielsku, ale pozwolę sobie przetłumaczyć jeden fragment, który otworzył mi oczy:
Kilka scenariuszy rozegrało się w mojej głowie. Pierwszy - mówię wszystkim wtedy, kiedy chcę, ciąża jest zdrowa i przechodzę ją szczęśliwie. Koniec. Drugi - mówię wszystkim "za wcześnie", ronię ciążę, cała rodzina i przyjaciele są przy mnie i wspierają mnie w cierpieniu. Trzeci - nie mówię nikomu, ronię i... co? Cierpię w samotności?
Dopiero rozpisanie tego niczym algorytm uświadomiło mi, że nie chcę cierpieć w samotności. I że zrobiłam wszystko, jak musiałam, a jakieś obawy w stylu "bo się inni dowiedzą" to tylko jakieś durne, utarte kulturowo pierniczenie. Cały artykuł mówi o tym, więc jeżeli angielski to dla Was nie przeszkoda - polecam.
Oczywiście - wszystko może być w najlepszym porządku i nawet nie wiecie, jak bardzo tego pragnę. Ale jeszcze się nie cieszę... jeszcze nie dziś.
Trzymajcie za mnie kciuki, bo dzisiaj zaplanowałam wyprawę nieco dłuższą niż do toalety - jadę z mężem do biura zrobić porządek przy moim stanowisku (czytaj wrzucić do torby jakieś papiery zalegające w szufladzie i zanieść kubek do kuchni) i położyć pod klawiaturę mojej koleżanki moje L4, bo zwyczajnie wiem, że już nie wrócę do pracy i wolę to zrobić teraz, niż ładować się w korki w środku tygodnia. Oby obyło się bez ekscesów.
Uff, kto wytrwał do końca ten... nie ma co robić w życiu chyba. Ale jeszcze raz dziękuję Wam za wsparcie, dziewczyny. Uwielbiam Was!
Edit.
Ach, zapomniałabym! Sprawa mieszkania się ruszyła - "utargowaliśmy" zadatek, niedługo spisujemy umowę i mamy czas do połowy lutego na uruchomienie kredytu. Oby wszystko dobrze się skończyło... Ale musi.
Wiadomość wyedytowana przez autora 4 grudnia 2016, 13:05
Zaaplikowałam luteinę, wzięłam nospę i czekam. W sumie nie wiem na co. Liczę na to, że to jakiś krwiaczek, który sam się oczyszcza.
Leżę w łóżku, staram się uspokoić, na głos powtarzam afirmacje: "Jestem zdrowa, dziecko jest zdrowe, będzie dobrze!". Ale muszę się Wam do czegoś przyznać.
Nie wierzę w to. Nie wierzę w szczęśliwe zakończenie.
61dc, podobno ukończyliśmy 8 tydzień (Bakłażan nadrabia!)
Popanikowałam, popłakałam, porwałam trochę włosów z głowy i co? Dzisiaj fruwam pod sufitem. Głupia ja. Zaliczyliśmy wczoraj dwa IP, z czego w jednym powiedziano nam po godzinie, że jak nie mam brzucha to mnie nie przyjmą (już nie chciałam się kłócić, że mam brzuch, plecy i nawet uszy posiadam w ilości sztuk dwie), a w drugim... no cóż, też trochę czekaliśmy, ale w końcu znalazłam szpital, gdzie przyjęto mnie w miłej atmosferze. Pani doktor była naprawdę bardzo, i nie obawiam się użyć tego słowa, kochana. Mówiła, że mam się nie smucić, głowa do góry i o nic nie martwić. Powiedziała, że mój dzidziuś jest piękny i wygląda cudownie. Czyli trochę więcej niż doktorek, który po omdleniu życzył mi dużo szczęścia na przystankach autobusowych, hehehe. Co za cwel, aż mi niedobrze się robi, jak o nim myślę...
Tak czy siak w macicy czysto. Kiedy pytałam o odwarstwienie, usłyszałam tylko coś w rodzaju "może tu coś kiedyś było, ale już nie widać". Żadnych krwiaków. Po prostu się oczyściłam. Oczywiście dostałam kolejną receptę, tym razem duphaston i coś tam jeszcze, co mam brać przez pięć dni na wzmocnienie naczyń krwionośnych. Co daje nam już... 22 tabletki dziennie łącznie! Super. Mój żołądek bardzo się cieszy.
