278 dc, 39+5 (40 Tc)
3 dni do terminu z om
(matko, ile skrótów... Brakuje LOL, ROTFL I HWDP!)
1:05
Aaale jestem mądra. No jak w mordę strzelił. O szóstej rano obudzi mnie mąż, bo KTG nam ustawili na 7:40, uuuh, a ja co? Leżę i o pierwszej w nocy googlam - "Moja historia porodu". Nie pamiętam, kiedy ostatni raz dowędrowałam na dziesiąta stronę wyświetlonych wyników - pewnie gdy szukałam zagranicznych artykułów do inżynierki parę lat temu. Czytam wszystko. A w ogóle to upadłam tak nisko, że niżej nie upadnę - szukałam w grafice zdjęć czopa śluzowego. Tak. Już wiem, jak wygląda. Tylko co z tego?!
Okresowe bóle przestały się pojawiać. Nie dzieje się totalnie nic. Null. Zero. Jestem tylko ja - sapiąca, dyszącą i ciężka. Już serio zaczynam myśleć, czy na starego nie wskoczyć (o ile jest to synonim dla "wturlania") - się chłopak zdziwi... Ciekawe, czy skończy się dziwić zanim... skończy. Moja biedna ofiara reżimu seksualnego...
Możecie teraz powiedzieć, że jestem nienormalna, ale mam dwa marzenia. Pierwsze - podłączają mnie pod skurczomierz i zakrzykują "Najświętsza Panienko! Przecież Pani ma regularne skurcze i... Ojej! Czyżby to siedem centymetrów rozwarcia?!", a ja na to: "Ups, sorry... Nie zauważyłam!" i zostaję tam na miejscu, unikając scen w domu. I drugie marzenie, alternatywne - odchodzą mi wody, chlup! I wszystko mi jedno, czy w łóżku, czy w samochodzie czy w sklepie przy kasie, ale przynajmniej nie byłoby wyjścia - dupka w auto i kierunek-szpital!
Mąż mnie straszy, że się na bank przeterminuję... Czemu on mi tak źle życzy?!
9:30
W końcu po. Myślałam, że jak przyjdę z rana, to zminimalizuję obsuwy... Jakże się myliłam! Znowu godzina kwitnięcia na poczekalni. A badanie? Średnia bicia serca małej - 140 na minutę. Skurczy - ZERO. Za to ruchów od cholery. "W normie". Pani doktor tym razem bardzo spoko, wszystko mi wyjaśniła, ale... Serwowała mi takie informacje, jakby już sugerowała mi, że się przeterminuję. Jak tylko minie termin a mi się choćby parę razy zepnie brzuch w regularnych odstępach czasu, to mam od razu przyjeżdżać na oddział. No i wiadomo - w ósmej dobie po sobocie mam się zgłosić na wywołanie. Brrrrrrr.
Córeczko, no nie rób sobie jaj! Jak przekroczymy magiczną datę 15 lipca, to będą nas badać co dwa dni! Decyduj się - albo piękny pokoik w nowym domku, albo spalanie auta podczas wojaży 25 km w jedną stronę do lekarza. No ja nic nie mówię, ale rachunek dość prosty, hee?
Wychodź!
15:30
No, to pokimałyśmy... Trzeba było uzupełnić rezerwę. W nocy będę chodziła po ścianach...
Obudziła mnie Miśka, która właśnie w tej chwili rusza się w sposób... Dziwny. Trochę rozpycha się nóżkami, ale tam, gdzie brzuch spotyka się z Grażynką wykonuje jakieś niedozwolone chwyty - czuję, jakby drapała mi macicę! Albo pstrykała paluszkami. Albo... Grała na harfie. Czyżby moja zachęta zmusiła ją do utorowania sobie drogi?
Tak sobie leżę i przełykam gorycz mojego wpisu o niewspierającym mężu. Sziet, jak mi teraz głupio, nie wyobrażacie sobie. Ostatnie dwa tygodnie są zupełnie inne. Jesteśmy razem bez przerwy. I mam w sobie podwójny spokój - bo w razie co mam go praktycznie na jedno zawołanie, a poza tym mam natychmiastowy wentyl bezpieczeństwa w znoszeniu głupich sytuacji w domu. On sam już tu ledwo wytrzymuje i pytany o życie z teściową pod jednym dachem wywraca oczami jak postać kreskówce. Stanowimy więc wspólny front. Ktoś powie coś durnego - od razu do niego biegnę i spuszczam parę, a nie, tak jak wcześniej, akumuluję to w sobie cały dzień i czekam, aż wróci z biura. Wszędzie jeździmy razem, niezależnie, czy to lekarz, mieszkanie czy jego próby przed nagraniem kawałka z zespołem. Delektuję się tym, bo za niedługo nie będziemy aż tak nierozłączni.
No i wiecie, jest teraz tak magicznie. Za chwilę będziemy rodzicami przez duże R, codziennie jeździmy na mieszkanie oglądać postępy (matko, co tam się wydarzyło przez te trzy dni! Jest cudownie ), generalnie jako małżeństwo robimy Level up!, a ja go tu na forum smaruję, że mu się, bestii, nie chciało czytać o porodzie... Ych. Tak jak tego zazwyczaj nie robię, tak proszę - zrzućmy to na hormony ciążowe i tamten mój strach przed byciem samą podczas jego delegacji. Serio. To nie ja!
