No dobra, w końcu po 2 tygodniach udało mi się napisać relację z porodu! Szło mi jak po grudzie, wczoraj nie dałam rady bo mąż mi wybył na jakieś targi a ja przespałam z Tymim pół dnia ale dziś przysiadłam i w końcu wklejam
Miłego czytania
Już któryś raz z kolei próbuję opisać to wielkie wydarzenie w naszym życiu, jakim było powitanie na świecie Tymcia i jakoś średnio mi to idzie. Wspomnienia tego dnia są nadal żywe ale jakoś ciężko mi je ubrać w słowa. Było dużo lęku, smutku, żalu ale jeszcze więcej radosnego oczekiwania, wzruszeń i szczęścia

Było zaskoczenie i niedowierzanie a na końcu wielka fala miłości. I chociaż po drodze (jak to zwykle u nas bywa) nie obyło się bez komplikacji to teraz, gdy to moje 4 kg cudo śpi w pokoju obok w końcu czuję, że wszystko jest na właściwym miejscu.
Nasza historia zaczyna się 18.02 w czwartek. Tego dnia miałam zdejmowany pessar co jak już wspominałam kilka wpisów temu było niemal traumatycznym przeżyciem. Od tej chwili zaczęłam się czuć mega źle, wszystko mnie bolało, nawet leżenie sprawiało mi ból a co dopiero mówić o chodzeniu. Do tego mąż zamiast mi współczuć wolał grać on-line w pokera co dodatkowo wprawiało mnie z fatalny nastrój

Z dnia na dzień było coraz gorzej a już w sobotę skurcze dokuczały mi od samego rana, pewnie gdyby nie USG, które miałam mieć tego dnia u swojego lekarza już przed południem pojechalibyśmy na IP. Tymczasem na USG pan doktor określił wagę małego na ok 3700 g, zauważył, że faktycznie macica twardnieje i skwitował powątpiewającym uśmiechem mój komentarz, że tak czuję jakby to miało być dziś

Po drodze do domu zdążyłam jeszcze kupić kupę ciastek, owoców i mega dobre lody pistacjowe bo jakoś tak pod skórą czułam, że trzeba by się nażreć dobrego póki można

Po powrocie zaczęłam mierzyć skurcze i prawie z łóżka spadłam widząc, że są już co 5 min. Szybka akcja, dopakowanie sztućców do szpitalnej torby i w drogę na IP. Oczywiście z przygodami bo tego dnia fachowcy kończyli remont łazienki, mąż podjechał do bankomatu żeby im przed wyjazdem na IP zapłacić i gdy zajechał na podwórko padł nam samochód

Pożyczyliśmy więc od sąsiadów ale z tych nerwów zanim dojechaliśmy do szpitala skurcze mi całkiem przeszły i było mi trochę głupio, że wyjdę na panikarę. Na izbie lekarz sprawdził zewnętrzne rozwarcie (ani milimetra) a później podłączyli mnie pod KTG i tu niespodzianka - nie czuję żadnych skurczy a na KTG piękne regularne co 5 min i decyzja - przyjmujemy Panią na oddział. Wyszliśmy więc z mężem na korytarz, siedliśmy i czekamy sobie na pielęgniarkę przekonani, że po prostu kładą mnie na obserwację. Po 10 min wychodzi pielęgniarka i rzuca: "To państwo jeszcze nie przebrani?". My: "Ale jak to?", na co ona "No, do porodu! Jadła Pani ostatnio o 15, więc o 21 planujemy CC". Zupełnie nie byliśmy na to przygotowani, wydawało nam się, że mamy jeszcze czas, że przyjmą nas a CC zrobią może w poniedziałek. Po przebraniu i zmierzeniu miednicy ("ojj, nie urodziłaby Pani dziecka 3700 drogami natury, za drobna Pani jest") udaliśmy się na trakt porodowy, a że była dopiero 17 mąż wrócił do domu dopilnować fachowców. W międzyczasie skurcze znowu osłabły, zmartwiło mnie to bo lekarze zaczęli przebąkiwać, że jeśli akcja ustanie to nie ma co się z CC spieszyć i można jeszcze kilka dni poczekać. Nawet zaczęłam trochę udawać bóle bo już się zwyczajnie nastawiłam, że to będzie dziś