Największe wrażenie robi jednak na mnie Bakłażan. Tak, wiem - jestem wyrodną matką i kiedy przede wszystkim ja nie powinnam w niego wątpić, to poddaję się w pierwszej kolejności. Ale staram się nie obwiniać - ten pierwszy trymestr naprawdę mnie nie rozpieszcza. Wczoraj naprawdę długo myślałam, czy ja aby na pewno mam na tyle dużo siły psychicznej, żeby to udźwignąć, bo w życiu nie czułam się tak osłabiona. Ale wczorajsze USG dodało mi sił. Dzieciak wyglądał przepięknie! Ma już widoczną głowę, dziodzion (w sensie brzucho) i okrągłe pultaski. O tak wygląda:
Zachwyca mnie, jak ten szkrab się zmienia z każdym tygodniem.
Tia... także widzicie, od skrajnej rozpaczy, pisanej dramatycznym piórem, po wielką radość. Chyba tak to właśnie w ciąży jest i nie ma mocnych żeby temu zaprzeczać.
Aaaale... dziś jest szczególny dzień. 7 grudnia! Równo miesiąc temu wysikałam pierwszy pozytyw. Czas na małe podsumowanie:
Statystyki drugiego miesiąca trzeciego trymestru:
USG: 5
Wciągane tabletki: 22
Plamienia: 2
Omdlenia: 1
Bełty: 2 powstrzymane dżast in tajm
Wizyty w szpitalu: 4 (w tym jedna tylko na poczekalni)
Przejazdy karetką: 1
Potrawy, które mi smakują: 0
Aktualny wzrost Maluszka: 1,5cm
Schizy: nieskończenie wiele
Zakochania w Bakłażanie: patrz: Schizy+1
Pozdrawiam i całuję! Dziękuję za Wasze wsparcie. :*
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 16:53
64dc, trwa tydzień 9
Na opakowaniach routerów powinni pisać jak na papierosach normalnie... "Korzystanie z Internetu szkodzi Tobie i ludziom w Twoim otoczeniu". Zaglądam sobie w różne fora, pamiętniki i grupy na facebooku, a tam plaga problemów, szczegółowych opisów tych problemów i morze łez. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem za tuszowaniem rzeczywistości, ale przykra prawda jest taka, że napędza mi to mnóstwa stresu, a ja sama nie wiem, czemu to czytam. Za dużo empatii, kurczę no. Dalej asekuracyjnie nie cieszę się ciążą, w zasadzie każdy dzień to mały dramat smakujący metaliczną treścią tych wszystkich piguł, które łykam, ale co zrobię progres jakiś, to czytam o ciąży ronionej albo wadach i niedonoszeniu i robię dwa kroki w tył. Jest mi przykro, bo wygląda na to że nie wesprę dobrym słowem kogokolwiek innego niż moje kochane, stale komentujące dziewczyny (:*!), ale zwyczajnie w świecie dla własnego dobra muszę zakazać sobie tak namiętnego studiowania belly i wchodzenia w losowe pamiętniki. Bo zwariuję.
Dzisiaj nie wzięłam luteiny i chyba się wstrzymam, póki biorę duphaston. O czwartej rano tak zapiekło mnie na dole, że walczyłam z tym do piątej abym mogła zasnąć. W końcu pomógł dodatkowy ciepły prysznic i położenie się bez miliona warstw typu wkładka, bielizna i spodnie od pidżamy. Nie mówię już o tym, że tabletka dalej wypływa z podbarwionym dziwnie śluzem, ni to kawa z mlekiem, ni to szary. Mam wrażenie że to cholerstwo podrażnia mi tylko wnętrze pochwy. Odstawię na dwa dni, bo inaczej się nie przekonam. Mam nadzieję, że nie zaszkodzę Bakłażanowi.
Jutro w końcu opuszczam barłóg, jakim jest moje lóżko. Jadę do mamy na wypiek pierników. Trochę się tego obawiam, ale przecież nie mogę wiecznie leżeć. Choć nie ukrywam, że tutaj czuję się bezpiecznie... W końcu ciężko zemdleć na leżąco.
Z sukcesów na dziś - potraktowałam się metodą "na pięciolatka" i zjadłam mięso chyba pierwszy raz od dwóch tygodni. Wystarczyło podać je w formie kotlecika, no bo przeciez w panierce nie widać.