A wracając do mojej samotności w 38 tygodniu... Nie wiem, czy dobrze liczę, ale chyba mijają dwa tygodnie od tamtego czasu. Co uświadamia mi jedną rzecz - pomiędzy "teraz" a "poporodziem" jest jakaś dziwna przestrzeń czasowa - dokładnie ta sama, która właśnie minęła, i która zleci nie wiadomo kiedy. Co znaczy tyle, że zanim się obejrzę, to "dziś" stanie się jakąś magmą na dnie mojej głowy a Miśka będzie leżała mi na klacie. Chyba to nazwę paradoksem końcówki ciąży - dni są długie i czekasz na cud, a jednocześnie tygodnie lecą jak szalone, co zauważam, gdy ładuję od zera kasetkę na leki na najbliższe dni.
Każda doba. Euthyrox, Jodid, witaminy, DHA, dwa razy żelazo, sześć wiesiołków iii... ogromniasta dawka niepewności.
Edit.
A więc to na szóstej stronie wydarzy się magia...
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 lipca 2017, 18:09
279dc, 39+6 (40 tc)
2 dni do terminu z om
Noc z 12 na 13 lipca
... dalej czytam. Jestem durna, ale nie mogę skoncentrować myśli na niczym innym, niż na porodzie. Ekscytacja zmieszana ze strachem, czyli trochę powtórka z rozrywki z testem ciążowym - historia zatacza koło. Nie mogę spać. Moje dziecko jest zaprzeczeniem wszystkiego, co się mówi o berbeciu na końcówce. Teoretycznie powinno być jej ciasno, a ona... pełza mi w brzuchu, odbijając się jak żabka! Nieźle daje mi do wiwatu. Czuję ją bardzo nisko, aż boli mnie prawa pachwina.
Koło pierwszej i po ostatnim nocnym siku siadam w fotelu, bo mam taki sajgon w głowie i brzuchu, że nie wyleżę. Jest ciemno. I nagle hit - mój mąż. Słyszę, jak zgrzyta zębami i przez ciszę przedziera się: "Mam stres". Mija pięć sekund i wiem, że mówił przez sen.
13 lipca, 14:00
Dobra strategia - przespać "magmę czasową" do samego porodu. Niezłą drzemkę zaliczyłam, dwie godziny po pobudce rano. Przynajmniej nie myślę o bólu ani komplikacjach. Doszedł za to ciekawy objaw, a mianowicie... napieprzają mnie stawy w palcach u dłoni, nie mogę ich zgiąć! Nie wiem, dlaczego, skoro nie mam żadnych obrzęków...
Brzuch mam twardy jak kamień od rana. Zważyłam się też dziś, kto wie, czy nie ostatni raz przed godziną zero. 15 kg na plusie od testu ciążowego.
Za chwilę spadamy z grajdołka do Leroy Merlin oglądać kontakty, pstryczki i płytki. Mój mąż po dwóch tygodniach w domu u teściów mówi: "Błagam,jedźmy stąd choćby i na godzinę, obojętnie, po co!" - czuję się więc rozgrzeszona, po tych wszystkich prośbach o zawiezienie mi tyłka gdziekolwiek dla samej rozrywki, już powinien rozumieć.
13 lipca, 20:00
Coś się dzieje. Nie wiem, czy to zwiastun jakiejkolwiek akcji czy to po prostu moje dziecko - jedną z jej kończyn czuję niemalże pod samym cyckiem i ciągnie mnie okrutnie.
Już chodząc po sklepie czułam, że się turlam jak dinozaur. Potem zajechaliśmy na mieszkanie. Oglądając cudne postępy prac siedziałam sobie na kawałeczku styropianu i nagle zaczęły się miesiączkowe bóle, przeplatane ciągnięciem w pachwinach. Po jakimś czasie zakupy w biedrze, ale chodziłam po niej jak na haju. W drodze powrotnej myślałam, że się obsmarkam - ból i mała, tak cholernie wysoko, niemalże pod samymi płucami. Idąc po schodach do pokoju z kolei myślałam, ze pęknie mi podbrzusze. Teraz leżę na łóżku. Pod ręką trzymam skurczomierz telefonowy - zobaczymy co z tego będzie.
Północ
Dupa-cycki-tyryryry, Ciotunie. Jak tylko odpaliłam apkę, to rozdzierające mi wnętrzności bolechy przeszły. Uch.
Kolejne marzenie ściętej głowy - jutro na wizycie u ginki usłyszeć, że jest postępująca akcja porodowa. Byle do 17:00!
Będę się odzywać.
280dc, 39+7 (40tc)
Jutro termin!
14 lipca, 2:20
Te noce to jakiś koszmar... Tak jak po północy żerują wampiry, wilkołaki i inne straszydła, tak mnie równo po dwunastej dopada porodowa panika. I tak się bujam, już ponad dwie godziny...
Mój brzuch zaczyna mnie martwić. Jest twardy jak kamień. Mam już go naprawdę dość i mówię zupełnie serio. Leżąc w łóżku bok zmieniam na piętnaście razy próbując jakoś oderwać się od podłoża. Ciągnie, ciąży i boli. Nie jestem w stanie zaobserwować jakiegokolwiek skurczu, bo mam skurcz permanentny. Jeżeli miałabym urodzić w 42 tygodniu to za prawdę powiadam Wam - wolę sobie walnąć w łeb. Jestem wykończona.
