Zastanawiałam się, czy nie usunąć tego wpisu. Zdecydowałam się go zostawić z dwóch powodów. Po pierwsze, piszę ten pamiętnik dla siebie i nie chcę, nawet przed samą sobą, udawać, że moja ciąża to było wyłącznie radosne oczekiwanie - bo niestety tak nie było i dalej nie jest, choć odkąd czuję małego codziennie jest o niebo łatwiej niż w koszmarnym pierwszym trymestrze, gdy byłam jednym kłębkiem nerwów. Po drugie, kiedy po moich poronieniach próbowałam sobie z tym wszystkim poradzić, dużo pomogły mi pamiętniki osób, którym po takich przeżyciach się udało. I jeżeli taka osoba jak ja wtedy trafi na mój pamiętnik, chciałabym pokazać jej prawdziwy obraz ciąży po stratach - a dla mnie już nigdy ciąża nie będzie beztroska. Nie da się pozbyć zupełnie tego podświadomego strachu, że los znowu wydrze mi szczęście z ręki. Ale z drugiej strony można sobie z tym strachem radzić, co nieustannie sobie powtarzam i co próbuję wcielać w życie. Nie wiem, co los przyniesie w przyszłości. Ale tu i teraz jestem mamą czekającą z radością na narodziny mojego synka. A mój synek zasługuje na to, żeby czekała na niego starannie wybrana przez rodziców wyprawka i niemogące się doczekać spotkania z nim grono rodziców i znajomych. Chcę, by z jego przybyciem wiązały się jak najbardziej pozytywne emocje i myśli moje i wszystkich innych. Jest tak wyczekanym, upragnionym dzieckiem. I na ile mogę, nie pozwolę, by ten głupi, podświadomy strach zepsuł mi więcej niż te krótkie momenty, w których wyłazi gdzieś z tyłu mojej głowy.
1. Mój mąż ledwo uniknął czołowego zderzenia w drodze do pracy, bo jakiś idiota w vanie nie zauważył, że ze względu na roboty drogowe na naszej ulicy wprowadzono ruch jednokierunkowy i jechał pod prąd.
2. Wygląda na to, że nasza toaleta znowu ma zamiar się zapchać i prawdopodobnie nie obędzie się bez hydraulika
3. To mój ostatni tydzień w pracy i mam mnóstwo do zrobienia, ale wzięłam dziś dzień urlopu, bo byłam umówiona do okulisty. Ważna wizyta, bo okulista ma zdecydować, czy konieczna będzie u mnie cesarka. Właśnie zadzwonili do mnie z gabinetu, że muszą przełożyć wizytę na jutro. Dzień urlopu stracony niepotrzebnie, jeden dzień mniej na dokończenie moich projektów i jedyne szczęście w tym, że udało mi się wytargować, że jutrzejsza wizyta będzie o 18, a nie o 12 jak chcieli. Oczywiście to przekładanie oznaczać będzie na pewno dziki tłum w poczekalni, więc nie zdziwię się, jak spędzę tam cały wieczór.
4. Drobiazg w porównaniu z całą resztą, ale wpasował się super w klimat poranka - mój kochany kot zwymiotował kulę sierści na świeżo wyprany śpiworek Adasia. Śpiworek powędrował z powrotem do pralki.
A propos, jakieś rady jak przekonać kota, że świeżo rozstawione łóżeczko nie jest dla niego? Jak na razie jest to od wczoraj jego ulubiony mebel. Zamknięcie drzwi nie jest możliwe. Moja jedyna nadzieja w tym, że kiedy Adaś zacznie się drzeć w łóżeczku, kot wyniesie się sam
Tymczasem wczoraj miałam wizytę u mojej okulistki, która zajmuje się moim wzrokiem od ponad 20 lat i jest uważana za prawdziwą specjalistę w swoim zawodzie i, ku mojemu szokowi, usłyszałam, że nie widzi w moim przypadku bezwzględnych wskazań do cesarki. Fakt, mam minus 10 dioptrii w gorszym oku, ale żadnych śladów odwarstwiania się siatkówki ani innych podejrzanych zmian w dnie oka. A sama krótkowzroczność, nawet zaawansowana, nie jest obecnie uznawana za wskazanie do cesarskiego cięcia. Moja lekarka poprosiła jeszcze swojego męża, znanego profesora okulistyki, o zbadanie mnie i drugą opinię - również nie widział żadnego zwiększonego ryzyka dla mojego wzroku.