Ok! Posprawdzam jeszcze jutro i dziś komenty i robię sobie wolne od belly do następnej wizyty u ginekologa, a tą mam w czwartek. Następnego dnia endokrynolog i w końcu usłyszę, czy euthyrox w ogóle pomaga i czy to diabelne tsh na poziomie 6 spadło przez miesiąc...
Także do piątku Piszczcie proszę jak to u Was z tą luteiną.
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 grudnia 2016, 20:33
69dc, kończymy 9 tydzień
Nie było mnie tu raptem 5 dni, bo chciałam przestać Was katować swoimi wynurzeniami. W planach było zaczekać do jutra na wizytę u endo, ale ja piszę, piszę i piszę i już mam rozprawkę, więc reszta o moim TSH w kolejnym wpisie.
Dni sprzed wizyty u ginekologa…
Fantastycznie, naprawdę. Doszły 3 nowe dziwactwa.
Po pierwsze - mam PORĄBANE sny. Śni mi się wszystko - od horrorów, przez dramaty obyczajowe i science-fiction, po tak zbliżoną do oryginału wersję rzeczywistości, że rano budzę się i nie wiem, czy to jawa czy może ciągle jestem po drugiej stronie powiek. Wszystko co widzę w ciągu dnia może być przyczynkiem do dziwnego snu. Przykład - w jakiejś reklamie mignął mi Will.I.Am, po czym w nocy śniłam, że znów mam 8 lat, a do mojej świetlicy w podstawówce w naszej zapyziałej wsi przyjechało grać dla dzieci... Black Eyed Peas!, i nikt poza moją podstawówką w Polsce o tym nie wiedział. Do tego jakieś dziwne wariacje na temat "Gry o Tron", który to serial wciągnęliśmy nosem ze starym chyba w miesiąc przy okazji mojego leżakowania, jakieś apokalipsy i zagrożenia nuklearne, przed którymi ratuję świat (tak, ja - powodzenia, świecie!), no i w końcu… wisienka na torcie, najbardziej popieprzony sen - ciąża się kończy, a ja rodzę… KOTA! Nikt nie wierzy mi, że to moje dziecko, więc ja, w akcie rozpaczy, popełniam efektowne samobójstwo jak w Makbecie. JA PIERDZIU! Boję się zasypiać!
Po drugie - jest mi przykro z pewnego powodu, bo mój mąż to złoto. Pracuje ze względu na mnie z domu niemalże codziennie, gotuje mi, wozi mi tyłek, jest turbo kochany i do rany przyłóż, a ową przykrą okolicznością jest to, iż… zaczął mi śmierdzieć. A konkretnie jego skóra, która śmierdzi nawet po umyciu. Muszę leżeć dupką do niego, gdy zasypiam, więc wyobraźcie sobie, co ja przeżywam każdej nocy - na męża nie mogę patrzeć, a jak nie patrzę, to śni mi się, że jestem kocią mamą. FUCK.
Po trzecie - dziąsła krwawią przy myciu zębów. I to jest najbardziej lajtowa rzecz.
Przestałam brać lutkę, kiedy ostatnio Wam o tym pisałam, i faktycznie - śluz przestał straszyć, wygląda normalnie.
Do tego naszło mnie jedno dodatkowe przemyślenie, z którego jestem dumna. Te wszystkie plamienia, problemy z TSH… jak wiecie, wszystko to nie nastrajało mnie pozytywnie w myśleniu o ciąży. Nawet bałam się z nią zaprzyjaźnić - jakaś dziwna fobia przed uczuciem, że jak tylko się z nią emocjonalnie zwiążę, to wydarzy się coś złego, opanowała moją głowę. A potem nagle natrafiłam na fajną grafikę w czeluściach Internetu, która brutalnie, niczym plaskacz w twarz, mówi o tym, że martwienie się jest po prostu BEZ SENSU!
W końcu dotarło do mnie, że bez względu na to, co będzie się działo, to ja kurczę jestem w ciąży, i niezależnie od tego, ile dane będzie mi ją przeżywać, to nie ma to kompletnie żadnego znaczenia w tym, jak mogę ją przeżyć. Więc decyduję się ją przeżyć z radością. Czuję się, jakby mi spadło 10 kg tłuszczu z mózgu.