Od wycieczki do IP odciągają mnie trzy rzeczy - myśl, że tak musi być, ruchy Miśki (AŁA - ale mi się właśnie wbiła w bok...) i umówiona wizyta u doktora. Już za 14 i pół godziny...
Co by nie było tak ponuro to Wam powiem, czego świadkiem byłam godzinę temu.
Szturcham męża łokciem a ten jak nie wypali Maćkiem z Klanu: "Co się... Co się... Co się stao?!".
A ja mu: "Zmień boczek, bo chrapiesz i trzeszczysz jak ruski wentylator!".
Bidny myślał, że to już...
Hahaha...
Śmiech przez łzy...
14 lipca, 10:00
Pobudeczka! Brzuch dalej twardy, jasna cholera...
Piszecie, że to może moja psycha blokuje małą, ale chyba nic z tego. Gdyby "chcenie" było czynnikiem decydującym, to chyba wszystkie kobitki wywołujące poród naturalnymi metodami rodziłyby na zawołanie. A to nie jest tak, że nie chcę, bo chcę. Natura to strasznie sprytna bestia - kto wie, czy ten przedporodowy dyskomfort nie rośnie właśnie po to, żeby przyćmić strach. Czy to znaczy, że może być jeszcze gorzej?!
14 lipca, 14:30
Dopadło i mnie! Po tym, jak znowu obżarłam się arbuzem (jeśli Miśka będzie klopsem, to sama jestem sobie winna) i leżałam w jakimś marazmie zmieszanym z pościelą, w totalnie zaciemnionym pokoju, nagle poczułam "dość!". Wstałam miguśkiem i odhaczyłam kolejny "to do" na liście ciężarówkowej - umyłam okna! I starłam kurze! A potem odpakowałam materacyk z folii, co by w końcu przesiąkł naszą atmosferą i porządnie się wywietrzył. Dalej przerzucam graty z kąta w kąt. Wicie gniazda?
Na obiad łosoś z makaronem i szpinakiem. Zaraz lecę pod prysznic, porządnie się wyszorować. Przed wizytą, której miało nie być...
14 lipca, 17:40
Już po wizycie. W końcu ktoś mi pod maskę zajrzał! Rozwarcie na pół centymetra, szyjka skrócona o 30%, miękka, główka nisko. Pani doktor wydaje się, że do poniedziałku powinna się akcja skończyć. Co skutkuje piękną datą: 17.07.17. Ale czy tak będzie... To już tylko Miśka wie.
Ach... Miśka. No wszystko fajnie - serducho jak dzwon, dokazuje, no milutko. Jest tylko "mały" problem. Maleńki.
... Skubana waży 3800!
I ja mam ją dołem przepchnąć?! Położna jak to usłyszała to aż zakrzyknęła "ŁUUUUUU...". I to nie brzmiało jak "o rany...", tylko "JA PIERDOLE!". Mąż przechrzcił córę na Panią Sołtys.
Dostaliśmy lekarskie zalecenie - szarpać suty, bzykać się do upadłego, skakać na piłce a najlepiej wszystko na raz.
Nie muszę Wam chyba mówić, że informacja o wadze Miśki nieco burzy moje marzenia o porodzie fizjologicznym. Tzn. wiadomo, kobitki nie takie wielkoludy rodzą, ale poraz pierwszy pomyślałam o cesarce dość łaskawie. A już na pewno wezmę pod uwagę ZZO.
No i stary... Ledwo go pochwaliłam i co? Już mam się wycofać? Uh, co za dziad! Jak mu powiedziałam, że jestem zorana i chyba mnie pokroją to mnie wyśmiał. "Znowu musisz zakładać najgorsze!...". Powiedziałam mu tylko, że jak kiedyś zdarzy mu się rodzić kamień nerkowy to nie chcę słyszeć choćby cienia marudzenia.
I tak się bujamy... Mała znowu ma czkawkę, ja leżę na boku.
Jutro maraton po sklepach z panelami.
281 dc, 41 tydzień.
TERMIN PORODU!
Nastał dzień, który wydawał mi się tak cholernie odległy, kiedy "przechodziłam na fiolet".
Termin porodu! To DZIŚ!
Czy czuję się, jakby to dziś był ten dzień, który wywróci moje życie do góry nogami? Hehe, nie. I nic na to nie zapowiada. Prawdę mówiąc czuję się… oszukana? Ale to chyba jak każda ciężarówka, która kiedykolwiek wyczyta z mądrych książek, że rodzić można po skończonym 37 tygodniu. Wiecie - tego dnia nie miało być! Czuję się, jakbym już była przeterminowana dwa tygodnie, kiedy przeterminować to ja się dopiero mogę. Tfu!
No ale nieważne. Z mężem zaliczyliśmy dziś małą rundkę po mieście. Obczailiśmy kilka sklepów z podłogami, zjedliśmy obiad na mieście (no bez kitu mamy miesiąc miodowy - co weekend jemy w restauracji, nawet za "singla" tak dobrze nie miałam!), potem błoga cisza na mieszkaniu i pycha lodziki. Objawy? Ciągnący w dół brzuch i kłucie w grażynie. Tylko. Nic więcej. W porównaniu do bolechy sprzed paru dni to jest normalnie cisza przed burzą.
Może podsumujmy sobie ten trzeci trymestr, skoro już go w zasadzie przeszłam, co?
TRZECI TRYMESTR - podsumowanie
Pomiary wszelkiej maści:
- Mamusiowe sadełko: +15kg (względem pomiaru sprzed testu ciążowego)
- Miśkowe sadełko: szacowane 3800g… spuśćmy zasłonę milczenia.