Kiedy powiedziałam mamie, że mam rodzić naturalnie, wpadła w histerię. W rodzinie wszyscy od zawsze trzęsą się o moje oczy, więc mnie to nie zdziwiło, ale w końcu po to jestem pod stałą kontrolą dobrych lekarzy, bo ufam w ich wiedzę i profesjonalizm. Ale jednak reakcja mamy wytrąciła mnie z równowagi i zaczęłam szperać w internecie. W końcu znalazłam artykuł naukowy z 2013 roku podsumowujący większość badań dotyczących wpływu porodu na wzrok osób z zaawansowaną krótkowzrocznością i dopiero wtedy osłupiałam. Nie ma tych badań aż tak dużo, ale ŻADNE nie potwierdziło zwiększonego ryzyka pogorszenia wzroku lub odklejenia się siatkówki w wyniku porodu naturalnego. Wszystkie stwierdziły w konkluzjach, że cięcie cesarskie nie jest konieczne w takim przypadku jak mój. Co jeszcze ciekawsze, nie jest to teza kontrowersyjna nigdzie na świecie poza krajami Europy Wschodniej i byłego Związku Radzieckiego - tylko w tym regionie powszechne są skierowania na cesarkę z tego powodu, choć i u nas najnowsze rekomendacje Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego nie uznają już samej krótkowzroczności, bez innych zmian w oku, jako wskazania do cc.
Huh. Wygląda na to, że o ile mały się nie odwróci (na razie jest główką w dół), to jednak rodzę naturalnie. Z jednej strony cieszę się, że uniknę operacji. Z drugiej... Jezus, Maria, jak ja sobie dam radę??? Nie mógłby się ten mój mały kosmita po prostu teleportować na zewnątrz???
P.S. A propos kota - po dwóch dniach stwierdził, że jednak w łóżku z państwem jest wygodniej i stracił całkowicie zainteresowanie łóżeczkiem. Chyba coś jest w tych radach, żeby wszystkie meble dla dziecka rozstawić z wyprzedzeniem i pozwolić kotom na przyzwyczajenie się do nich. Dzięki Wam wszystkim za rady! Część może wypróbuję, bo został mi jeszcze drugi kot, który z kolei zakochany jest w przewijaku Folia na nim nie pomaga, moja kotka lubi jak jej coś szeleści. Chyba sięgnę po broń atomową czyli spryskiwacz z wodą.
Od poniedziałku jestem na zwolnieniu lekarskim i nie mam pojęcia, jakim cudem tyle dziewczyn wytrzymuje na nim pół roku! Ja już czuję, że sama w czterech ścianach dziczeję Niby powinnam mieć doświadczenie po moim zeszłorocznym zwolnieniu z powodu depresji - ale no właśnie, to była depresja. Wtedy nie miałam siły na jakiekolwiek kontakty międzyludzkie, nie mówiąc już o odczuwaniu ich potrzeby. W gruncie rzeczy uznałam, że wygrzebałam się z tego paskudztwa kiedy zamiast potulnie leżeć na kanapie zaczęło mnie nosić. Teraz jestem pełna energii i pozytywnego nastawienia do świata i po zaledwie paru dniach brak mi nawet mojej wyjątkowo irytującej koleżanki z pracy. Przynajmniej kłótnie z nią oznaczały, że coś się dzieje
Z drugiej strony telefony i maile z pracy doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Patrząc na to, co napisałam powyżej, powinnam się chyba cieszyć, że ciągle jeszcze muszę coś do pracy zrobić, prawda? Otóż nie, jakoś wprost przeciwnie. Mam ochotę ich wszystkich pozabijać za to, że ciągle czegoś ode mnie chcą. Szkoliłam ich wszystkich 2 miesiące, jak mnie zastąpić! Jak sobie poradzą, kiedy pojadę na porodówkę???
