X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki starania Nasza historia w drodze po maleństwo🧚‍♀️
Dodaj do ulubionych
1 2 3 4
WSTĘP
Nasza historia w drodze po maleństwo🧚‍♀️
O mnie: 27 latka z marzeniem o byciu mamą, szczęśliwa żona od 2021 roku. Czasem nadal nie wierzę,że mam męża 🙈 mój mąż to ten jeden jedyny, przed nim nigdy nie byłam w związku, czekałam na swojego księcia z bajki i się doczekałam 😊 Jesteśmy różni, interesują nas zupełnie inne rzeczy, lubimy inne jedzenie ale jednak się dopełniamy. Ja sprzątam, on brudzi, on więcej zarabia, ja więcej wydaje 😅 a tak serio to mamy podobny plan na życie, podobny cel, do którego dążymy. Mój plan wyglądał mniej więcej tak: studia✅️, praca ✅️,kot ✅️, mieszkanie ✅️, mąż ✅️, dziecko ❌️... Dziecko, najważniejszy element układanki,którą sobie wymyśliłam. Mocno wierzymy w to, że niedługo nasze wymarzone, wyczekane maleństwo się pojawi w naszym życiu, a my robimy wszystko co w naszej mocy,żeby tak było 🧚‍♀️
Czas starania się o dziecko: Styczeń 2023, długo, niedługo, ale bardzo intensywnie. Dzięki szybkiej diagnozie jesteśmy co najmniej pół roku do przodu. Cztery stymulacje ivf, cztery nieudane transfery ❌️
Moja historia: 👱‍♀️ 27, niskie amh,kir genotoyp AA, hla c c1,c2, PAI- 1 układ heterozygotyczny. 🧔‍♂️34, wolny ruch plemników, obniżona morfologia, podwyższszona fragmentacja, hla- c c1,c2. 👱‍♀️🧔 niepłodność immunologiczna, 08.2024 ciąża biochemiczna 💔 09.2024 ciąża biochemiczna 💔
Moje emocje: podekscytowanie, niepewność, strach, stres, bezradność, bezsilność, wkurw, nadzieja, wiara,radość,wzruszenie, smutek, rozpacz, siła- rollercoaster emocji i uczuć, nad którymi nie da się zapanować. Po prostu są, po prostu się pojawiają, a ja je przyżywam.

4 lutego, 08:55

Niepłodność. Nigdy, przenigdy, nie pomyślałam,że dotknie mnie, Nas. Wiedziałam,że jest, nie wiedziałam,że tak blisko. Nie podejrzewałam nic. Niepłodność się kryła niczym ninja. Podstępnie nie dawała się poznać. Była, jest i będzie w naszym życiu. Niepłodność odebrała Nam radość ze starań o dziecko, odebrała mi pewność siebie, kobiecość. Wpłynęła na relacje. Zmieniła mnie. Zmieniła męża. Wylałam przez nią litry łez, płacz zamieniał w szloch, którego nie można uspokoić. Nigdy nie będzie we mnie zgody i akceptacji, na to,że jest. Nigdy nie zrozumiem dlaczego, w jakim celu wlazła buciorami do naszego życia.
Zawsze będę z nią walczyć. Wygra ona albo ja.

Postanowiłam opisać swoją historię. Nie na bieżąco jak to w pamiętnikach powinno się robić. Teraz, kiedy pewne rzeczy udało mi się przetrwać, przejść, ułożyć w głowie. Wcześniej pisałam już tutaj pamiętnik, część z Was może mnie kojarzyć, jednak wtedy pisałam pod inną nazwą. Wykryłam forumowego szpiega 😅, tamto konto usunęłam, co za tym idzie pamiętnik również. Nad tym ubolewałam najbardziej bo pisanie bardzo mi pomogło uporządkować, ułożyć w głowie różne rzeczy. To jak pewien rodzaj terapii.
Chciałabym pewnego dnia przeczytać naszą historię, trzymając dziecko przy piersi i powiedzieć,że było warto! Każda łza, każdy dół, ból był tego wart. Marzę o tym, że wszystko co zrobiliśmy, robimy, będzie po coś. Że czeka na Nas najtrudniejsza i najpiękniejsza przygoda. Rodzicielstwo.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 17:43

4 lutego, 09:29

Nigdy nie podejrzewałam, że coś jest nie tak. Długie lata się przecież zabezpieczaliśmy, bo przecież wszyscy mówili, że wpaść można tak łatwo. A niepłodność z nas drwiła, po co to robicie wcale nie musicie. Czekaliśmy na ten właściwy moment. Czy jest właściwy moment na dziecko? Chyba nie ma. Ale chcieliśmy mieć stabilizacje finansową, nacieszyć się trochę małżeństwem.

Zawsze miałam regularne miesiączki, jak w zegarku. Jakoś nie bardzo bolesne, nie obfite, bez skrzepów. Takie normalne. Nie wzbudzające podejrzeń. Odwiedzałam ginekologa raz w roku, od pierwszego razu. W badaniu, w cytologi zawsze wszystko było w porządku.

W styczniu 2023 roku zaczęliśmy się starać o dziecko. Nie tak, że wtedy dopiero odstawiłam antykoncepcję, bo to było dużo wcześniej, wiedziałam,że wszystko musi się unormować, ale nawet w tym czasie nie było żadnego problemu z miesiączką. Wtedy zaczęliśmy się starać świadomie. Z radością, podekscytowaniem, mówiliśmy,że maks pół roku i na pewno będę w ciąży, bo jesteśmy zdrowi.

Zaczęłam się przyglądać, obserwować własne ciało w poszczególnych fazach cyklu. I jak każda staraczka na początku swojej drogi, wyłapywałam drobne zmiany po owulacji, w nadziei,że to To.

Nie udało się w styczniu, nie udało się w lutym, w marcu. Ale to dopiero trzy miesiące, to nic. Jednak poczułam,że coś nie gra, że coś jest nie tak. Nie wiem, czy to intuicja, czy co. Moje obserwacje zwróciły uwagę na jeden szczegół. Mianowicie, na cztery, trzy dni przed wystąpieniem krwawienia, miałam plamienia. Dopiero po tych kliku dniach z wkładką, rozpoczynał się pierwszy dzień cyklu.
Wyczytałam,że takie plamienia mogą nie być normalne jak sobie myślałam. Podejrzewałam niedomoge lutealną. Pomyślałam, że wystarczą tabletki, problem zniknie a ja zaraz będe w ciąży.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 17:44

4 lutego, 09:40

Na wizycie dowiedziałam się, że to prawdobnie niedomoga lutealna, dostałam duphaston i zalecenia jakie badania hormonalne wykonać i kiedy. Oczywiście,wszystko jest dobrze i mamy się starać nadal, bo byłam tuż przed owulacją.