15 grudnia, czwartek - DZIŚ...
No to wizyta u ginekologa.
Bakłażan rozdupca mnie na kawałeczki. No zobaczcie jaki słodziak:
Niestety, byłam tak zaaferowana jego machającą nogą i biciem serca, że nie usłyszałam, jak bardzo urósł i nie mam tego nigdzie na zdjęciu. W ogóle sam fakt, że ma już rączki i nóżki to ogromna radość!
W macicy niestety znów pokazał się potwór - krwiak o szerokości 3 cm. Widziałam, jak przepływa przez niego krew. Okropność! Z opisu pani doktor dalej nie wiem, czy jest on umiejscowiony w jakiś naprawdę dramatyczny sposób czy nie. Może specjalnie tak pokrętnie o tym mówi, żebym się nie martwiła. Scenariusze są dwa - cholerstwo albo się wchłonie, albo w końcu pęknie. A wtedy klękajcie narody, mam jechać od razu na IP. Dziwi mnie, że po tej informacji dalej jestem spokojna, nawet pomimo faktu, iż czuję się jak tykająca bomba, która w każdej chwili może wybuchnąć czerwienią. Ale naprawdę mocno wierzę w Bakłażana, bo on totalnie zdaje się mieć tą całą sytuację w poważaniu. Muszę mu zaufać. I dalej leżeć. I dalej żreć leki. I niestety… wrócić do luteiny.
Zadzwonił dziś do mnie szef. Niby zapytać jak tam zdrowie, ale w sumie dał mi tylko kilka sekund na odpowiedź. Odniosłam wrażenie, że "krwiak w macicy" nie zrobił na nim totalnie żadnego wrażenia. W zasadzie to nie oszukujmy się, dzwonił tylko, aby zapytać, co zamówionymi przeze mnie gadżetami do komputera i czy myślę, że stawię się na szkoleniach czy nie, bo on je musi zatwierdzić. Gdzieś pomiędzy wierszami zdaję mi się, że słyszę "nie taką mieliśmy umowę - czemu robisz mi problem?", ale możliwe, że to tylko moje przewrażliwienie. Tak czy siak wracam do pracy w poniedziałek, ale nie mam zamiaru opuszczać domu i pozycji półleżącej.
Umówiłam się na prenatalne w pierwszym tygodniu stycznia. Cóż… cykam się.
Jutro endokrynolog, odezwę się!
Tu mogłabym zakończyć mój wywód, ale martwię się o coś… z moich obserwowanych pamiętników jeden nagle niespodziewanie zniknął. Kochana - wysłałam Ci jakiś czas temu zaproszenie do przyjaciółek. Odezwij się, jeśli możesz. Jeżeli tu zajrzałaś, to jestem pewna, że wiesz, iż piszę o Tobie. Proszę o jakiś znak!
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 lipca 2017, 16:54
70dc, zaczęliśmy 10 tydzień!
Dzisiaj będzie krótko. I do tego miła odmiana, bo zazwyczaj moje krótkie wpisy są pełne dramaturgii, a ten będzie wyjątkowo radosny.
Już po wizycie u endokrynologa. TSH spadło z diabelnego 6 do 3! Oczywiście dalej szału nie ma, zwiększamy dawkę euthyroxu do 75, ale co tam. Poprawa o połowę! I wykluczono Hashimoto. Jak dla mnie to cudowna wiadomość.
Ciąża uczy mnie pokory. Miałam być mamuśką, która gotuje mężowi, chodzi na delikatny fitness, je warzywa i z pigułek łyka co najwyżej kwas foliowy do śniadania. "Miałam". Niestety, jestem za to mamuśką na prochach, która je może 1000 kalorii dziennie, leży jak kaleka od tygodni i wszędzie muszę jeździć w asyście męża. Co w tym takiego radosnego? Chyba to, że już wrzucam na luz. Koniec planowania życia z dokładnością co do dnia. Moje ma na mnie widac inny plan. Grunt, że dostosowuję się do sytuacji, reaguję i to pomaga. Jednego diabła już zwalczamy. Jeszcze wchlon się Ty, paskudny krwiaku! I będę najszczęśliwsza na świecie.
To moje wigilijne marzenie.