Same widzicie, nie można mi dogodzić, z jednej strony bez pracy mi nudno, z drugiej każdy telefon od nich przyprawia mnie o drgawki. Ech...
Generalnie doszłam do wniosku, że po prostu myśli coraz bardziej krążą mi dookoła porodu i życia z Adasiem, i praca schodzi na zdecydowanie odległe miejsce na liście moich obecnych priorytetów. A z drugiej strony ciągle czuję się cholernie odpowiedzialna za to, co się dzieje w mojej firmie, więc kiedy mają tam problem, czuję się zobowiązana pomóc na ile mogę. Choć staram się dać im wszystkim do zrozumienia, że to układ tylko na okres przejściowy, te kilka następnych tygodni, bo żadnych raportów z wrzeszczącym niemowlakiem u piersi nie zamierzam tworzyć! A coś podejrzewam, że moi współpracownicy żyją w złudnej nadziei, że ciąża trwa co najmniej dwa lata i jeszcze długo tak pociągniemy.
Dużo przemyśleń na jak dotąd zaledwie 3 dni pobytu na L4
Przez piątek i sobotę jakoś się trzymałam i udawało mi się sobie przetłumaczyć, że większość dzieci owija się tą pepowiną po wiele razy w trakcie ciąży i nic się nie dzieje. Ale w niedzielę mały odwrócił się w ten sposób, że ledwo czułam jego ruchy i ledwo wytrzymywalam nerwowo. Dziś rano miałam już lecieć na IP, ale zjadłam śniadanie i mały się uaktywnił. Nie wiem, jak wytrzymam w takim stanie kolejne tygodnie, wystarczająco musiałam walczyć ze strachem i bez tego
Po wzglednym spokoju ostatnich tygodni końcówka ciąży jest dla mnie strasznie ciężka psychicznie. To już tak blisko i tak ciężko mi uwierzyć, że wszystko skończy się dobrze i tym razem zostanę ziemską mamą, że przywiozę moje żywe i zdrowe dziecko do domu. Mam już praktycznie wszystko gotowe dla niego, a z tyłu głowy cały czas siedzi strach, czy to wszystko nie na darmo. Na forum była dyskusja o tym, czy lekarze powinni informować o pepowinie i pojawiały się głosy, że lepiej wiedzieć, bo można zareagować. Tylko zareagować na co?! Moje dziecko jest leniwe, od początku takie było. Ma swoje okresy aktywności, ale też często mijają całe godziny kiedy nie czuję żadnego ruchu z jego strony. Dla niego to normalne, ale jak mam wiedzieć, że właśnie ucina sobie kolejną długą drzemkę a kiedy uznać to za powód do wizyty na IP? Ruchy i tak obserwowałam, ale teraz taknie to stresuje, że naprawdę nie wiem jak nie zwariować do porodu
Najbardziej chciałabym magicznie przeskoczyć do chwili, kiedy trzymam już Adasia w ramionach i wiem, że jest bezpieczny. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym go teraz stracić.
Byłam na wizycie w Luxmedzie, ginka kazała mi się nie martwić i powiedziała, że będziemy tą pepowine monitorować dokładniej po 37tc. Dała mi skierowanie na dodatkowe USG wtedy i jeżeli do tej pory się nie odwinie, będę miała KTG dwa razy w tygodniu, jak wyjdzie coś niepokojącego to położy mnie do szpitala przed porodem. Oczywiście ruchy mam obserwować cały czas, ale i tak to robiłam więc tu się nic nie zmienia.
Przez to, że chodzę też prywatnie, będę teraz miała wizyty mniej więcej co 1,5 tygodnia. Najbliższa prywatna 21.09., zobaczymy, co się okaże i jakie rekomendacje będzie miała ta lekarka.