Siedem dni po owulacji zbadałam progesteron. Był w normie. Owulacja była. Wynik nie wskazywał na niedomogę. Plamienia jak były, tak były.W drugim dniu cyklu zbadałam hormony. Fsh, lh, progesteron, estradiol, prolaktynę i tak dalej, cały pakiet.
To w tym badaniu wyszedł pierwszy, niepokojący wynik. Fsh oraz lh były zbyt wysokie jak na fazę cyklu, w której się znajduje. Reszta badań była w normie. Skonsultowałam wyniki z lekarzem. Dostałam wiadomość,że wynik nie jest niepokojący, wszystko w porządku, mamy się starać dalej.
Jednak ja drążyłam dalej. Dużo czytałam i coraz bardziej się martwiłam. Wyczytałam,że z takimi wynikami zajście w ciąże jest bardzo trudne, pisali o wygasającej rezerwie jajnikowej.
Odkryłam forum. Wyskoczyła reklama bezpłatnej konsultacji ginekologicznej dla starających się o dziecko. Chciałam poznać opinię kogoś jeszcze,czy na pewno wszystko jest okej. Wysłałam zgłoszenie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 4 lutego, 09:42

4 lutego, 09:45

Wizyta została umówiona. Pani, która ze mną rozmawiała powiedziała,żebym przed tą wizytą zbadała poziom amh. Potem doczytałam, że konsultacja jest w klinice leczenia niepłodności. Zaśmiałam się,że to jednak nie dla mnie, bo jaka niepłodność, gdy staramy się trzy miesiące.
Mimo to, obawy wygrały i zbadałam amh.
Wynik wyszedł 0.56. Świadczył o znacznie obniżonej rezerwie jajnikowej i dużym problemie z zajściem w ciąże. W tej chwili zrozumiałam,że ta wizyta jednak może być dla mnie.

4 lutego, 10:13

Na wizytę pojechałam z mężem. Uspokajał mnie, mówił,że to pewnie nic takiego, że wszystko będzie dobrze. Żebyśmy nie martwili się na zapas. Bardzo chciałam mu wierzyć.

Gdy czekaliśmy na wizytę, trzymaliśmy się za ręce i dotarło do nas w jakim miejscu jesteśmy. Wokół młode pary, takie jak My. Młodzi, zdrowi ludzie. W uszach odbijały się słowa 'in vitro'. Na stole leżały ulotki. Widziałam też ścianę z półkami, na których stały ramki ze zdjęciami niemowlaków, które przyszły na świat, dzięki pomocy kliniki. Wyrażały ogromną radość i wdzięczność rodziców, którzy je przynieśli w podziękowaniu. Wzruszający i piękny obraz. Całe mnóstwo słodkich bobasów.

Przyszedł nasz czas. Lekarz zaprosił nas do gabinetu. Przeprowadził szczegółowy wywiad. Z wynikami badań zapoznał się już wcześniej. Zrobił usg. Mało pęcherzyków antralnych. Postawił diagnozę.
POF. Wygasająca rezerwa jajnikowa, czasu na zajście w ciążę niewiele i będzie to trudne. Poważnie rozważyć podejście do in vitro, jak najszybciej. Innych sposobów nie ma. Powtórzyć badanie amh dla potwierdzenia diagnozy, u męża badanie nasienia.
Mój świat się zatrzymał. Czułam się jakbym była w filmie. Jakbym stała obok. I niby gdzieś to podejrzewałam,czułam, ale usłyszeć to wprost to co innego. Udało mi się tam nie rozpłakać, mąż też się trzymał.

Do domu wracaliśmy w milczeniu. Żadne z nas nie wiedziało co powiedzieć.
W domu pękłam. Nigdy wcześniej nie szlochałam tak jak wtedy. Serce mi pękło. Czułam ogromną złość, niesprawiedliwość, strach. Nie mogłam przestać, brakowało mi tchu. Mąż był cały czas obok. Przytulał, ocierał łzy. Nie mógł zrobić więcej ale właśnie zrobił wszystko. Przez moment nie dał mi odczuć, że to przeze mnie, że to moja wina.
Płakałam tak długo,że tylko wzięłam prysznic i zasnęłam ze zmęczenia.
Następnego dnia nie byłam już tą samą Olą.

Wiadomość wyedytowana przez autora 4 lutego, 10:17

4 lutego, 10:36

Dużo rozmawialiśmy. Ustaliliśmy plan działania. Bo wiedzieliśmy,że trzeba działać szybko. Byłam tuż przed owulacją, więc nawet wykorzystaliśmy szanse. Wiedzieliśmy,że się nie poddamy. Zrobimy wszystko co tylko możemy, żeby mieć dziecko, żeby usłyszeć mamo i tato. Przecież nikt nam nie powiedział,że nie możemy mieć dzieci. Nie jestem bezpłodna, tylko niepłodna. A to różnica.

Nasz plan zakładał powtórkę amh, konsultacje z jeszcze innym lekarzem, w końcu każdy ma inne doświadczenia, badanie męża i wtedy dalsze kroki.
Dużo czytałam, pytałam na forum, słuchałam podcastu. Amh da się podnieść. Wdrożyłam suplementy. Witamina D, koenzym q10.
Po miesiącu amh wynosiło 0.91. Fsh również w tym cyklu wyszło mniejsze. Ucieszyłam się bo dzięki tym wynikom, mogliśmy starać się o dofinansowanie od miasta do procedury.

Wyniki badań męża również nie wyszły dobrze. Mieliśmy nadzieję, że problem leży tylko we mnie i to już wystarczy, przecież nie można mieć większego pecha.
U męża wyszła morfologia 2%, wolny ruch plemników i podwyższona fragmentacja.
Okazało się, że mamy problem złożony. Tak się dobraliliśmy.
I jak przed badaniem męża myśleliśmy,że możemy jeszcze spróbować naturalnie, tak po badaniu nie miało to większego sensu.
Obniżone amh, owulacje własne,ale słabe, podstarzałe komórki słabej jakości, nie wiadomo kiedy pojawi się ta prawdiłowa, która by przechwyciła tego najszybszego z najwolniejszych, źle zbudowanych plemników... Nie mamy czasu.
Co lekarz to inna opinia. Pierwszy ginekolog twierdził, że wszystko super, kochajcie się radośnie. Lekarz z kliniki twierdził,że jest fatalnie, in vitro jak najszybciej. Kolejny ginekolog stwierdził,że nie jest najgorzej a obraz w usg wygląda lepiej niż cyferki w badaniach. Każdy mówił coś innego.

