UWAGA BĘDZIE DŁUGIE!!
W końcu na 10 rat opisałam swój poród:).
Widziałam pojedyncze chęci do czytania takich historii, to wklejam:).
Wtorek 4 listopada to był TEN dzień. W 40. tygodniu ciąży należy się spodziewać porodu w zasadzie non stop, ale oczywiście był dla mnie zaskoczeniem. Przecież przeżyłam już tyle fałszywych alarmów, że jeden więcej nie szkodzi

.
Dzień przed był jak na mnie wyjątkowo aktywny. Przychodnia, sklepy, bieganina - jak nie ja w tej ciąży. Okresy przymusowego polegiwania rozleniwiły mnie kompletnie. Mąż zapytał, czy zagram z nim na PlayStation, a ja zgodziłam się bez wahania. Zostało nam niewiele do skończenia gry, a do tego pomyślałam, że może w najbliższym czasie nie będziemy mieć możliwości.. Grając poskakałam na piłce, ot tak, pomyślałam - niech coś uczynię, co polecają na przyspieszenie porodu.
I stało się...
O 5:30 rano obudziły mnie bolesne skurcze. Pomyślałam "pfff... znowu... ziew...". Zaczęłam liczyć i były wybitnie regularne. A po pół godziny znowu się rozregulowały. Znowu liczyłam, i tak przez godzinę, kiedy to stwierdziłam, że czas rozsądzić w wannie czy są prawdziwe czy nie (skurcze co 3 minuty). To był prawie czas na pobudkę i prysznic męża. Obudziłam go tylko, żeby mu powiedzieć, że sorry, ale prędko prysznica nie weźmie, i że chyba dziś do pracy nie pójdzie... Niby skurcze, jak miałam wiele razy, a jednak przeczucie zadziałało, że jednak to jest to!
Miałam już skurcze co 4-6 minut, po kąpieli i dwóch nospach, kiedy zdecydowałam się zadzwonić do położnej i jej o tym opowiedzieć. Hm... nie wzruszyła się nic a nic:). Znowu wanna, po godzinie telefon, że już mi wierzy (już w domu w wannie chciałam znieczulenie), i żebym przyjechała do szpitala na 12. Ale była też zła wiadomość - wszystkie porodówki zajęte i bardzo możliwe, że będę musiała rodzić w Domu Narodzin (takie piękne, intymne miejsce, tylko ma jeden problem - nie ma ZZO...). Co prawda przypomniałam położnej, że ja-chcę-znieczulenie-proszę!, ale jeszcze wtedy myślałam, że jakby coś, to dam radę, bo czemu nie...
Po przyjeździe na Izbę Przyjęć na Żelaznej położna mnie zbadała i okazało się, że: 1. mam 2 centymetry rozwarcia, 2. mój lekarz mnie bezczelnie oszukał, bo powiedział mi, że mam mięciutką szyjkę, a była twarda, że hej, 3. porodówki nadal niet, 4. nawet KTG niet, bo jakiś narodowy zlot ciężarówek na IP i kolejka na kilometr. No i że czekać. Czekałam godzinę zwijając się z bólu przy skurczach. Pomyślałam wtedy, że przy takich, to mam już pewnie z 8cm! A guzik:).
Jako że oczekiwanie na porodówkę (na szczęście pomysł Domu Narodzin wyparował) się przedłużało, dostałam się na KTG i ku memu zdziwieniu, ja się zwijam a na KTG liczby od 20 do 40... Coś mi tu nie grało

(okazało się, że peloty były źle przystawione, ale i tak, miałam te skurcze w okolicach 60, więc bez szału). Moja położna jak mnie zobaczyła jak mnie boli przy tak marnych skurczach to trochę zbladła, założyła wenflon i pewnie w tajemnicy już zarezerwowała mi anestezjologa:).
Poszłyśmy na porodówkę o 13:30 - piękną, wielką, ze wszystkimi cudami, jak wanna, piłka, drabinka i inne przyrządy. I dość prędko zaczęło mnie zginać w pół. Dostałam papawarynę w kroplówce na rozmiękczenie szyjki i worek z gorącym grochem na brzuch, przeciwbólowo. Dość szybko, zamiast chodzić, znalazłam się na łóżku leżąc na boku. To była jedyna pozycja, w której odczuwałam jakiekolwiek przerwy pomiędzy skurczami i mogłam trochę odpocząć. I jak się potem okazało, zeszłam z tego łóżka tylko raz...
Po 2h od badania na IP zostałam znowu zbadana i okazało się, że ten ból, skurcze i kroplówka przez 2h dorobiły aż jeden centymetr rozwarcia, czyli dotarłam do 3. Przypomniałam, że ja poproszę ZZO, bo bez tego nie wiem czy dam radę. Żeby rozwarcie jeszcze jakoś szło... ale nie szło, więc trzeba było coś zrobić. Położna powiedziała, że w ciągu 40 minut anestezjolog powinien być dostępny (na Żelaznej tylko dwie rodzące jednocześnie - o ile nie ma żadnego CC w tym czasie - może mieć znieczulenie). Chyba wpadłam przed kolejkę, bo u mnie znieczulenie było konieczne nie tylko z powodu bólu, ale też ze względów medycznych.
Po 16 przyszedł anestezjolog, zrobił krótki wywiad (potwierdził tylko to, co już miał w mojej karcie), i ani się obejrzałam, a już się wkłuwał w kręgosłup. Jak tylko wbił igłę, odeszły mi wody