Dziś według belly i "W oczekiwaniu na dziecko" zaczęłam 9 miesiąc! 36tc, to już zaczyna brzmieć poważnie Fizycznie czuję się zaskakująco dobrze, myślałam, że na tym etapie będzie już gorzej. Męczę się szybko i podczas dłuższych spacerów lub gdy zbyt szybko idę bolą mnie więzadła (w Ikei wręcz poczułam parę skurczy, wystraszyłam męża jak cholera wszystko przeszło, gdy wróciliśmy do domu i odpoczęłam, i nic się nie działo od tego czasu, więc zakładam, że po prostu wtedy przeholowałam). Trudno mi się skoncentrować nad czymś przez dłuższy czas. Z obu tych względów cieszę się, że jestem już na zwolnieniu i okazjonalnie tylko pomagam mojej zastępczyni, nie wiem, jak dałabym radę pracować na tym etapie. Wiem, że większość kobiet w USA pracuje praktycznie do porodu i zupełnie szczerze nie mam pojęcia, jak one to robią, bo przecież sporo z nich czuje się gorzej niż ja, a ja już siebie naprawdę w pracy na 8h nie widzę. Z perspektywy czasu widzę, że najrozsądniej byłoby, gdym poszła na zwolnienie o miesiąc wcześniej, od początku sierpnia, i zapisuję to tutaj dla pamięci jako wskazówkę na potrzeby planowania kolejnej ciąży
Wracając do objawów i niedogodności ciążowych na etapie skończonego 35tc:
- jak dotąd zero opuchlizny jakiegokolwiek rodzaju - oby tak dalej!
- okazjonalna zgaga
- niespokojne nogi, zwłaszcza wieczorami - masakra!
- coraz trudniej znaleźć wygodną pozycję
- pobudki na siusiu w nocy - minimum 2x, w gorsze noce nawet 4
- problem z pochylaniem się lub kucaniem - brzuch przeszkadza!
Ogółem naprawdę nie najgorzej, z tego co widzę i słyszę ciąża dokucza mi stosunkowo w niewielkim stopniu.
Z nieoczekiwanych pozytywów - mogę używać brzucha jako podstawki na kubek z kawą!
Ze spraw pozaciążowych lub luźno z ciążą związanych:
1. mój mąż dostał awans! I praktycznie jednocześnie propozycję pracy w innej firmie Zdecydował się przyjąć awans ze względu na wszystkie przywileje pracownicze, które przysługują mu u starego pracodawcy ze względu na staż. Najlepsze jest w tym, że koniec z jego pracą na 4 zmiany - teraz tylko pn-pt 8-16 lub 9-17 O tyle łatwiej wszystko teraz planować i wreszcie nie chodzi taki zmęczony Ładnych parę lat żyliśmy z jego zmianami, więc jestem przeszczęśliwa z tego powodu
2. Podjęliśmy próbę zmiany naszych nawyków jeżeli chodzi o sprzątanie - w końcu za parę miesięcy będziemy mieli pełzaka, który lubi lizać podłogi... Na razie eksperyment bardzo udany - nasze mieszkanie chyba nigdy nie było tak czyste i to przez tak długi czas
3. Mam już wyprane wszystkie ubranka, pościel i pieluchy tetrowe i flanelowe, zostały mi do wyprania już tylko kombinezony i kocyki do wózka. Z prasowaniem jestem mniej więcej w połowie, głównie dlatego, że od dłuższego stania przy desce zaczyna mnie ćmić podbrzusze, więc robię to kawałkami.
4. Dostałam od koleżanki rekomendację co do pediatry, więc zamierzam w końcu załatwić formalności w przychodni
Poza tym waży ok.2700g, przewidywana waga urodzeniowa 3200 - byłoby idealnie, więc mam nadzieję, że przewidywania ginki się sprawdzą Wymiary, przepływy, serduszko, łożysko, wody - wszystko ok Ja od początku ciąży przytyłam 9,5kg więc z tego też się bardzo cieszę, bo zaczynałam ciążę z nadwagą.