Przyszedł ten moment, gdzie musieliśmy stawić temu czoła. Zagłębić się w temat in vitro. Wcześniej słyszałam, ale nie miałam pojęcia jak to dokładnie wygląda. Natomiast nigdy nie miałam nic przeciwko tej metodzie, żadnego ale, żadnej niezgodności. Rozumiałam,że to jedyna metoda żeby pary, które z różnych powodów, naturalnie nie mogą mieć dzieci, mogły je mieć. Że to często jedyna szansa na zostanie rodzicami. Mąż miał takie samo zdanie w tym temacie. Rozmawialiśmy również o adopcji. To też temat otwarty, nie mówimy nie. Jednak ja, młoda kobieta, chciałabym doświadczyć ciąży, porodu, tych wszystkich emocji, rosnącego brzuszka. Coś zupełnie normalnego jest mi odbierane.
Pamiętam, że jeszcze przed diagnozą, skacząc po kanałach, trafiliśmy na program nauka czy cud, o in vitro. Oglądaliśmy kobiety robiące zastrzyki, te pary zdeterminowane i niezwykle silne, laboratorium. Pomyślałam wtedy,że przejebane... nie mając pojęcia,że kilka miesięcy później to będziemy my, a ta kobieta robiąca zastrzyk, to będę ja.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 17:54

4 lutego, 10:50

Znaleźliśmy androloga, Profesora, który jest współzałożycielem kliniki, którą wybraliśmy. Zaczęliśmy przygotowania do pierwszej procedury, cały czas równocześnie starając się naturalnie. Nadzieja nas nie opuszczała. Daliśmy sobie pół roku, jednak nie tracąc czasu, diagnozowalismy się nadal. Razem. Układając sobie w głowie co będzie się działo i odkładając pieniądze bo to wszytko sporo kosztuje.
Wykonaliśmy badania gentyczne, kariotypy, u mnie badanie frax, żeby dowiedzieć się czy obniżona rezerwa jajnikowa nie wynika z genetyki. Cholernie bałam się wyniku tego badania. Jeśli wyszedłby pozytywny, jeśli urodził by się nam chłopiec, z dużym prawdopodobieństwem miałby autyzm oraz wady rozwojowe. Całe szczęście wynik był prawidłowy, kariotypy również, w badaniach genetycznych również nie wyszły mutacje. Na wyniki tych badań czekało się po kilka tygodni.
Były to tygodnie stresu, lęku. Żyliśmy całkiem normalnie. Praca, dom. Tylko nie opuszczały mnie myśli i kryzysy. Kryzys kobiecości, bo co ze mnie za kobieta, która nie może zajść w ciążę. Ogromne poczucie niesprawiedliwości i zazdrości. Dlaczego ona jest w ciąży, a nie ja? Przecież ludzie krzywdzą dzieci, nigdy ich nie chcieli, a mają.
My chcemy, wiemy że jesteśmy w stanie zapewnić wszystko co najlepsze, a nie możemy. Wkurw na życie. Martwiłam się też tym jak sobie z tym poradzimy jako małżeństwo. Czy damy radę z emocjami? Czy pomiędzy nami coś nie zepsuje, czy się nie rozstaniemy? Czy jesteśmy wystarczająco silni?

4 lutego, 11:07

Mijały tygodnie, miesiące. Nie nakręcałam się jak wcześniej, gdy mocniej zabolały piersi, nie robiłam testów ciążowych. Po prostu miałam nadzieję i chciałam żeby się udało, ale miałam świadomość problemów i czekałam czy okres przyjdzie czy nie. Przychodził. Każdego miesiąca, regularnie, co 27, 26 dni. Poprzedzony plamieniami.

Nigdy nie wstydziłam się niepłodności. Chorba jak każda inna.Nie bałam się mówić wprost z czym się mierzymy. Wolałam powiedzieć, żeby uniknąć głupich porad, o które nikt nie prosił. Wyluzuj, pojedź na wakacje, odpuść.
Czy gdybym odpuściła, wiedziałabym, że mamy problem? Nie. Radośnie byśmy współżyli pół roku, rok, tracąc cenny czas. Jeśli jest problem, to wakacje i wyluzowanie go nie rozwiążą.
Powiedziałam mamie i siostrze, szybko, po tej pierwszej wizycie w klinice. Powiedziałam,że przygotowujemy się do podejścia do procedury ivf. Powiedziałam w pracy, mamy fajną atmosferę, spotykamy się poza pracą, dużo o sobie wiemy. Powiedziałam, żeby nie wymyślać powodów dlaczego nie mogę być w pracy, dlaczego musze szybciej z niej wyjść. Tak jest zdecydowanie łatwiej. Nasi najbliżsi znajomi też wiedzą. Mało tego, jedna para ma piękną córeczkę z ivf.
Bo niepłodność jest z nami, jest obok.
Nie powinna być tematem tabu, powinna być oswojona. Powinna być szerzona świadomość w społeczeństwie o in vitro. Powinny być obalane głupie mity głoszone przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o czym mówią. Nie powinien mieszać się w to kościół. Powinna być refundacja z państwa. Powinno być wsparcie i podziw dla par, które walczą, dla ich siły. I serce mi pęka,gdy pomyśle o tych parach,których nie stać na procedurę. Które nie mogą mieć dziecka, jedynym wyjściem jest ivf a nie mogą nawet spróbować bo nie mają pieniędzy.
Nie chce się tu rozpisywać o polityce. Gdy to pisze mamy luty następnego roku i obietnice,że refundacja wejdzie w życie od czerwca ❤️

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 17:57

4 lutego, 11:28

Wracając do przeszłości.
Nie wiadomo kiedy zrobił się lipiec. We wrześniu planowaliśmy podejść do pierwszej procedury ivf.
Żeby się odstresować, oczyścić głowę, przygotować do walki, pojechaliśmy na urlop.
Dobrze nam to zrobiło. Byliśmy gotowi.
Urlop też nie spowodował,że magicznie zaszłam w ciąże, Sycylisjskie wiatry mnie nie zapłodniły.

Sierpniowy cykl był inny, dziwny. Byłam pewna,że się udało. Mąż powtarzał badania, wyniki się poprawiły, ja wcinałam suplementy na poprawę jakości komórek jajowych.
Wiedziałam, kiedy była owulacja. Tydzień po miałam niewielkie plamienie, trwało do następnego dnia, po nocy było czysto. Zniknęło. Oczywiście od razu pomyślałam,że to może plamienie implantacyjne. Czułam jajnik z prawej strony. Potem dołączył ból piersi, taki jak nigdy wcześniej, były większe. Mąż był zachwycony, powiedział,że nigdy takich nie miałam. Byłam bardzo senna, budziłam się i już chciało mi się spać. Zasypiałam o 21 i spałam do rana.
Zrobiłam test ciążowy, którego nie robiłam dawno.
Wyszła bardzo delikatna kreseczka. Trzeba było się mocno przyjrzeć,żeby ją zauważyć, mąż nie widział. Dziewczyny z forum widziały, wprawne, wyćwiczone oko w szukaniu cieni cienia. Moje ekspertki 🥰 wiedziałam,że to jeszcze nic i jeśli coś jest to trzeba powtórzyć kolejnego ranka. W końcu musiał by się zdarzyć cud, mieliśmy już zrobione wszystkie badania niezbędne do podejścia do procedury, badania infekcyjne, biocenoza.
Następnego dnia zrobiłam test jeszcze raz, spodziewałam się,że pociemnieje. Z ekscytacji nie mogłam spać.
Test nie pozostawił złudzeń. Biel. Kreseczka wyparowała. Test oszukaniec. Los sobie ze mnie zadrwił, a mój organizm powinien dostać Oscara za znakomite wczucie się w rolę. Nie udało się zajść w ciążę w ostatnim cyklu poprzedzającym ivf.
Myślałam,że może biochem. Zrobiłam betę ale wyszła poniżej 2.30,więc ciąży nie było.
Do dziś nie wiem co to było.
Objawy minęły, piersi wróciły do swojego rozmiaru, przyszedł okres. Bańka mydlana pękła.
Człowiek wiedział a jednak się łudził. Nagle wróciłam do początku starań, nakręcałam się jak na początku, bo mocniej zabolały cycek.
Rozpoczęliśmy długi protokół ivf.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 18:00

4 lutego, 12:15

Przy in vitro można zastosować protokół długi lub krótki. Ten pierwszy rozpoczyna się już w cyklu poprzedzającym od antykoncepcji. Dziwnie, staraliśmy się o dziecko, a brałam tabletki antykoncepcyjne. Ich zadaniem było wyłączenie, wyciszenie moich jajników,żeby wszystkie jajka rosły w tym samym tempie. Protokół krótki rozpoczyna się i kończy w tym samym cyklu.