72dc, 10 tydzień trwa w najlepsze (czyli 9+ileś tam)
Dość o badaniach, objawach itp. Pochwalę Wam się moimi pierwszymi zakupami ciążowymi. Wbrew pozorom nie są to ubranka, buciki czy grzechotki.
1. Profesjonalne stanowisko biurowe do pracy zdalnej
http://allegro.pl/show_item.php?item=6637356613
Czyli bambusowy stołeczek na laptopa bądź posiłek do łóżka. Jutro wracam do pracy, właśnie korzystam z mebelka i powiem Wam, że to był strzał w dziesiątkę. Nie powiem, trochę stękam na myśl o powrocie z L4, ale i tak wydaje mi się, że jestem dość sporą szczęściarą, że mogę pracować spod kołdry i dowolnej lokalizacji.
2. Książka - "Ciężarówką przez 9 miesięcy"
Lektura, nie powiem - wciągająca. Wiecie, co mnie urzekło najbardziej? "Dziennik pokładowy..." . Nie myślcie, że to była inspiracja na moje wpisy, bo książkę dostałam do ręki dopiero wczoraj. Jak dotąd nie dowiedziałam się zbyt wielu nowych rzeczy, choć dojechałam do 18 tygodnia, ale trzeba przyznać, że potrzebowałam takiej lektury - ze śmiesznymi obrazkami, rozwalającymi rzeczywistość komentarzami (ulubiony: "Ze względu na silne ukrwienie narządów płciowych, w tym łechtaczki, nie zaleca się noszenia obcisłej bielizny. Chociaż w sumie..." - jakoś tak to szło ), no i przede wszystkim - z pozytywnym podejściem do ciąży, która fakt, o problemach wspomina i opisuje je dość wyczerpująco, lecz raczej skupia się na tym, że wszystko będzie dobrze. Mi z moim krwiakiem potrzeba wieści, że będzie dobrze.
3. Książka - "W oczekiwaniu na dziecko"
Plusy książki - BIBLIA! Tu jest wszystko. Cieszę się, że mam tą pozycję w domu, gdyż wiem, że jeżeli coś będzie mnie trapiło, to na pewno znajdę tam odpowiedź. W dodatku autoryzowaną przez specjalistów. Koniec for i czytania smutnych historii. Nope!
Minusy książki - BIBLIA! Pierwszych parędziesiąt stron to przedmowy do przedmów przedmów. A potem ciągną się opisy najróżniejszych przypadłości, słowem - nie da się tego tak czytać jak "Ciężarówki..." po prostu do herbatki i kocyka. Ale nie zamierzam lektury odpuszczać mimo wszystko, choć napędziła mi pierwszego stresa. Uświadomiła mi sprawę konfliktu serologicznego, gdyż faktem jest, że mam grupę A Rh- a mąż grupę 0. Przeciwciał całe szczęście nie mam, bo to już badałam. Ale kto wie... TFU! Nie może być źle.
Prywata time!
W sobotę ruszyliśmy machinę kredytową - wnioski poszły do 4 banków. Co nas niestety zmartwiło - nie uda nam się wziąć kredytu uwzględniającego dodatkowe 30 kafelków na pierwszy remont, gdyż MDM na to nie pozwala. Co oznacza ni mniej ni więcej jak to, że trochę u rodziców pomieszkamy, zanim doprowadzimy lokum do stanu używalności (a stan jest goluteńki, developerski). Ja przewidywałam taką okoliczność, wychowałam się na placu budowy, gdyż moi rodzice podobnie jak ja i mąż dorabiali się od łyżeczki do herbaty i minęło sporo lat od wykopania fundamentów po pierwszy nocleg. Żadne obsuwy w czasie mnie nie dziwią. Mąż jednak ciężko to znosi, widzę to po nim. Staram się go przekonywać, że to nie tak źle, w końcu mamy mniejszy kredyt i mniejszą ratę, a na remont uzbieramy sobie w pół roku i nie będzie się to za nami ciągnęło w postaci odsetek aż oboje kipniemy. Nie przekonuje go to chyba. Ych. Życie. Jestem bardziej spokojna, choć nie ukrywam, że kredytem się brzydzę. Ale nie mamy zwyczajnie innego wyjścia. Wynajmować do końca życia nie zamierzam - obecnie zajmujemy już 3 lokum, i na każdym wynajmujący to istny frajer! Opowieści bym Wam mogła o tym pisać. Ale to może nie tu.