Jedyne gorsze wieści - szyjka długa, zamknięta, dziecko wysoko, absolutnie nic nie wskazuje, żeby mój organizm przygotowywał się do porodu. Na ten moment wygląda, że mogę przenosić Nie byłaby to oczywiście taka tragedia, ale ginka powiedziała, że po terminie porodu powinnam położyć się do szpitala na obserwację A mi się wcale nie chce kwitnąć w szpitalu nie wiadomo jak długo aż młodemu zechce się wyjść No nic, do terminu jeszcze 4 tygodnie, liczę, że do tego czasu wiele może się zmienić Po 38tc myję podłogi i biorę męża w obroty
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 września 2016, 11:57
Od paru dni jest mi coraz ciężej. Ze wszystkim! Nie mogę się za bardzo schylać, bo boli mnie brzuch (no i przeszkadza, ale ból zniechęca do prób szybciej). Jestem ciągle zmęczona i śpiąca, włóczę się po mieszkaniu jak zombie. Poniedziałkowa wyprawa po bułki do sklepu zaowocowała 3h drzemką. Wczorajszy dzień był jak dotąd najgorszy - za nic nie mogłam znaleźć wygodnej pozycji, budziłam się w nocy co chwila, bo coś wyjątkowo nieprzyjemnie uciskało mnie w brzuchu (w końcu spałam na wpół-siedząco, co załatwiło sprawę). Mój cały brzuch jest wielki, napięty, przeszkadzający i pobolewający w najmniej oczekiwanych momentach. Od kilku dni po raz pierwszy odczuwam niektóre ruchy małego jako bolesne i nieprzyjemne (ale wciąż wolę jak jest ruchliwy, przynajmniej wtedy do ciążowych dolegliwości nie dochodzi mi panika, że coś z nim nie tak). Generalnie, na ten moment mam chwilowo dosyć wszystkiego i ochotę gryźć.
No, ulżyło mi trochę.
Wiem, że obiektywnie znoszę ciążę świetnie i że wiele dziewczyn czuje się przez całe miesiące gorzej niż ja teraz, ale trudno, rozpuściłam się, i te drobne niedogodności doprowadzają mnie do szału. W dodatku zaczynam po raz pierwszy stresować się porodem. Mam całe rozkminki, czy wybrałam dobry szpital, czy sobie poradzę, czy mój mąż sobie poradzi, czy to będzie strasznie boleć???? czy i ja i Adaś wyjdziemy z tego cali i zdrowi i bez jakiś paskudnych komplikacji... generalnie chciałabym już to mieć za sobą. Przypomina mi się, jak na studiach wolałam iść na pierwszy termin nieprzyjemnego egzaminu, choć byłam średnio do niego przygotowana, byle tylko mieć go z głowy i by nie wisiał więcej nade mną... Oczywiście nie chciałabym tak naprawdę jeszcze zacząć rodzić, bo to jednak za wcześnie i dla Adasia lepiej, jakby posiedział grzecznie w brzuszku jeszcze te 3 tygodnie. Ale mam wrażenie, że do tego czasu to ja zwariuję sama z własnymi myślami!
Z dobrych rzeczy (bo takie też dostrzegam), mój mąż strasznie się wkręcił w planowanie rzeczy dla naszego synka. Wszystkie praktyczne rzeczy niezbędne do obsługi niemowlaka mamy kupione lub zamówione, ale on teraz siedzi i szuka w internecie gier i zabawek na co najmniej 4 lata naprzód Nie kupuje ich na szczęście, ale gada jak nakręcony, że musimy obmyślić strategię, jakie zabawki będziemy chcieli mieć dla Adasia i jak się z nim bawić Jest po prostu rozczulający w tym entuzjazmie
Byliśmy w piątek na zajęciach z chustonoszenia dla początkujących i bardzo nam się obojgu spodobało, niemal na pewno kupujemy chustę wiązanie okazało się dużo łatwiejsze niż myślałam, ale nie wiem czy dałabym radę nauczyć się tylko na podstawie filmików w necie, jednak na początek rady i uwagi kogoś, kto wie, cobrobi, były bezcenne dla mnie. G. był początkowo sceptyczny wobec chust, ale przekonał się całkowicie. Nie tylko spodobało mu się trzymanie dziecka tak blisko siebie przy zachowaniu wolnych rąk, ale mógł też obserwować, jak na chustę reagowały 3 maluszki, które rodzice przynieśli na zajęcia. Pomimo początkowych wątpliwości i marudzenia wszystkie 3 uznały, że chusta jest ok i jeden w niej nawet zasnął A ja się nie mogłam napatrzeć jak G. reaguje na maluchy, nawet gdy płakały czy marudziły. Nie mogę się doczekać naszego malca!