Do ivf podchodziliśmy z nastawieniem raczej pozytywnym. Był lęk i obawa,że się nie uda. In vitro za pierwszym razem wychodzi dość rzadko. Jest to pewnego rodzaju próba, przecież lekarz nie wie jak mój organizm zareaguje na leki. Liczyliśmy na dobrą jakość komórek jajowych, bo że będzie ich mało przez amh to wiedzieliśmy. Jestem młoda, mąż też. Plemniki dla ivf są niewielką przeszkodą, embriolodzy wybierają najlepsze spośród milionów. Z tyłu głowy mieliśmy drugą procedurę, z resztą tak zalecił nam lekarz,żeby mieć środki na kolejne podejście i nie czekać. Jednak jesteśmy młodzi, rokowania były dobre.

Kiedy rozpoczynałam procedurę pojawiły się głupie myśli, jakbym szła po dziecko na zamówienie, na skróty. Teraz wiem jak bardzo się myliłam. Wtedy miałam ogromną nadzieję,że się uda i pójdzie już górki.
Planowany był świeży transfer blastocysty.

Przed rozpoczęciem procedury, dowiedziałam się,że rodzina się powiekszy. Moja kuzynka, lat 18, wpadka. Wkurw, złość, zazdrość. Dlaczego oni, a nie my? Oni nie chcieli, to my chcemy. Oni mają, a my nie. My musimy przejść na drogę in vitro. Oni nie wiedzą jeszcze jakie mają szczęście, bo na razie martwią się jak sobie poradzą bez mieszkania, wykształcenia i pracy.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 18:01

6 lutego, 09:39

🍀20.08.2023 rozpoczęliśmy procedurę ivf. Protokół długi.

Najpierw powoli, po jednym zastrzyku co dwa dni. Po tygodniu wizyta,żeby skontrolować hormony i podejrzeć jajniki. Później z jednego zastrzyku co dwa dni, zrobiły się trzy dziennie i to była ta właściwa stymulacja, która trwała 11 dni.
Stymulacje znosiłam bardzo dobrze, przez pierwsze trzy dni tylko bolała mnie głowa i dosyć długo utrzymywało się plamienie. Na czas pierwszej procedury, wzięłam w pracy urlop. Spodziewałam się znacznie częstszych wizyt w klinice.
13.09 była punkcja, czyli krótki zabieg w znieczuleniu ogólnym, podczas którego pobrane zostały komórki jajowe.
Po zabiegu, kiedy już mogłam opuścić sale, poszłam z mężem do lekarza, po informacje co dalej. Dowiedzieliśmy, że udało się pobrać cztery kumulusy. Dużo? Mało? Nie wiedzieliśmy. Im więcej, tym większe szanse, więc ta informacja troszkę mnie załamała, ale byłam przygotwana, bo na wcześniejszym usg podczas stymulacji lekarz widział cztery pęcherzyki, które wyglądały na dojrzałe. Wiedzieliśmy czego się spodziewać. Dostałam rozpiskę leków, które miały mnie przygotować do transferu.
Wróciliśmy do domu. Odpoczywałam. Delikatnie pobolewał brzuch ale nie trzeba było brać leków przeciwbólowych. Żadne plamienia też się nie pojawiły.

Można powiedzieć, że od dnia punkcji, zaczyna się największy stres. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym ile komórek było dojrzałych, czy udało się je zapłodnić, ile? Mąż nie mógł skupić się na pracy.
Kilinika oprócz informacji o ilości pobranych jajek, nie podaje innych wiadomości nie wcześniej niż piątego dnia hodowli zarodków. Brak telefonu to dobry znak. To znaczy,że komórki się zapłodniły i się rozwijają. Czekałam więc i błagałam by wszystko szło dobrze, a telefon nie zadzwonił wcześniej. Każdy dźwięk telefonu powodował u mnie ogromny stres, serce zaczynało bić szybciej, przychodziła ulga, gdy na wyświetlaczu pojawiał się napis Mama.

Niestety, w drugiej dobie zadzwonił telefon, tym razem wyświetlił się numer kliniki, znam go już na pamięć. Telefon, na który nie czekałam. Wiedziałam już, że to koniec.
Pani embriolog opowiedziała jak wyglądał cały proces. Tylko jedna komórka jajowa, z trzech, była dojrzała. Została połączona z plemnikiem i pozostawiona w obserwacji. W kolejnej dobie powinny pojawić się dwa przedjądrza, które oznaczają,że komórka się zapłodniła i dzieli się poprawnie. W naszej komórce przedjądrzy nie było, co znaczyło,że do zapłodnienia nie doszło, nie rozwijała się.
Zostaliśmy z niczym.

Głos mi się łamał, ale podziękowałam za informację, rozłączyłam się i szybko zadzwoniłam do męża. On już wiedział,że coś się stało. Po 20 minutach był już w domu, wyrwał się z pracy. Przytuliliśmy się i płakaliśmy razem.
Odstawiłam leki i czekałam na okres. I na rozpoczęcie drugiej procedury. Poczułam pewnego rodzaju ulgę, że nie muszę już się bać telefonu, myśleć ciągle o laboratorium. Bo to już koniec.