- Zmiany na ciele: duże brzucho, rozstępy tylko na piersiach, które w porównaniu do "przed" wyglądają, jakby wykarmiły już drużynę piłkarską, opuchnięte dłonie. Z plusów - tak zdrowe włosy i cerę ostatni raz miałam chyba w podstawówce!
Badania i inne takie:
- Pewnego razu w morfologii wyszła bardzo niska hemoglobina, a równolegle z tym odkryciem ja zaczęłam mieć "niespokojne nogi" w nocy. Po paru dniach zaleconej suplementacji żelazem problem zniknął, a ja w końcu przestałam wierzgać jak koń na westernie.
- Miśka pozostała anonimowa cały trzeci trymestr, tuląc twarz do mojej wadżejdżej, nie chcąc się pokazać na USG - życie!
- Pierwszy raz podpięto mnie pod KTG. Mamy za sobą już cztery takie badania. Wszystko gut.
Pozytywy:
- Dopięłam elegancko wyprawkę i stwierdzam, że na palcach jednej ręki mogę policzyć rzeczy, które nie wiem, czy się przydadzą. A tak - jest ok! Misja zakończona powodzeniem! Mój stan szafy i szpitalnej torby jest na poprzedniej stronie.
- Przekonałam się, jak to jest być w zaawansowanej ciąży na weselu. Co tu dużo mówić… jedno ze śmieszniejszych doznań w życiu.
- Odwiedziliśmy interesujące nas szpitale i wyrobiliśmy sobie wstępną opinię.
- Zaliczyłam przecudowne darmowe warsztaty w formie pięciu spotkań w każdą sobotę, dzięki którym poczułam, że dam radę i nie jestem sama z moim "problemem". Ogrom wiedzy, jaki przyswoiłam, był niesamowity. Obejrzałam filmy, których pewnie nigdy nie obejrzałabym sama. Brałam udział w dyskusjach, zarobiłam nawet jedno ciążowe zdjęcie. To były zdecydowanie jedne z najlepszych dni całej ciąży.
- Zaliczyłam pierwszy dzień matki!
- Podpięłam się pod spoko grupę na fejsie i już mam obcykanych większość pediatrów w mieście oraz "co podać dziecku, gdy ząbkowanie/gorączka/kaszel itp.". Przeglądanie postów pozwoliło mi się nieco oswoić z tym, co jeszcze jest póki co nieznane.
- Pomimo grrrubej końcówki to i tak większość trymestru kwitłam. Czułam się względnie dobrze, pogodziłam się ze ślamazarnością, wychodziłam do ludzi, ćwiczyłam z innymi ciężarnymi. Po czym spadła zasłona 38 tygodnia...
Negatywy:
- Witaj, Hemoroidzie Stefanie! Mam nadzieję, że skończymy nasz romans po połogu…
- Kryzysem tego trymestru był absolutny brak wsparcia i zrozumienia wśród najbliższych mi osób, którego nie mogłam zrozumieć ani przetrawić. Do teraz w sumie mi ciężko.
- Temat szczepień zorał mi konkretnie mózg i o ile zapadła decyzja, że szczepimy, tak czuję podskórnie, że wizyty u lekarza będą jednymi z bardziej stresujących momentów mojego wczesnego macierzyństwa.
- Trzeci raz tej ciąży zaliczyłam przeziębienie z gilem i bolącym gardłem! Mam nadzieję, że uda się nie zachorować czwarty raz, chociaż teoretycznie… zaczęłam czwarty trymestr. ;/
- Problem z położną środowiskową… uroki życia na wsi, gdzie jest tylko jeden egzemplarz. x_x
- Po donoszeniu ciąży doświadczyłam całego pakieciku, który kryje się pod hasłem "ciężkość trzeciego trymestru", a mianowicie - ciężkość, ospałość, dyskomfort w napiętym brzuchu, problemy ze spaniem, rozkręcony częstomocz, trudności ze wstawaniem i przewracaniem się w łóżku, ciągnące podbrzusze po pokonaniu paru metrów na nogach itp.. Choć tak zupełnie szczerze - gorsze jest tylko oczekiwanie na poród i problemy z psychą. SERIO.
A to ja wczoraj, dzień przed terminem. Pamiątka ciekawego momentu w życiu, którą zatytułowałabym "ona jeszcze nie wie…". Czyli jeszcze bez dziecka i jeszcze bez wykończonego mieszkania. Za mną oczywiście totalny rozpierdziel - w tle przedsionek i kuchnia z dużą witryną, która niedawno była garażem. Ja łapię się schowka, który będzie pod schodami (które również KIEDYŚ będą ). Sufit podziurawiony jak ser szwajcarski, co by elektryk mógł przerzucić gdzie trzeba większość instalacji. Plus - moje brzucho na zbliżeniu!
Całuski!
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 lipca 2017, 20:11
283dc, termin + 2 dni spóźnienia
Nie wiem, czy skumacie bazę i poczujecie klimat, ale po terminie czuję się jak pięciolatka, której daleki wujek obiecał na urodziny lalkę Barbie, po czym okazało się, że nie dotrze na party, ale będzie za parę dni kiedyś tam i wtedy na pewno mi ją da. Czyli generalnie przestałam odliczać do konkretnego dnia, ale wiem, że coś niecoś mi się należy i kiedyś to na pewno dostanę. Tylko nie po zdarciu konkretnej kartki z kalendarza. A jak się tych kartek tak nie wydziera, to jakby i entuzjazm mniejszy i skłonności do podniety też.