Położna widząc moje "cierpienie" kazała mi iść na 30 min pod prysznic i tak też zrobiłam ale szybko mi się znudziło i wróciłam do łóżka poczytać co tam na forum marcówek słychać

W pewnej chwili położna zawołała mnie na badanie ponieważ docent zażyczył sobie, że do CC ma być jakiekolwiek rozwarcie bo nie ma sensu robić operacji "na sucho". Ręce mi opadły bo przecież na izbie przyjęć nie miałam żadnego rozwarcia i przecież na pewno nie zrobiło mi się magicznie od tamtego czasu bo nawet nie boli mnie jakoś specjalnie. Położyłam się zrezygnowała na fotelu, położna zabrała się za badanie i ze zdziwieniem stwierdziła, że jest już 6 cm rozwarcia. Od tamtej pory cały personel usilnie starał się namówić mnie na poród drogami natury bo "jeszcze tylko 4 cm i można rodzić". W tamtej chwili byłam totalnie skołowana, z jednej strony myślałam, że skoro tak łagodnie przebyłam drogę do 6 cm rozwarcia (i to w tak krótkim czasie) to resztę też zniosę. Z drugiej strony jednak lęk o zdrowie synka był silniejszy i zwyczajnie marzyłam, żeby go ze mnie wyjęli aby był bezpieczny. Jedna z położnych stale przy mnie była i cały czas przekonywała, że SN jest najlepszy i żebym chociaż spróbowała. Z tego wszystkiego się popłakałam bo Piotrka nadal nie było a ja nie umiałam samodzielnie podjąć decyzji. Chciałam zrobić to, co najlepsze dla dziecka ale przecież nigdy nie wiadomo jak wydarzenia się potoczą czy to przy SN czy CC. Zadzwoniłam do męża aby zadecydował i to on podjął decyzję - "robimy CC, jedno dziecko już straciliśmy". W tamtej chwili bardzo mi ulżyło, nie chciałam aby ktoś mi zarzucił, że zrezygnowałam z szansy "najlepszego dla dziecka" porodu naturalnego ale podświadomie czułam, że nie poradzę sobie z tym wyborem psychicznie.
O 20:30 zaczęto mnie przygotowywać do operacji, cewnikowała mnie studentka i nie było to zbyt przyjemne

Kiedy wyszłam z cewnikiem z zabiegowego mąż już czekał. Na salę operacyjną weszłam na własnych nogach, później wszystko potoczyło się szybko - znieczulenie podpajęczynówkowe, maska z tlenem itd. -"Czy czuje Pani nogi?", hmm, czułam i nawet mogłam nimi pomachać. -"No to czekamy". Znieczulenie działało słabo i dość długo czekaliśmy, żebym całkiem straciła władzę w nogach. W chwili, gdy usłyszałam "no to tniemy" wstrzymałam oddech, bałam się czy znieczulenie na pewno dobrze chwyciło i czy nie będzie bolało ale nie, wszystko szło gładko. Personel cały czas żartował a starszy lekarz, który nadzorował CC zapytał, czemu poprzednio było ono wykonane a po usłyszeniu, że synek urodził się przedwcześnie i zmarł do końca był przy mnie i głaskał mnie po głowie. Kiedy usłyszałam płacz Tymcia tylko się uśmiechnęłam, dali mi go do pocałowania, machnęli siusiakiem dla udowodnienia, że chłopak i zabrali go do taty a ja pomyślałam tylko "mój malutki, jakiś Ty śliczny". Szycie trwało strasznie długo, okazało się, że mam olbrzymie zrosty i jak to lekarze ujęli "bałagan" w środku po poprzednim CC. Być może to właśnie było przyczyną, że tak długo dochodziłam wtedy do siebie. W każdym razie zanim "posprzątali" po swoich kolegach po fachu czas dłużył mi się niemiłosiernie. Starali się umilić mi te chwile oczekiwania żartami ale ja chciałam już tylko do moich chłopaków. Po wszystkim zostałam przełożona na swoje łóżko i wywieziona na korytarz, gdzie mąż tulił naszego synka. Położna przystawiła mi go do piersi i tak patrzyliśmy na niego z mężem w szoku, że już jest, że możemy go dotknąć, usłyszeć jego kwilenie, obserwować jak wtulony w moją pierś spokojnie sobie ciumka