Wtedy dotarło do nas,że ivf to wcale nie pewnik. To nie droga na skróty jak wcześniej myślałam. To cholernie długa, kręta droga pod górę. Żmudna, trudna. Na każdym etapie coś może pójść źle, coś może się wydarzyć, można spaść z samego szczytu, by rozpocząć drogę pod górę od nowa.
Pojawił się strach, lęk, bo jeśli ta metoda zawiodła, to nie ma już nic.
Procedura in vitro jest bardzo trudna psychicznie. Finanse swoją drogą. Tu akurat byłam wdzięczna za to,że mogliśmy sobie na to pozwolić i mamy środki na zaczęcie od nowa. Co by było, gdybyśmy tej opcji nie mieli? Perspektywa kolejnej szansy trzymała mnie i kazała natychmiast wziąć się do kupy. Psychicznie jest to wyczerpujące. Czułam się jakby mnie ktoś przeżuł, wypluł i powtórzył to trzy razy. Mąż też był zmęczony, bardziej tym,że stoi obok i nic nie może zrobić, nie może mi bardziej pomóc, niż tym że po prostu jest. Starałam się, robiłam zastrzyki, chodziłam na wizyty, ciągłe pobieranie krwi, a to wszystko na nic. Znów bezsilność, niesprawiedliwość.Odechciewa się wszystkiego. Na chwilę, bo wsparcie męża, bliskich było nieocenione.
Nie oszukujmy się, procedura skupia się na kobiecie. To kobieta wstrzykuje dawki hormonów, głowica usg jest w niej częściej niż penis męża. To kobieta zasypia, by lekarz mógł wyjąć komórki. Mężczyzna w tym czasie zadowala się sam, oddając nasienie do kubka. To jest jego rola, jego zadanie.
Ale nie jedyne. Wsparcie, bliskość, słowa,że jest dumny, że jestem silna, są jak plaster. Mąż tylko i aż jest obok. Bez niego nie dała bym rady, nie podniosła bym się z kolan tak szybko, nie byłabym gotowa do walki. Jesteśmy w tym Razem.
Bardzo go kocham a przez niepłodność czuje,że jesteśmy bliżej siebie niż kiedykolwiek.

18.09 to data naszej rocznicy ślubu. Dwa lata minęły nie wiadomo kiedy.
18.09 to również była planowana data transferu. Dla nas szczęśliwa.
Zamiast transferu mieliśmy randkę. Wystrojeni celebrowaliśmy miłość i udawaliśmy przed światem, że wszystko jest w porządku.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 18:02

6 lutego, 11:15

🍀23.09.2023 rozpoczęcie drugiej procedury ivf. Protokół krótki.

Już wszystko wiemy, wiemy na czym to polega. Jesteśmy specjalistami od robienia zastrzyków.
Tym razem urlopu nie wzięłam. Pracowałam i żyłam procedurą, szukając w tym normalności.
Nadzieja. Nadzieja nas nie opuszczała, wierzyliśmy,że tym razem będzie inaczej, ale nie nastawialiśmy się na nic. Nauczeni doświadczeniami poprzedniego miesiąca. Ponoć procedura za procedurą przynosi lepsze efekty.

Na początek nowy lek. Zmiana podejścia co bardzo mi się podobało, to znaczyło, że klinika nie idzie schematycznie. Zastrzyków znacznie mniej.
Fizycznie czułam się dobrze. Psychicznie gorzej. Bardzo się bałam,że znów nic z tego nie będzie, że nie potrafimy stworzyć zarodka. Często płakałam i ogólnie byłam smutna.
W tej procedurze prowadzenie stymulacji powierzyliśmy profesorowi, do kliniki jechałam dlatego, że usg musiało być w systemie oraz żeby zbadać poziom hormonów.
Wymagało to więcej czasu, jeżdżenia dwa razy, kombinowania z umawianiem wizyt poza pracą albo zrywanie się z pracy co wiązało się z tym, że ktoś musiał pracować za mnie i mnie zastąpić.
Ale zrobie wszystko by były efekty. Ufam profesorowi, ma ogromne doświadczenie w pracy na niskim amh.
Tak jak ostatnim razem, po tygodniu pogląd jajników. W usg widać było 9 pęcherzyków.
To była dobra informacja. To dwa razy więcej niż poprzednio. Większe szanse.
W kolejnym podglądzie, w obrazie usg, pęcherzyków wyglądających na dojrzałe było 7.

07.10 punkcja. Scenariusz ten sam.
Dowiedzieliśmy się,że udało się pobrać 7 kumulusów. To trzy więcej. Mamy szanse. Dostałam leki przygotowujące do transferu.
Na więcej informacji trzeba czekać. Więc czekaliśmy.
Chodziłam do pracy, miałam zajęcie, co nie znaczyło, że nie myślałam. Myślałam cały czas, tak to chyba jest zawsze, nie da się inaczej, nie da się odciąć. Minęła pierwsza doba, druga, trzecia. Telefon milaczał. Pojawiła się iskierka,że jest dobrze. Jednak z radością byliśmy ostrożni, nie chcieliśmy zapeszać.

Kolejnego dnia rano pojechałam na badania przed transferem. Nikt nie zadzwonił do tego momentu, to dobry znak.
W klinice szok. Ten dzień to nie dzień transferu, błąd systemu. To dopiero czwarta doba, nie piąta.
Udało mi się dowiedzieć, że mamy jeden zarodek, w fazie moruli, czyli odpowiedniej jak na tą dobę a embriolodzy robią wszystko, żeby mu było jak najlepiej i rozwijał się dalej.
Błąd systemu wynikał z przesunięcia terminu punkcji, gdyż profesor chciał dzień później niż klinika i dzwoniłam przełożyć. Byłam zła, myślałam,że stres się kończy, a wcale tak nie było. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, takie pomyłki nie mogą się zdarzać. To nie sklep,do którego przyszłam po nową pare butów, to życie, nasze dziecko, nasz cały świat.

Przyszedł kolejny dzień, dzień transferu.
Transfer naszego jedynego zarodka, jednej szansy, zaplanowany na godzinę 13tą. Czekaliśmy na telefon od embriologa, na potwierdzenie czy morula stała się wyczekiwaną blastocystą, czy nie poddała się na ostatniej prostej.
Telefon zadzwonił dopiero około godziny 12tej.
Z siedmiu pobranych komórek, dojrzałe były trzy. Trzy zostały zapłodnione. Jedna z nich nie zapłodniła się wcale, druga zapłodniła się ale zamiast dwóch przedjądrzy miała trzy, więc zapłodniła się źle, to bardzo chory zarodek, który nie może rozwijać się dalej. Trzecia zapłodniła się prawidłowo, dzieliła się każdego dnia jak należy, aż do piątej doby, gdzie osiągnęła fazę wczesnej blastocysty z klasyfikacją 1.2.2.

Zarodki codziennie są ocenianie przez embriologów. Ta pierwsza cyfra to etap rozwoju w jakim się znajdują. Cyfry od 1 do 6.
1- wczesna blastocysta.
2- dojrzała
3- rozszerzona
4- wylęgająca się blastocysta
5- blastocysta wylęgowa
6- wykluta, która wyszła z otoczki

Kolejna cyfra oznacza klasę rozwoju i ułożenie węzła zarodkowego, czyli części z której powstanie jego organizm. Klasy są trzy 1,2,3 (a,b lub c) z czego 1 jest najlepsza i oznacza,że komórek jest dużo i są ściśle ułożone, 2 jest średnia, komórek mniej i luźno ułożone, 3 najsłabsza, bardzo małych komórek rozproszonych.
Kolejna cyfra oznacza klasę trofektodermy,czyli przyszłego łożyska i również stopnie są trzy, gdzie 1 jest najlepsza, dużo zespolonych komórek, 2 średnia, mało komórek tworzących luźną strukturę i 3 najsłabsza, pojedyncze komórki.
Blastocysty kategorii 1.1, 1.2,2.1, 2.2, są najlepszej jakości i mają największy potencjał do implantacji.
W 5. dobie zarodkiem najlepiej rokującym jest blastocysta na poziomie rozwojowym minimum 3 z dodatkową klasą trofoektodermy i węzła zarodkowego minumium 1 lub 2.
Jednak jest to tylko klasyfikacja. Nawet najlepszy, idealny zarodek nie świadczy o tym,że będzie bobasem za 9 miesięcy, a czasem ten z najmniejszymi szansami, najsłabszy, będzie tym bobasem.
To jest właśnie magia in vitro.