... Naprawdę mam nadzieje, że kumacie.
Co tam u nas?
Mąż słucha Pani doktor i dba o to, żebym raz dziennie dostała od niego dawkę prostaglandyny, if you know what I mean.
Stwierdziłam, że póki mam czas, to pora się pobawić w sushi. Zjadłam. Jak się okazuje - nawet najbardziej kontrowersyjne danie w ciąży nie jest w stanie wykurzyć Miśki vel Bakłażan vel Predator vel Pani Sołtys.
Moja matka straszy mnie przed każdorazowym wyjściem z domu, że PRZECIEŻ MOGĄ MI ODEJŚĆ WODY! Biedna nie wie, że marzę o tym.
Z "objawów" to tylko ciągnie mnie podbrzusze, bo dostaje mocno wciry. Kłuje mnie też w pachwinach, jakby rozchodziła mi się miednica. Cała generalnie się sypię a w jelitach szaleją bąbelki. Raz myślałam, że mam skurcze co dziesięć minut, ale... Poszłam się wysikać i zniknęły! Damn!
Pojawiła się w końcu! Linea nigra! Niezłe tempo, co?
Mój pępek trzyma się dzielnie, choć już ledwo ledwo. Stary się śmieje, że to bezpiecznik, i jak wywali, to wtedy chlupnę.
Stwierdzam, że pora chyba zerwać pewną znajomość. Kiedy powiedziałam znajomej, dzień przed terminem, że objawów brak, to odparła: "Ojoj, to będzie oksytocyna... Bardzo Ci współczuję...". Z kolei dzień po terminie nie omieszkała napisać jako pierwsza "CZY JUŻ?!". Cholera, starczy mi już styczności z takim brakiem wyczucia w rodzinnym domu.
Po latach związku, wspólnego zasypiania i nabijania się ze starego, że zdarza mu się chrapnąć, mam za swoje. Skubany wkręca, że w nocy zapodaję warkot jak rasowy ciągnik na polu. Eee, na pewno ściemnia!
A tak w ogóle to podejrzewam Miśkę o to, że ona tak naprawdę nie wychodzi z miłości do mnie... Kochana moja chce mi dać w spokoju obejrzeć nowy odcinek "Gry o Tron". Dziękuję, Rozkoszniaczku!
Ych... Ilekroć sturlam się jakimś cudem z łóżka, to mam wrażenie, że Gosia Andrzejewicz to o mnie śpiewa "Mam już dość, nie mów mi nic, pozwól żyć, pozwól mi być (NIEEE-EEE-E!)...".
Wiadomość wyedytowana przez autora 17 lipca 2017, 07:10
286 dc
Wpis pod tytułem: "Fascynujące życie pewnej grubaski":
17 lipca (2 dni spóźnienia):
Wstaliśmy tego dnia wcześnie rano (bagatelka - 5:30), aby pozałatwiać pilne sprawy z mieszkaniem i autem. Zaliczyliśmy w międzyczasie pół godziny spaceru w lesie. O 9:30 byliśmy w domu, podjadłam trochę i nagle jak nie wykręci mi kich... Wykręcało mi je tak od dwóch dni, więc myślę sobie "ok... to na pewno arbuz / jabłka / porzeczki itp". Popędziłam do toalety i dokonałam odkrycia - czy to on? Czop śluzowy?! Głupia ja, zamiast zachować go dla potomności (xD) to od razu się go pozbyłam a potem długo myślałam, czy mi się nie przyśnił. Miał postać bardzo gęstego śluzu, kolor raczej kremowo-żółty. Ilość zacna. Pochwaliłam się mężowi odkryciem (w sensie... faktem odkrycia) i poszłam do łóżka, nadrobić niewyspanie. Marzyłam, aby ze snu wyrwał mnie tępy ból, ale nic z tego. Do końca dnia latałam bez przerwy na kibelek, tak mnie czyściło... Poza tym nic. Humor gasnął mi z każdą godziną, w końcu położyłam się spać z myślą, że ten czop to może i zwiastun porodu, ale chyba za tydzień. W dodatku ta sama znajoma znowu zaczęła mnie napastować, czy już. Decyzja - nie odpisywać. Zasnęłam więc w poczuciu "życie jest niesprawiedliwe i nienawidzę wszystkich!", taka byłam obrażona. Nie pomogła nawet świeża dostawa prostaglandyn od męża.
18 lipca (3dni spóźnienia)
Znów pobudeczka o tej samej godzinie, bo z rana KTG. Pierwsza myśl po otwarciu oczu - "o nie, znowu biegunka...", ale nic z tego, bo chyba wszystko, co mogło, wyszło ze mnie poprzedniego dnia. Został tylko dyskomfort w podbrzuszu i mdłości. Zastanawiam się, czemu ze wszystkich objawów mnie przypadają te najbardziej obleśne, chociaż może to mnie się tylko tak wydaje, że inne kobitki pierdzą kwiatkami i zaczynają akcję od delikatnych skurczykow. Na badaniu standard - pięknie bijące serducho, skurczów zero. Powinnam się cieszyć, że dziecko zdrowe, a ja tylko bardziej się sfrustrowałam, że nic się nie dzieje. Całą drogę do domu milczę, jestem wykończona. Czuję się jak w jakimś pieprzonym Trueman Show i czekam, aż ktoś powie: "Wcale nie jesteś w ciąży i nigdy nie byłaś!", bo im dalej od terminu tym bardziej się czuję, jakbym nigdy już miała nie urodzić. Zaliczam pięć godzin drzemki i gdy zdaję sobie sprawę, że znowu obudziłam się na suchym materacu, to mam ochotę wstać i spuścić komuś wpierdziel. Mąż uratował sytuację - kazał mi się ogarnąć i wyciągnął mnie na spacer. Pomogło. Ave, witamino D!