A propos tego mieszkania - już w nadchodzącym tygodniu definitywnie je opuszczamy! Jest to odrobinkę ekscytujące, gdyż poza pozytywnym testem ciążowym (i tym, co go poprzedziło :>) nie mamy tu żadnych dobrych wspomnień a do tego sąsiedzi to jakaś patologia intelektualna. Miło będzie oddać klucze i mieć to miejsce totalnie w pompie. Z drugiej strony... ruszamy do rodziców. Pierwszy raz od trzech lat wracam na "stałe" do mamy - wyczuwam konflikty i totalny brak prywatności. Mój mąż jest załamany - gdzieś wyczytał, że w drugim trymestrze seks może być bardziej bezpieczny niż w pierwszym, a ja go zepchnęłam na ziemię jednym tekstem: "Moja matka będzie pod nami". Zapał uleciał. Ja nie wiem, jak jego libido to wytrzyma. Chociaż co ja gadam - pomimo moich dolegliwości moje też ledwo daje się ugasić. No ale zakaz to zakaz...
Hm... dobra, powiem Wam trochę o ciąży. CHYBA przechodzą mi smrodliwe przeboje. Mąż jest w szoku, że smaży swoją ulubioną kiełbasę i nie marudzę. Chociaż w dalszym ciągu mielone na patelni wali mi zepsutym trupem i muszę chować nos w jakiś kawałek materiału, żeby przeżyć. Aaale... jest poprawa.
Całuję, moje kochane Ciężarówki!
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 grudnia 2016, 21:14
75dc, finiszujemy tydzień 10!
Dziś miałam pierwszą wizytę u gina, na której obeszłam się smakiem i nie usiadłam na samolot. Umówiłam się w zasadzie tylko po to, żeby uzupełnić zapasy leków na święta. Wyszłam więc z receptą, skierowaniem na kolejne badania TSH i... niedosytem. Mam wrażenie, że tydzień bez zobaczenia migającego serduszka jest jak ryzyko, że coś przeoczę. Ale muszę przestać tak myśleć. Bakłażan na pewno ma w pompie moje obawy i czuje się wybornie. Zobaczymy się przecież już 29 grudnia znów!
Napisałam Wam ostatnio, że jakby przechodzą mi objawy... kłamałam.
Dzisiaj w końcu jadę robić coś dla siebie po prawie miesiącu leżenia w łóżku! Koleżanka z pracy zrobi mi świąteczne hybrydy. Mam ochotę na jakieś śnieżynki, renifery i mikołaje - niestety umysłowo ciągle jestem w gimnazjum.
Dobra, tak serio, piszę ten wpis, bo czuję, że muszę Wam dalej poopowiadać, co Bakłażan odpiernicza - mam wrażenie, że siedzi u mnie w brzuchu i jeździ pokrętłami. "Co by tu na starej dziś zapodać... Science-fiction? Horror? Kryminał? Tragedię grecką? Ok, poimprowizuję!". Obczajcie, co mi się śni.
Moje durne, ciążowe sny.