Do transferu wybierany jest zawsze ten najładniejszy, najlepiej rokujący zarodek. W naszym przypadku wyboru nie było. Zarodek był jeden. Po klasyfikacji, średni. Wczesna blastocysta.
Nasza blastocysta, Nasz maluszek, który walczył dzielnie. Gdzie byłoby mu lepiej niż w brzuszku u mamy?

Screenshot-20240417-191708-Gallery.jpg

Transfer trwał chwilę, mój zestresowany mąż ubierał się dłużej niż trwała droga zarodka do macicy. Biedny zaplątał się w fartuch.
To była nasza chwila. Mąż stał obok i trzymał mnie rękę. Piękna, wzruszająca i magiczna chwila. Ten malutki paproszek, za 9 miesięcy może być naszą wymarzoną Hanią. Malutki Kropek.
Cały proces widzieliśmy na monitorze. Lekarz umieścił Kropka w macicy, było to szybkie i bezbolesne. Jedyny dyskomfort to pełny pęcherz, który musi taki być by macica była lepiej widoczna. Wstałam z fotela, ubrałam się, mogłam się wysikać i zostałam zapewniona,że Kropek nie wypadnie. Jeszcze dodatkowo został przyklejony klejem,który dobraliśmy jako dodatek i pomoc dla implantacji zarodka, embrioglue.

Wróciliśmy do domu. W trójke, tak jakby. Ja, mąż i Kropek. To było niesamowite. W normalnych warunkach, bez in vitro, nie wiedzielibyśmy jeszecze o Twoim istnieniu. Zlepek komórek, który dopiero ma się zagnieździć i stworzyć domek na całe 9 miesięcy. Ma rosnąć wraz z brzuchem, kopać, ma bić serduszko, miarowo i ma to być najwspanialszy pierwszy dźwięk, który od Ciebie usłyszymy.
Dni miały na odpoczynku, spacerach, gładzeniu się po brzuchu i mówieniu do Kropka, by mocno się trzymał i wgryzał, by z nami został już na zawsze. Opowiadałam,że pokaże mu świat i będziemy go bardzo kochać. Może to głupie, może nie. Może zbyt wiele uczuć, może tak właśnie ma być.
Z pracy miałam zwolnienie, 10 dni, o które nawet nie prosiłam, po prostu tak jest, że się należy.
Ze względu na specyfikę mojej pracy, skorzystałam z niego.

Po pięciu dniach od transferu moja ciekawość wygrała i zrobiłam test. Wiedziałam,że może być jeszcze za szybko, że to wczesna blastka i wynik jeszcze o niczym nie świadczy. Biel testu aż poraziła mnie po oczach. Nie było żadnego cienia cienia. Wiedziałam chociaż,że w moim organizmie nie ma już śladu po Ovitrelle i jeśli cień się pokaże, to będzie Kropek. Jednak nie ukrywam, poczułam rozczarowanie.
Kolejnego dnia powtórzyłam test licząc na cień. Nie było, była jedna kreska. Był to też dzień weryfikacji dla kliniki, beta hcg z krwi. Jej wynik nie pozostawiał złudzeń. Beta nawet nie drgnęła, ciąży nie ma.
Pojawiły się pierwsze łzy. Lekarz prosił by nie odstawiać jeszcze leków, żeby dać czas bo jeszcze jest bardzo wcześnie i może się dopiero zagnieździć.
Poczekałam kolejne dwa dni, test nadal biały. Beta ujemna, ciąży brak. Kropek z nami nie został. Nie było próby implantacji.
Znowu zostaliśmy z niczym.
Łzy, rozpacz. Odstawiłam leki i czekałam na okres.

Próbowaliśmy sobie to wszystko poukładać. Doszłam do wniosku, że lepiej tak niż gdyby testy były pozytywne tylko na chwilę, gdyby dano nam nadzieję i odebrano jeszcze szybciej.
Straciliśmy zarodek.
Nad nami wisiała kolejna, trzecia procedura ivf.

Wiadomość wyedytowana przez autora 18 kwietnia, 15:41

6 lutego, 11:27

27.10 to dzień moich urodzin. 26. Marzenie miałam jedno, by zostać mamą. I tego sobie życzyłam.

6 lutego, 11:44

Co poszło nie tak? Dlaczego się nie udało? Co było powodem, co sprawdzić, co zbadać, co robić dalej?
Nie lubię nie mieć planu, nie lubię po prostu czekać i nie robić nic. Plan mnie motywuje, daje nadzieję.
Umówiłam wizytę w klinice, konsultacja po niepowodzeniu.
Umówiłam też wizytę w innej klinice. Miałam doła, chciałam posłuchać jaki pomysł ma ktoś inny. Szukałam rozwiązania.
Wizyta miała miejsce w haloween. I tak, była straszna.
Dowiedziałam się na niej,że nie da się zrobić nic, że trzeba próbować i za którymś razem może wyjdzie, że nie są cudotwórcami, a wszystkie metody, o których czytałam,że mogą pomóc, są eksperymentem i wcale nie muszą przynosić rezultatów.
Wyszłam z kliniki i wybuchłam płaczem. Jak można w taki sposób odbierać nadzieję i wiarę? Jedyne co mamy? Co nas trzyma w przekonaniu,że to co robimy ma sens. Ten lekarz podciął mi skrzydła, sprawił,że czułam się fatalnie. Nie tego oczekiwałam od tej wizyty. Nie oczekiwałam też, że będzie mówił że jest wspaniale i wszystko będzie dobrze, bo tego nie wie nikt, ale chciałam jakiegoś planu, a nie sztampowej, kolejne procedury na zasadzie uda się to się uda, a jak nie to się nie udało.