19 lipca (4 dni spóźnienia)
Do drugiej w nocy pykałam w gierki logiczne na telefonie, bo nie mogłam zasnąć. Z kolei rano otworzyłam oczy i... Matko, co ja mam robić ze swoim życiem?! Zero pomysłów na wypełnienie czasu, a nie mogę znowu leżeć pół dnia, bo oszaleję. Najlepiej to bym go zużyła na rodzenie. Do 16.00 wymyśliłam sobie misję "ogarnij się", więc pierdykłam sobie maseczkę, olejowanie włosów, golenie nóg, pach i pieprzonego wąsa. Z rzeczy typu "aha, coś jest na rzeczy!" zaobserwowałam tylko, że wszelkie pozycje wertykalne sprawiają mi przeszywający dyskomfort - w podbrzuszu ciągnie, jakby ktoś zaczepił mi haki o skórę i rozrywał ją ku dołowi a w udzie promieniuje mi ból aż do kolana. Czyżby brzuch był niżej? No i stała się jedna piękna rzecz... Poleciała mi siara! Myślałam, że się nie doczekam! Potem pojechaliśmy do miasta - odebrać bujaczek z Tiny Love i Mr-a B (dopadło mnie takie chciejstwo już sporo tygodni temu i stwierdziłam, że nie mogę mu się wiecznie opierać), zawieźć L4 do biura (miało nie być tego zwolnienia...) i ocenić postępy w mieszkaniu. A na koniec dnia wyciągnęłam starego na ostrą pizzę. A co tam. Każdą metodę wywoływania trzeba zaliczyć.
20 lipca: 5 dni spóźnienia
To sobie wywołałam... Wiecie, co? Haha, tutaj typowa podstawówkowa pyskówka byłaby idealną odpowiedzią. Tak, srakę sobie wywołałam! I dobra, wiem, że PODOBNO skurczy nie da się przegapić, ale odczuwam pełne spektrum różnych bóli brzusznych i żaden nie jest TYM. Ja już nie wiem. Aktualnie te, które rozróżniam to - ciągnięcie od stania, rozrywający ból od pełnego pęcherza, wgniatający w łóżko od rozciągania przez Miskę dwóch przeciwległych kończyn jednocześnie, krótkotrwały miesiączkowy dyskomfort, który jest samotnikiem i nie ma kolegów w regularnych odstępach, oraz ciągnięcie przy zmianie boku w łóżku (Miśka jest tak duża, że patrząc na brzuch wiem, gdzie leży. I jeżeli ona leży na mojej lewej stronie, a ja chce na prawym boku, to "przerzucenie" jej to jakiś hardkor...). Plusy? KTG ustawili mi na taką godzinę, że spokojnie zużyłam magmę czasową na wchłonięcie się leków na tarczycę, śniadanie, pozawracanie dupki mężowi i obejrzenie czegoś na youtube. Nawet się pomalowałam przed wyjściem, co by w razie porodu wyglądać gordżys. W międzyczasie Babcia dzwoni, kolejny dzień z rzędu. "CZY JUŻ URODZIŁA?!". Kurwa, kiedyś zacznę trollowac ludzi i mówić: "Tak, dziecko ma już miesiąc, ale skrzętnie taiłam to przed Tobą, no bo w sumie nie powinno Cię to obchodzić.". Hehehe. Wredna ciężarna... Na KTG standardzik - serducho pomiędzy 130-160, brak skurczów. Zrobiono mi też USG. "Poza tym, że ciąża przenoszona, to wszystko ok". Dostałam karteczkę z pomiarami, z którą mam się zgłosić w niedzielę rano do szpitala, a na niej "zachęcająca" do porodu naturalnego informacja - 3900g.
W przenoszeniu jest jedna fajna rzecz. Człowiek już nie myśli, czy da radę czy nie da rady. Po prostu chce to mieć za sobą i w tym jednym stwierdzeniu redukują się wszystkie troski.
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 lipca 2017, 16:08
289dc, termin+8 dni spóźnienia
Co tam u Was? Bo u mnie doszła wieczorna zgaga. A stopy to mi tak spuchły, że wyglądam jak muminek! No i oczywiście piszę w nocy, bo znów nie mogę spać. Który to już tydzień, jak nie daję rady spokojnie zmrużyć powiek?
To mój przedostatni wpis przed porodem. Przejrzałam wszystkie moje wypociny z ostatniej strony i aż dziw bierze, że ktoś tu wchodzi i komentuje - w końcu na ile różnych sposobów można pisać, że z moim ciałem nic się nie dzieje, w moim życiu nic się nie zmienia a ja z czarnej rozpaczy wpadam w ekscytację nad nadchodzącym wydarzeniem i na odwrót? No ale dobrze, zaakceptujmy to. Najwyraźniej tak wygląda umysł przeterminowanej ciężarówki, jak się ukroi kawałek czaszki i zajrzy do środka. Nie jestem pod tym względem jakoś wyjątkowa i nie umiem wyłączyć emocji, sorrki! Zwłaszcza, kiedy każdy ból, dyskomfort czy wrażenie obu naraz ustawiają mózg w trybie czuwania.