W ramach czekania wybraliśmy się wczoraj z przyjaciółmi męża na festiwal komiksów. Dzielnie wędrowałam pomiędzy stoiskami przez ponad 3h i okazało się, że przy zachowaniu żółwiego tempa daję radę Może uda mi się w takim razie namówić męża na Festiwal Światła, który będzie w Łodzi w przyszły weekend. Mój mąż i moja mama są w opozycji do tego pomysłu, bo tłok, bo ścisk, bo się zmęczę, zostanę zgnieciona i Bóg wie co się stanie. Ale mam jeszcze 5 dni, żeby ich przekonać, najwyżej zmodyfikujemy trasę, żeby uniknąć najbardziej zatłoczonych miejsc typu Piotrkowska. Instalacje w parkach też by mnie ucieszyły, a jest tam jednak więcej miejsca.
Po cichu liczę, że te eskapady zachęcą jednak Adasia, żeby zaczął łaskawie przygotowywać się do ewakuacji za jakieś 2 tygodnie... sądząc po piątkowej wizycie, absolutnie nigdzie mu się nie spieszy (siedzi wysoko, szyjka długa i zamknięta na 4 spusty), a rośnie, cholernik. Ma już ponad 3kg i przybiera w oszałamiającym tempie. Do tego znów okręcił się pępowiną, chyba tylko po to, żeby mnie zdenerwować na końcówce. Wg pani doktor w niczym mu to na tym etapie nie przeszkadza, sądząc po wzroście wagi zdecydowanie nie brakuje mu składników odżywczych. Mam umówić się na KTG, obserwować ruchy i tyle, w trakcie porodu będą monitorować, czy pępowina nie jest uciskana przy skurczach. Staram się słuchać pani doktor i nie denerwować za bardzo, ale ilekroć o tym myślę, tym bardziej chciałabym przeskoczyć w czasie kilka tygodni i mieć już go bezpiecznie przy sobie.
Mój mózg najwidoczniej nie sili się w snach na subtelności ani na oryginalne metafory
Na razie nie wygląda na to, żeby małemu gdziekolwiek się spieszyło. Wczoraj kolejna wizyta, na której usłyszałam, że na poród w najbliższych dniach raczej się nie zanosi. Szyjka wysoko, zamknięta na głucho. Na KTG zero skurczy. Młody trochę niżej, ale to tyle. Mam skierowanie do szpitala na przyszły tydzień, z tym że ginka nr 1 chce, żebym zgłosiła się już w poniedziałek lub wtorek (data porodu wg USG), a ginka nr 2 proponuje czwartek (data porodu wg OM). Nie wiem jeszcze, której posłucham. Głównie mam nadzieję, że zanim się zdecyduje, coś się samo zacznie dziać.
Czuję się nieźle, choć oczywiście końcówka ciąży do najprzyjemniejszych stanów nie należy Brzuch przeszkadza mi dość konkretnie, praktycznie co noc mam napady bezsenności, czuję się zmęczona i ociężała, a znalezienie wygodnej pozycji graniczy z cudem. Do tego niespokojne nogi, które męczyły mnie przez większą część ciąży, zwłaszcza wieczorami, i okazjonalna zgaga. Ale jak słyszę, jakie dolegliwości miewają dziewczyny na tym etapie, uważam się za szczęściarę. W zasadzie gdyby nie niepokój o małego i strach przed wywoływaniem porodu, mogłabym spokojnie pochodzić w tej ciąży jeszcze ze dwa tygodnie.