Mąż był z nami do 1 w nocy, wtedy też zabrano małego na noc abym mogła odpocząć i żeby zrobić wszystkie badania. Nie mogłam spać tej nocy, chciałam żeby już było rano, żeby przyszli mnie podnieść i żeby przywieźli Tymcia z powrotem. Po obchodzie przyszła położna, wyjęła cewnik i pomogła mi wstać. Z pionizacją poszło szybko i sprawnie, sama poszłam do toalety i chodziłam później po korytarzu. Czułam się wyjątkowo dobrze i tylko czekałam na mojego szkraba. Gdy go już przywieźli spał sobie słodko a ja leżałam i patrzyłam na to moje małe cudo

Po południu przeniesiono nas na 4 osobową salę, gdzie niestety z powodu zamknięcia oddziału w obawie przed grypą mąż nie mógł nas odwiedzać. Stamtąd w trzeciej dobie Tymi trafił na IT noworodków w wyniku podwyższonych wskaźników zapalnych a ja tego samego dnia zostałam przeniesiona na Oddział Patologii Ciąży a w kolejnym dniu wypisana do domu. Wiadomość o chorobie synka zniosłam ciężko a już zupełnie rozkleiłam się na wieść o wypisie. Spłakałam się okropnie, na szczęście akurat tego dnia na obchodzie był obecny mój lekarz i jego pocieszenie dużo mi dało. Najwięcej jednak pomogła mi podwójna dawka neospasminy i dzięki niej mogłam do chwili wypisu bez łez opiekować się synkiem. Od dnia wypisu musiałam do synka dojeżdżać i przywozić mu mleko. Przez noc ściągałam je laktatorem do szpitalnych sterylnych butelek a później w pojemniku termoizolacyjnym dowoziłam do szpitala. Przy Tymciu mogłam być w godzinach 8-12 i 15-19, przez ten czas wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonywałam przy nim sama, karmiliśmy się też piersią a w chwilach kiedy spał a ja musiałam odciągnąć pokarm mogłam skorzystać ze szpitalnego laktatora. W przerwie od odwiedzin szłam gdzieś na obiad i pałętałam się po mieście albo siedziałam w poczekalni szpitalnej. Nie muszę chyba mówić jak bardzo ta sytuacja przypominała mi wydarzenia sprzed 2 lat... Dojazdy busem, opieka nad małym, zajmowanie się domem i nocne ściąganie wycieńczyły mnie totalnie. Teraz, gdy jesteśmy już w domu też nie jest lekko. Wysypiam się lepiej, w ciągu dnia mam dużo wolnego czasu bo mały jest grzeczny, pięknie śpi i je ale ja nadal jestem bardzo zestresowana. Tym razem jest to trochę przyjemniejszy stres bo dotyczy tych lepszych stron macierzyństwa - nie walki o życie ale lęku o zdrowie dziecka. Martwię się nieustannie - tym, że za długo/krótko śpi, że ma mało/dużo zjadł, że ma jakąś wysypkę, czy na pewno mu ciepło. No wszystkim się martwię mniej lub bardziej potrzebnie

Wiem, wiem - tak już teraz będzie do końca życia

Trudno, kilka siwych włosów więcej nie robi mi różnicy, najważniejsze, że mam przy sobie tego spokojnie oddychającego przez sen chłopca, którego nieświadomy jeszcze uśmiech roztapia moje serce