Za parę godzin meldunek w szpitalu. Zupełnie szczera z Wami będę - nie spodziewałam sie takiego finału. Któż to wie, co tam na mnie czeka. Ale wiem jedno - w ostatnich dniach po KTG zaczęłam się bardzo mocno oswajać z wizją indukcji, a nawet z cesarskim cięciem. Podejście zmieniło mi się o 180 stopni - jeszcze parę tygodni temu raczej nastawiałam się na poród naturalny. Teraz, kiedy moje ciało milczy jak zaklęte i zdaje się być totalnie niegotowe a moja córcia to raczej klops, nie wyobrażam sobie, z jej gabarytami, zmuszać jej do przeciskania przez wąski, totalnie niedojrzały do porodu kanał rodny. No i znieczulenie. Chyba poproszę o nie zawczasu. Jeżeli poród zacznie się sam a w szpitalu będą mnie raczej obserwować niż szprycować środkami na wywołanie, to też super. Ale raczej potraktuję to jako miły prezent od losu. Nie uda się - trudno. Chcę zaufać personelowi, wbrew historiom, które mrożą krew w żyłach. Coś, nad czym cholernie ciężko muszę popracować w ciągu najbliższych godzin - uwierzyć bardzo mocno, że daję radę najlepiej jak umiem, moje ciało nie jest jakieś felerne i wszystko dobrze się ułoży. To nawet ważniejsze niż skakanie na piłce i chodzenie po schodach.
I tak zupełnie poważnie - pojadę tam z uśmiechem na ustach. Możecie uznać, że mnie porąbało, ale mam już serdecznie dość atmosfery w domu - wydzwaniających telefonów "czy już?!", mojej matki, która panikuje bardziej niż ja i która, gdy tylko wołam męża po jakiś bzdet, już wpierdyla się z pytaniem "co się stało, czy to wody?!" i w ogóle samej odległości do miasta i szpitala. Chętnie tam pojadę i oswoję się z tamtejszą rzeczywistością. Nawet mi do głowy nie przyjdzie, żeby się szybciej wypisać.
Życzcie nam proszę powodzenia.
W następnym wpisie poproszę Was mocno o wsparcie.
A jeszcze kolejny wpis będzie niebieski.
PS. Mąż wpadł na szatański pomysł, aby wszystkim węszycielom sensacji pytającym, czy aby już nie wyklułam, wysłać odpowiedź, że tak, a do tego w pakiecie... zdjęcie czarnoskórego noworodka. Aż zaklaskałam, ale nie wiem, czy jestem na tyle wyluzowana.
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 lipca 2017, 01:40
292 dc, termin+11 dni spóźnienia
Hej, laski!
Ten wpis miał być inny. Plan był taki, że miało być info "jadę do szpitala!" (i to mamy za sobą), potem "hej, rodzę!", a na koniec niebieska klamerka mojej historii.
No ale dupa. Nic z tego. Bo nie rodzę.
Jesteśmy tu już czwarty dzień, no ale co ja mogę, że się Miśce nie spieszy. Słuchajcie - mam macicę ze stali. Przeżyła jak dotąd gwałt cewnikiem Foleya a wczoraj totalnie wypięła się swoją hipotetyczną szanowną na piękny szocik z oksytocyny, który spływał mi do żyły ponad cztery godziny. Nie rusza nas nic. A mnie nawet nie boli. Ale twardzielka ze mnie.
Miejmy nadzieję, że w końcu się odezwę. Gwarantuję Wam, że opis porodu będzie epicki. I to nie w tym kól, dżezi i trendi, nowoczesnym znaczeniu, tylko serio - będzie się ciągnął na kilometry, bo cztery dni prawie że w samotności sprzyjają notowaniu każdej zbłąkanej myśli. Wiem jedno - takiego opisu nie znajdziecie w żadnym pamiętniku, a wiem, co mówię, bo gdy jeszcze byłam młoda i naiwna i myślałam, że nie sięgnę 40 tygodnia, a gdzie tu mówić o końcówce 42, to przeczytałam chyba po nocach wszystkie opisane tu historie. Ach, co za reklama!
Także... Jak jeszcze otulacie mnie dobrymi myślami, to nie przestawajcie.
Buzi!
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 sierpnia 2017, 14:58
Michalina przyszła na świat dziś o 9:11, pierwszego dnia 43 tc.
4100g, 57cm, 10/10.
Chciałoby się napisać, że SN, ale...
To będzie temat na osobny wpis. Niezbyt różowy.
Co nie zmienia faktu, że mała jest piękna. I pokaże Wam ją. Jak tylko dojdę do siebie...
Wiadomość wyedytowana przez autora 29 lipca 2017, 14:11
Obiecywałam Wam, ale chyba nie dam rady. Mowa o opisie mojego pobytu w szpitalu i opisie porodu. Aż do godziny zero spisywałam wszystko w telefonie, każdą jedną myśl. Już po dwóch dobach miałam referat. Znacie mnie. Moje wpisy sprzed szpitala są napakowane pierdołami. Tylko teraz było inaczej. O wiele. Dotarłam z zapisami do pierwszych skurczów, będąc pełna wiary, że napiszę historię z happy endem, ale porodu nie jestem w stanie opisać... po swojemu. Rozumiecie? Ja. Nie jestem w stanie opisać czegoś, co przeżyłam. Nigdy w życiu nie doświadczyłam takiego stanu. Boję się, że to wspomnienie (dziękuję Bogu, że to właśnie już przeszłość...) kiedyś mnie dopadnie.