No właśnie, ale strach o małego jest - w tych ostatnich dniach naprawdę trudno jest mi opędzić się od obaw. Szczęście jest tak blisko, że paranoja znowu wyłazi z podświadomości i kąsa nieustannie. Tak się boję, że coś mu się stanie To, że ustawił się plecami na zewnątrz i kopie głównie w łożysko, więc czuję go znacznie gorzej, wcale nie pomaga Tak bym chciała, żeby był już bezpiecznie po drugiej stronie brzucha, gdzie będę mogła go przytulić i zobaczyć na własne oczy, że wszystko z nim ok!
Co do potencjalnego wywoływania porodu, to głównie boję się, że namęczę się z tym jak głupia, a ostatecznie i tak skończy się cesarką. Nie mam do dziś zdecydowanych preferencji pomiędzy sn a cc, ale opcja 2w1 wyjątkowo mi się nie podoba. Do tego odstręcza mnie myśl o pobycie w szpitalu przed porodem, nie wiadomo na jak długo, i związanej z tym bezradności, samotności i zdaniu się na lekarzy, którzy z mojego doświadczenia nie są zbyt skłonni do dzielenia się informacjami na temat swoich planów dla mnie, a jeszcze mniej do konsultowania się ze mną na ten temat Mam jednak cały czas nadzieję, że może jednak akcja się sama rozkręci zanim tam trafię...
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 października 2016, 23:29
Z jednej strony wcale mi się nie chce iść do szpitala, z drugiej liczę, że uspokoję się trochę, gdy mały będzie pod opieką i bardziej stale monitorowany. No więc oczywiście zaczynam się martwić, czy mnie w ogóle do tego szpitala przyjmą, w końcu mam się tam zgłosić 2 dni przed moim oficjalnym terminem porodu... Co prawda obie moje ginki, prywatna i z Luxmedu naciskały, że mam się zgłosić i że przyjmą na pewno, ale chyba wspomniałam, że mam w tym tygodniu problem z racjonalnym podejściem do moich obaw i lęków?
Zaczynam zazdrościć wszystkim dziewczynom, które miały podobny termin porodu do mnie i już urodziły. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że mój organizm zdecydował, że bycie w ciąży w niczym mu nie przeszkadza i w związku z tym będę w ciąży już na zawsze. Wiem, że to kompletnie irracjonalne, ale czuję się zdradzona przez własne ciało i zła jak osa z tego powodu.
Szkoda, że nie mogę przespać następnych paru dni/tygodni i obudzić się, gdy mały będzie już bezpiecznie po drugiej stronie brzucha. Zwariuję sama ze sobą do tego czasu.
Moja kochana myszka jest już na świecie! Przyszedł na świat SN, ważył 3170g i mierzył 55cm. Jesteśmy w nim absolutnie zakochani i nie moglibyśmy być bardziej szczęśliwi!
Wiadomość wyedytowana przez autora 28 października 2016, 11:29
Do szpitala miałam się stawić zgodnie z zaleceniem obu moich lekarek we wtorek 18 października. Chodziło głównie o monitorowanie małego, szczególnie ze względu na tą nieszczęsną pępowinę. Tymczasem we wtorek o 4.30 rano obudziły mnie skurcze, najpierw nieregularne, z przerwami od 4 do 12 minut. Ucieszyłam się, że wreszcie coś się dzieje i zebrałam się do szpitala, skoro i tak miałam skierowanie.
W szpitalu skurcze zaczęły robić się coraz silniejsze, bardziej intensywne i regularne, ale badanie wykazało, że mam jeszcze ponad 1cm szyjki, a rozwarcie może na palce. Na KTG skurczy dalej nie było widać, ale mnie cholera naprawdę zaczynało boleć Od 15 miałam już skurcze w miarę regularnie, z odstępami od 4 do 7 minut i naprawdę bolesne. Wieczorne badanie wykazało jednak absolutny brak postępu. Lekarze stwierdzili, że to przepowiadające i możemy się tak bujać dość długo. Bardzo pomagało mi chodzenie, więc wychodziłam całe kilometry po szpitalnym korytarzu.