Poszliśmy,więc na wizytę w naszej klinice. Wcześniej mój zamysł był taki,że posłuchamy propozycji tam i tu,wtedy postanowimy co dalej, nawet byliśmy gotowi zmienić klinikę,gdyby ich plan miał sens.
Na wizycie w klinice już wiedzieliśmy,że zostajemy tutaj i,że nasza klinika wcale nie jest zła, pomimo opóźnień i odczucia,że jeśli nie my to przyjdą następni. Wiedzieliśmy, że trzeba się trzymać Profesora i kliniki, że są naszą szansą. Nie ma co się oszukiwać, in vitro to biznes.
Na konsultacji i po wcześniejszej rozmowie z embriologiem, dowiedzieliśmy się,że przeszkodą są komórki jajowe słabej jakości. Jest ich mało,że względu na amh, ale ich jakość też pozostawia wiele do życzenia. Z drugiej strony większa liczba komórek, to większe prawdopodobieństwo,że będą takie dobrej jakości, złote jaja.
Nie bardzo wiedziałam co mogłabym zrobić jeszcze,żeby podnieść ich jakość. Jadłam suplementy na poprawę jakości od miesięcy. Resveratol, dhea, ubichinol, wit D, E, omega 3, kwas foliowy.
Ustaliliśmy,że zrobimy prp jajników, czyli ostrzykiwanie jajników moim osoczem w celu ich pobudzenia, odmłodzenia. W nadziei,że komórek pojawi się więcej a ich jakość będzie lepsza.
Po zabiegu 6-8 tygodni przerwy i wtedy procedura za procedurą, zbieranie zarodków i ich mrożenie. Żeby mieć więcej niż jedną szansę. Podejście do transferu kiedy będę gotowa.
To brzmiało jak plan. Weszliśmy w to. Nie mieliśmy innego wyjścia.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 18:15

6 lutego, 11:58

12.11. prp jajników.
Zabieg przeprowadził profesor. Najpierw pobrał krew, odwirował ją. Potem miejscowo znieczulił. Zabieg w klinice byłby w znieczuleniu ogólnym,ale wizja kolejnego usypiania na chwilę, gdzie za mną już dwa, przede mną kolejne, jakoś nie specjalnie mi się podobała i wybrałam opcje znieczulenia miejscowego.
Sam zabieg nie trwał długo, nie był przyjemny ale do przeżycia. Czułam rozpieranie,gdy wlewał się płyn, samo nakłucie jajnika nie było złe. Gdyby ten zabieg miał trwać 30 minut, myślę że mogłabym zemdleć w trakcie. Trwał o wiele której, więc za nim zdążyłam poprosić o chwile przerwy, już się skończył. Dostałam antybiotyk, zalecenie odpoczynku i spotkanie za około 6 tygodni,żeby podejrzeć jajniki i zobaczyć czy są jakieś efekty.

Brzuch przestał boleć szybko, jak dojechałam do domu nie czułam już nic.
Żyliśmy więc przez ten czas normalnie. Praca, dom, życie. Odpoczynek psychiczny od in vitro, od stresu. Zamówiłam catering dietetyczny, chciałam lepiej się odżywiać. Staraliśmy się naturalnie, a nóż coś z tego by wyszło. Po drodze były święta Bożego Narodzenia, wyjechaliśmy do rodziny i spędziliśmy dobry czas. Na początku grudnia także spotkałam się z przyjaciółką,z którą dawno się nie widziałam a przez procedury ciężko było zaplanować cokolwiek. Odpoczynek dla głowy, dla ciała. Reset. Zebranie sił. Nowych pokładów nadziei i wiary.

Zakończył się rok 2023. To był trudny rok. Dla mnie jako kobiety fatalny. Przyniósł też dobre chwile, piękne chwile. Jednak w życiu nie wylałam tyle łez co w miesiącach tego roku. Cieszyłam, że się kończy i bałam co przyniesie kolejny. Jednak czas mija, nie da się go zatrzymać, cofnąć, przyśpieszyć. Wszystko toczy się swoim rytmem. I wszystko ma swój czas. Może nasz czas będzie w roku 2024?

Wraz z upływem 2023, minął rok starań o naszego maluszka. Długo? Krótko? Bardzo intensywnie. Jesteśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy dzięki szybkiej diagnostyce. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu, że tak szybko udało się odkryć problem. Ile jest par,które słyszą,że jeśli nie minął rok to mają czekać. Ile jest par, które się bada, w badaniach nic nie wychodzi, a ciąży jak nie było tak nie ma? Gdybyśmy zaczęli diagnoze po roku, może by było już za późno i z moich komórek już by się nie udało. A może w tych miesiącach ivf zdarzył się cud i zaszłabym w ciążę naturalnie? Tego nie wiemy.
Rok starań, dwie nieudane procedury in vitro, jeden nieudany transfer, brak zarodków.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 18:18

6 lutego, 21:40

Forum to skarbnica wiedzy. Dowiedziałam się tu więcej niż od lekarzy. Taka prawda. Fora internetowe zawsze były dla mnie takie głupie. Te jest inne. Uwielbiam grupę dinusiów. Naprawdę zżyłam się z tymi kobietami, są to takie moje wirtualne przyjaciółki. Wsparcie, ich rady, trzymanie kciuków. One mnie rozumieją jak nikt inny. Rozumieją bo przechodzą przez to samo.
Ten kto nie wszedł w moje buty, nie idzie tą drogą, nigdy nie był na moim miejscu, nie może sobie nawet wyobrazić tego przez co przechodze, tych emocji, strachu, paniki.

Nie byłabym sobą, gdybym tak po prostu czekała na zielone światło by zacząć kolejną procedurę. Nie do końca wierzyłam, że słaba jakość komórek jajowych nie ma jakiegoś podłoża.
Tak więc w przerwie zbadałam hormony tarczycy. Wszystko wyszło okej, endokrynolog nie miał się do czego przyczepić.
Zbadałam też krzywą cukrową i insulinową. Zawsze w badaniu na czczo glukoza wychodziła w tej górnej granicy, a tata był cukrzykiem, więc sprawdziłam.
W badaniu wyszedł duży wyrzut insuliny godzinę po jedzeniu. Dostałam metforminę.
Nie wiem jaki to ma wpływ na płodność, na jakość komórek, ale wydaje mi się, że może mieć.

Glukoza
na czczo 94mg/dl
po 1h 138 mg/dl
Po 2h 77mg/dl

Insulina
przed obciążeniem 10.7μIU/ml
po obciążeniu (pkt1) 98.1μIU/ml
po obciążeniu (pkt 2) 53.3μIU/ml

Wiadomość wyedytowana przez autora 25 lutego, 14:57

11 lutego, 17:36

🍀12.01.2024 rozpoczęcie trzeciej procedury ivf.
Protokół progesteronowy.

Przerwa dobrze mi zrobiła, nawet nie wiedziałam jak bardzo jej potrzebowałam. Weszłam w procedurę z czystą kartką, nową siłą i nadzieją.
Od początku miałam dobre nastawienie. Tym razem stymulacje wyglądała inaczej. Bardzo mała ilość zastrzyków, za to luteina dopochwowa trzy razy dziennie. Czasem nawet zapominałam,że ten proces trwa. Na pierwszym podglądzie dowiedziałam się,że widać sześć pęcherzyķów.
Na koniec stymulacji musiałam zrobić trzy zastrzyki na raz, tak na zakończenie z przytupem.

24.01 punkcja. Zasady te same co zawsze.
Dowiedzieliśmy się, że udało się pobrać 9! jajek.
Zdziwiłam się bo na podglądzie było 6. Lekarz mi wytłumaczył, że biorą pod uwagę te największe, które wyglądają na dojrzałe. Udało się też pobrać te mniejsze. Ucieszyliśmy się, to największa liczba jaką udało nam się osiągnąć. Wierzyliśmy, że musi być dobrze. Prp na jajniki chyba działa.