Powiem Wam wprost. To, co się wydarzyło, było czymś najgorszym (pomijając oczywiście nagrodę za poświęcenie), co spotkało mnie w całym życiu. Postanowiłam, że nie udostępnię nigdzie tego, co pisałam podczas pobytu. Pierwszy raz są to zbyt intymne myśli. A po drugie... Takie "bogate" opisy działają na mózg. Do cholery, czytają nas inne ciężarne.
Nie mniej jednak... Opiszę Wam tylko na sucho, co się stało, bo głowy w piasek też chować nie chcę, a dotychczas pisałam Wam tylko w komentarzach.
Zanim zaczął się poród spędziłam w szpitalu 6 długich dni, podczas których zaliczyłam 3 indukcje, bezskutecznie - cewnik foleya i dwie oksytocyny. Miała być czwarta, mieli mi przebić pęcherz płodowy, ale uchroniło mnie przed tym zatrzęsienie rodzących na porodówce - po prostu zabrakło na nas czasu. Dodam, że moje dziecko ważyło ponad 4kg, nie chciało zejść nisko a moja szyjka nie reagowała na żadne wspomagacze, była jak z betonu. Odmówiono nam cesarki, stwierdzając brak wskazań. W końcu, w nocy z ostatniego dnia 42 tc na pierwszy dzień 43, bóle przyszły same. Rozwarcie poszło nawet szybko i nie było już czasu na jakiekolwiek znieczulenie. Mała dalej nie chciała zejść - wyciskano ją za mnie pogłębiając dziwne pozycje porodowe i grzebiąc przy szyjce na bolesnych skurczach - byłam bliska postradania zmysłów. Udało się dojść do bóli partych, ale pomimo wytężenia wszystkich sił, jakie mi zostały, nie dałam rady jej wypchnąć. Tętno zaczęło spadać. Szybko zostałam nacięta i użyto kleszczy, wręcz wyrwano malutką ze mnie, robiącą smółkę, w zielonych wodach. Pierwsze dni były ciężkie. Nie pomagał fakt, że po porodzie zemdlałam z powodu kiepskich parametrów krwi - zaliczyłam jedno przetaczanie po omdleniu w łazience.
Być może dla niektórych z Was to nadal zbyt pojechany opis... Przyszłe rodzące bardzo przepraszam.
Ten temat urwijmy na tym etapie. Chciałam tylko zaznaczyć, że jest mi przykro z jednego powodu - traumatyczność tych wydarzeń przyćmiła fakt, że moja córeczka jest absolutnie pięknym, kochanym i niewyobrażalnym cudem, dla którego... przeszłabym jeszcze raz to samo, gdyby tylko ktoś mi kazał. Jest największą miłością, jaka spotkała mnie w życiu. Ani razu, odkąd położono mi ją pierwszy raz na brzuchu, nie pożałowałam, że powołaliśmy ją do życia. Nasze pierwsze spotkanie, ze względu na okoliczności, było nieco odarte z magii - inaczej wyobrażałam sobie ten moment. Miałyśmy być my, jakiś wszechświat zredukowany do tych kilku centymetrów sześciennych, w których wzajemnie się do siebie tulimy, a także mąż zaglądający nam z uśmiechem przez ramię. Był za to mój rozdzierający krzyk, szok i mówione, choć bez wzruszenia, zapewnienia, że tak bardzo cieszę się na jej widok... Na nic więcej nie było mnie stać.
Właśnie, mąż. Matko, jak debilne wydają się teraz wszystkie moje żale, jakie do niego nie miałam... Jestem póki co na etapie wdzięczności, że był przy porodzie, ale z przewagą poczucia wstydu. Podczas porodu bowiem zamieniłam się w zwierzę. Wijące się, obłąkane z cierpienia. Jest mi przykro, że mnie taką widział. Nie mniej - takie sytuacje dopiero pokazują, jak głęboka jest relacja między ludźmi. Ilość wsparcia, jaką od niego dostaję, jest ogromna. To, jak zaangażowany jest w opiekę nad małą, jest nieocenione. Od pierwszego dnia w szpitalu jest ze mną każdego dnia, od rana do późnej nocy. A i tak patrzy na mnie z czułością i całuje w czoło. Przetrwamy wszystko.
A to nasza kochana córeńka, krótko po przyjściu na świat:
Zobaczymy, kiedy jeszcze uda mi się odezwać. Póki co... Uczymy się siebie!
Wiadomość wyedytowana przez autora 31 lipca 2017, 15:51
Ja wywołałam sobie poród 5 sekundowym seksem :D aby finisz był :D trzymam kciuki, aby się samo zaczęło! :)
hehehe co do wywoływania porodu to niestety u mnie nic nie zadziałało za od 37tygodnia była piłka, duz ruchu łącznie z graniem w piłkę nozna z córką, ostre jedzenie i sex raz lub dwa razy dziennie aha i nawet miałam 3 masaże masaze szyjki i co i jajaco :-) syn się urodził po 2 tygodniach Hahaha. a