Poniedziałek - razem z kumpelą (którą za dnia widziałam przez 5 sekund na zdjęciu na fejsbuku i normalnie z nią nie gadam…) zostajemy uświadomione przez naszego tajemniczego przyjaciela, że ma kłopoty z jakimś gangiem. Pewnego dnia idziemy ulicą, widzimy za rogiem, jak właśnie opuszcza go kilka dryblasów, a on trzyma w ręce karteczkę. Pytamy go, co się dzieje, na co on reaguje histerią. Mówi, że psychicznie już tego nie zniesie, wciska mi kartkę i ucieka. Nie mam odwagi zobaczyć, co jest w środku. Nagle orientujemy się z Kryśką, że ktoś nas śledzi i zapewne zależy mu na pozyskaniu karteczki. No to w nogi - dajemy ostry parkour po mieście, uciekamy przez strychy, piwnice, kotłownie i zatłoczone korytarze różnych placówek. Będąc w jednej takiej kotłowni, będąc cała "obsrana" i nie wiedząc, co się dzieje, wrzucam kartkę do jakiegoś przypadkowego pieca i pozwalam jej na to, aby została strawiona przez ogień. Udaje się nam zgubić ferajnę, ale wtem… goni nas dwóch jakiś innych gości. Przyspieszamy kroku, ale dopadają nas. Dziwnym zbiegiem okoliczności jeden wygląda jak Oberyn Martell z Gry o Tron, a drugi jak Bartek z gazeta.pl który na YT robi wywiady z youtuberami. Pytają, gdzie kartka. Mówię uczciwie, że ją wyrzuciłam, na co oni łapią się za głowę, patrzą na siebie, a potem wciskają mnie i Krychę do jakiegoś wana. Wysiadamy na jakimś odludziu i zostajemy zaciągnęte do jakiejś mocno nerdowskiej szopy, pełnej kamer, ekranów i klawiatur. Dowiadujemy się z Krychą, że jesteśmy w jednej z siedzib, UWAGA, GANGU SZARAD. Okazuje się, że w mieście są gangi, które rywalizują ze sobą na zagadki, gdzie ważny jest czas, a dopadnięty przy okazji rozwiązywania przeciwnik traci życie! A ja właśnie zjarałam jedną z ich wskazówek. Zostajemy nagle częścią tego i razem z Krychą za miskę zupy rozwiązujemy im zagadki różnego typu. W międzyczasie mam romans z Oberynem, już mamy go skonsumować, kiedy nagle… BUDZI MNIE MĄŻ SMAŻĄCY JAJECZNICĘ! On i to jego j*bane "SZSZSZSSSZSSSZSZSZSZ"… Kiedyś przywalę mu tą patelnią!
Wtorek - znowu jakieś apokaliptyczne klimaty (bardzo się mnie trzymają). Po świecie krąży jakiś wirus, jestem jedną z nielicznych osób niezarażonych, ale zarazić się bardzo łatwo, bo drogą kropelkową. Idę sobie któregoś dnia ze sklepu, po czym nagle zza drzewa wyłania się taki jeden osiedlowy pijaczek, którego kojarzę z rodzinnej wsi (Bóg to jeden wie, dlaczego śnię o tym człowieku!). Pijaczek wygina uśmiech w szelmowskiego banana iii… obcałowuje mnie po rękach, przytula, sprzedaje obrzydliwego buziaka w policzek, krzyczy "miłego dnia, urocza pani!" i w spazmatycznym śmiechu ucieka. Jestem oszołomiona, ale wiem, co to znaczy. Biegnę do domu, tam robię jakiś "do-it-yourself" test na wykrycie wirusa… no i masz. Złapałam. Okazuje się, że pijaczek w ten sposób zaraża wszystkie młode kobiety w okolicy, bo nie może się pogodzić z tym, że sam umiera. Organizuję samosąd… w mojej podstawówce. W jednej klasie zamykam moich znajomych, również chorych, po czym znajduję pijaczka, targam go za kudły obitego do salki, zamykam go na klucz i nakazuję ludziom pilnować okien, by nie spierdzielił, i dzwonię na policję. Policja jednak twierdzi, że nie zrobi nic, bo i tak wszyscy umrzemy i już dość cierpienia. Jestem załamana. Na oczach znajomych morduję pijaczka robiąc mu z dupy jesień średniowiecza. Wszyscy są w szoku. "Co się z Tobą stało?! Gdzie Twoje człowieczeństwo?!". Przytłoczona ciężarem racji moich pobratyńców oraz świadomością, iż choroba mnie zniszczy, również popełniam efektowne samobójstwo. THE END. Budzę się w środku nocy, ale tym razem mąż nie smaży, tylko leży obok i klatka miarowo mu się unosi. Wolałabym, aby mnie pocieszył, że nie jestem aż tak okrutna, ale zamiast tego patrzę na niego, Bakłażanowi wysyłam sygnał, że ma przestać i dalej idę spać.
To na tyle, jestem ciekawa, co Bąbel szykuje dla mnie na dzisiejszą noc. Oby po dzisiejszym manicure nie śniły mi się zmutowane, goniące mnie przez miasto paznokcie...
Gratulacje :* .nie martw się ja też byłam chora na początku ciazy jakoś 7tc maluszek twardo się trzymał :-) A teraz niebawem kończy pół roczku :-)
Strój koali <3 Cudnie! Zdrowiej koleżanko, zdrowiej! Z Puszkiem-Okruszkiem wszystko będzie ok, nie martw się (:
:* !