Dni mijały na pracy, nieustannym myśleniu i obawach, że zadzwoni telefon ze złymi informacjami. W końcu doczekaliśmy się poniedziałku, piątej doby hodowli, więc czekaliśmy na telefon od embriologa. W poniedziałki zawsze cały dzień pracuje, więc cały czas miałam włączone dźwięki i telefon przy sobie, żeby nie przegapić. Jak na złość tego dnia postanowił zadzwonić kurier, koleżanka, która chciała sobie pogadać, mama,żeby zapytać czy coś wiemy, a ja za każdym dźwiękiem dzwoniącego telefonu dostawałam palpitacji serca. Dzwonili wszyscy, tylko nie embriolog.
Nie mogłam już wytrzymać z tej ciekawości, pojawiały się czarne myśli. Zadzwoniłam do kliniki z prośbą o informację. Dopiero wieczorem dostałam maila,że mamy depozyt dwóch zarodków! oraz prośbę o jeszcze chwilę cierpliwości. Wiedziałam tylko i aż tyle. Uspokoiłam się chociaż nie wiedziałam jakiej klasy są zarodki i jak przebiegał cały proces. Na te informacje trzeba było czekać do rana. Jednak już wtedy mi i mężowi ulżyło. Są dwie szanse ❤️

Embriolog zadzwonił około 10tej następnego dnia. Pani opowiedziała jak wyglądał przebieg hodowli. Dojrzałych komórek było pięć.
Zapłodniły się wszystkie, jedna szybko przestała się rozwijać. Cztery walczyły nadal.
Druga również się zatrzymała w trzeciej dobie. Dzielnie walczyły trzy. W piątej dobie wszystkie trzy osiągnęły stadium wyczekiwanej blastocysty. Dwie od początku pięknie się rozwijały, dostały klasyfikację 4.1.1 - pod względem morfologicznym idealne, najlepsze, dające duże szanse na powodzenie. Zostały zamrożone. Ostatnia piątego dnia była na etapie wczesnej blastocysty o klasyfikacji 1.2.2, została w obserwacji do szóstej doby, dlatego nikt nie zadzwonił, czekali żeby móc dopełnić wszystkie formalności. Niestety zarodek przestał się rozwijać.
Z trzeciej procedury mamy dwie, pięciodniowe blastocysty ❄️4.1.1 ❄️4.1.1.
Wylęgające się blastocysty o idealnej morfologii.
Dwie szanse.
Nie sądziłam,że będę płakać po usłyszeniu tak wspaniałych informacji. Jednak pękłam. Poczułam jakby ktoś przekuł ogromny balon i cały ten stres, emocje znalazły ujście. To były łzy ulgi.
Jak najszybciej, taka zapłakana opowiedziałam wszystko mężowi. On też się wzruszył. Wtuliliśmy się w siebie i przez resztę dnia unosiliśmy się nad ziemią.

Zdajemy sobie sprawę, że posiadanie zarodka to nie gwarancja sukcesu. Jeszcze dużo może się wydarzyć, transfery mogą się nie udać, dlatego zgodnie z planem postanowiliśmy podejść do jeszcze jednej procedury. Do ostatniej procedury bo nie możemy się już doczekać kiedy zabierzemy śnieżynkę do domu.
Jednak poczuliśmy dużą ulgę. Baliśmy się,że nie potrafimy stworzyć dobrej klasy zarodka, że się po prostu nie da. Da się, potrafimy i mamy dwa, piękne, idealne zarodki ❤️
Nie możemy się już doczekać transferu.

Wiadomość wyedytowana przez autora 11 lutego, 18:24

11 lutego, 17:37

🍀02.02.2024 rozpoczęcie czwartej procedury ivf. Protokół progesteronowy. Pierwszy raz bez refundacji. Leki również nie są już refundowane.

Tym razem oddałam się w całości w ręce lekarza z kliniki. Nie jeżdże do Profesora bo ostatnim razem wyszło tak,że stymulacje i tak prowadził lekarz z kliniki. Ciężko mi było zdążyć z badaniami,z usg w klinice i usg u Profesora przed rozpoczęciem pracy. Finalnie się spóźniałam. Postanowiłam,że do Profesora na pewno pójdę przed transferem. Pochwaliłam się oczywiście posiadaniem dwóch zarodków.

W ostani piątek, ósmego dnia stymulacji były badania, usg i wizyta. Estradiol wyszedł bardzo niski, pęcherzyki zaczynają dopiero wzrastać, widać cztery, jeszcze malutkie.
W poniedziałek kolejne badania i podgląd. Mam nadzieję,że pęcherzyki rosną i uda się mieć z tej procedury jeszcze jeden zarodek.

Psychicznie jest mi, nam, dużo lżej. Wiemy, że mamy szanse. To uczucie pozostanie z nami do punkcji. Po zabiegu znów zacznie się stres. Ale mam wrażenie,że będzie mniejszy. Jeszcze jeden zarodek, tylko jeden i będzie tak jak chciałam. Jak sobie zaplanowaliśmy.

Chcielibyśmy w kolejnym cyklu podejść do transferu bez względu na wynik tej stymulacji. Wcześniej myślałam czy nie odpocząć, poczekać. Teraz jednak serce się rwie do śnieżynki ❄️❤️

Wiadomość wyedytowana przez autora 23 lutego, 22:30

13 lutego, 08:09

Wczoraj był drugi podgląd. Estradiol rośnie ale nadal ma niskie wartości. Pojawiły się nowe pęcherzyki i zamiast 4 jest 7, ale jeszcze małe, największy ma 14mm, najmniejszy 10mm. Nie wszystkie z nich będą rosnąć dalej. Stymulacja została przedłużona, dołożne leki. Rośnijcie jajka 🥚
Punkcja będzie w piątek 16.02 lub w sobotę 17.02.
Nigdy jeszcze stymulacja nie szła tak opornie ale najważniejsze,że są postępy. Po prostu jajka późno wystartowały.

Wczorajszy dzień był szalony. O 7 byłam już w klinice na badaniach hormonów i usg. Od 8 do 20 byłam w pracy. Po pracy jeszcze zakupy bo lodówka pusta. Będąc w pracy miałam jeszcze rozmowę z lekarzem i zalecenia. W przerwie w pracy pojechałam do apteki po leki. Smutne,że zamiast 7.20, zapłaciłam 700zł... koniec refundacji na leki.

Kolejny podgląd i badania jutro 🍀

18 lutego, 15:38

17.02.2024
Wczoraj odbyła się punkcja.
Pobrano 7 jajek🥚.
Teraz nie mam wpływu już na nic. Zrobiłam co mogłam zrobić. Pozostało czekać, mieć nadzieje, modlić się i czekać.
Jak zawsze brak wiadomości to dobry znak. Oby tak zostało do czwartku. Wtedy będzie piąta doba po punkcji.
Proszę, dzielcie się ładnie i dołączcie do dwóch śnieżynek,które już mamy 🍀🤞🏻
1 2 3 4