. Siedzę sobie nieruchomo, oddycham jak szalona, bo środek bolesnego skurczu i leje mi się po nogach i łóżku... Uczucie odpłynięcia bólu po ZZO - bezcenne!
I tak następną godzinę spędziłam pod KTG, dziwiąc się na widok skurczów ok. 90, podczas gdy ja siedziałam, śmiałam się i rozmawiałam z mężem...
O 17:30 przyszła położna sprawdzić jak tam rozwarcie, a tu się okazało, że jest pełne! Czyli 1h od ZZO = 7cm! To serio uratowało mi poród... Nagle zaczęłam czuć skurcze parte i położna mówi "przemy!".
Bardzo przydały się ćwiczenia oddychania ze szkoły rodzenia. Mimo że ich nie ćwiczyłam później, to nagle wiedziałam co mam robić. Na początku parłam w kuckach przy drabinkach, ale nie za wiele mi to dało. Potem na leżąco na boku, i tak było mi super, ale po parciu jak mijał skurcz, główka za bardzo się cofała. Potem na siedząco na łóżku porodowym i to była najbardziej efektywna pozycja do parcia, mimo że bardzo niewygodna. Jak tylko główka zeszła na tyle nisko, żeby już się nie cofać, przeszłam na bok i parłam... i parłam... i parłam... I tak sobie parłam, i spałam między skurczami, a w trakcie trzymałam się mocno mojego męża. I przede wszystkim się darłam jak zranione zwierze. To przynosiło mi największą ulgę... Nie to, żeby krzyk zabierał ból, ale przynajmniej go zagłuszałam.
Najbardziej emocjonalnym momentem w trakcie, i coś co mi dało dało siłę, żeby przeć dalej, było dotknięcie główki mojej Hani. Coś cudownego! Jak poczułam jej włoski między nogami, motywacja już była maksymalna. Ale motywacja to jedno, a fizjologia to coś zupełnie innego...
W pewnym momencie sama zaczęłam dopominać się o nacięcie. Byłam już bardzo zmęczona, nie wiedziałam ile wytrzymam. po prostu chciałam mieć już to za sobą. Położna powiedziała, że jeszcze przez chwilę spróbujemy uchronić kroczę, jeszcze 6 skurczów. WTF?! Jeszcze 6?! Ale uczepiłam się tej myśli jak rzep, konkretna liczba dała mi jakieś odniesienie. I faktycznie, po 6 skurczach, gdy nadal nie urodziłam główki, zostałam nacięta i nagle na jednym oddechu wypchnęłam nie tylko główkę, ale i barki! A potem to już moja miłość była w rękach położnej, która położyła mi ją na brzuchu, a ja tylko powiedziałam "ale śliczna!".
I wtedy nastąpił spokój... i szczęście. I moje oślizłe maleństwo ciumkające mi na piersi.
Czułam nacięcie, bolało szycie, ale to nie było ważne, zupełnie. Łożysko urodziłam w minutę - całe.
I cudowne 2 godziny dla nas...
Nie płakaliśmy. Byliśmy z mężem w euforii! Że to już, że ona jest już z nami, że jest cała i zdrowa, że poród się skończył.
Wzruszenie (ze szczęścia) przyszło do nas po kilku dniach, i przychodzi dalej.
---
Moje wnioski po porodzie:
1. "Swoja" położna to był strzał w dziesiątkę. Nie musiałam się o nic martwić, była kiedy potrzebowałam, była dla mnie, nie było możliwości, że nagle przyjedzie ważniejszy przypadek. Po prostu pewność, że jestem w dobrych rękach.
2. Mój mąż spisał się na 10 medali. Był sobą, robił to, czego potrzebowałam, był naprawdę kochany. Zajrzał mi nawet między nogi, widział jak byłam szyta, mówi, że kompletnie nie ma traumy.
3. Twórca ZZO powinien dostać Nobla. Nie dość, że ból minął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, to jeszcze, biorąc pod uwagę średnią 2h na 1cm rozwarcia, zaoszczędziło mi jakieś 14h porodu.
4. Mówi się, że po porodzie natychmiast zapomina się o bólu. Nie ja. Nie zapomniałam. Pamiętam jak bolało. Ale oczywiście koniec końców nie ten ból jest najważniejszy.
5. Jedna z poprzednich notek mówiła o tym, jak boli poród. No więc mnie bolało tak: 1 faza porodu - jak baardzo bolesna miesiączka; 2 faza porodu - jakbym połknęła granat i zaszyła sobie tyłek...

.