Noc była straszna. Bardzo bolesne skurcze co kilka minut, trwające od 1 do 1,5 minuty. W łóżku nie do zniesienia, więc pół nocy przesiedziałam na krześle na korytarzu, zrywając się na każdy skurcz, bo jedyne co trochę pomagało, to wstawanie i kołysanie biodrami. Prysznic też osłabiał ból, ale nie bardzo miałam warunki, żeby się nim nacieszyć, bo była jedna łazienka na cały oddział. Dostałam jakieś zastrzyki na rozluźnienie, ale nie powiem, ile dały, bo musiałabym się zacząć wyrażać. W końcu około 3 w nocy stwierdziłam, że jestem tak wykończona, że ledwo trzymam się na nogach - nie spałam już prawie 24h - i że muszę jakoś znaleźć sposób na przeżycie tych skurczy w łóżku. Łatwo nie było, ale jakoś w końcu opanowałam je oddychaniem i udało mi się drzemać pomiędzy skurczami.
Rano praktycznie się załamałam, bo na badaniu okazało się, że rozwarcie dalej na palec... tyle, że szyjka prawie zgładzona. Na KTG dalej nic nie widać, a ja się skręcam z bólu. Koło 11 kolejne badanie, tym razem przez panią profesor, która na mój widok stwierdziła, że nie wyglądam na rodzącą. Prawie dałam jej w zęby Wyszło na moje, bo rozwarcie było na 5-6 cm i wysłali mnie na porodówkę! Alleluja!
Na porodówce wyszło im, że to bardziej 4-5, ale grunt, że akcja ruszyła do przodu. W międzyczasie przyjechał mój mąż. Od razu zapytałam o znieczulenie. Odpowiedzieli mi, że ogólnie nie ma problemu, ale że nie wyglądam jakbym go naprawdę jeszcze potrzebowała, dziewczyny, które proszą o znieczulenie mają podobno większe błaganie w oczach. Kolejni eksperci od mojego bólu, wrrr! Poszłam pod prysznic, który wprawdzie złagodził trochę ból, ale zwiększył częstotliwość skurczy. Wykuśtykałam stamtąd, poszłam prosto do lekarki i oświadczyłam, że nie wiem, jak wyglądam, ale chcę znieczulenie. Teraz. Zaraz. Nie spałam praktycznie ponad dobę, przez cały ten czas odczuwałam ból, miałam już tego powyżej uszu. Kolejne alleluja, posłuchała mnie i wezwała strasznie śmiesznego anestezjologa i pielęgniarkę. Anestezjolog potrzebował 3 prób, żeby się wkłuć (podobno mój kręgosłup jest nietypowy), ale dawkę dobrał perfekcyjnie.
Ludzie dziwnie reagują, kiedy mówię, że otrzymanie znieczulenia było dla mnie jednym z najpiękniejszych momentów porodu, ale naprawdę tak było. Nagle ból zniknął, zrobiłam się przyjemnie senna i była to tak cudowna ulga! No, w takich warunkach to mogłam rodzić
Położne miałam super, choć narzekały, że nie potrafię prawidłowo oddychać Zachęcały mnie do chodzenia, żeby przyspieszyć trochę akcję porodową, która wlokła się dalej w żółwim tempie.
Znieczulenie działało bardzo dobrze; nie czułam bólu, ale mogłam spokojnie chodzić. Kiedy zaczęło znikać, no cóż, cały oddział mnie słyszał, więc dość szybko załatwiłam dodatkową dawkę Na początku z drugą dawką poszło coś nie tak, bo nie objęło mojej prawej nogi, a moje skurcze odczuwałam jako rozrywający ból schodzący przez pachwiny po wewnętrznej stronie ud. Dali mi więc w końcu trzecią dozę i na niej dojechałam już do partych. Przy pełnym rozwarciu przez chwilę wyglądało wątpliwie czy uda mi się dokończyć naturalnie, bo mały ciągle nie wstawił się w kanał. Za radą położnej wstałam i przez około godziny kręciłam grzecznie biodrami. Zadziałało! Mały był gotowy do wyjścia
Najpierw położna kazała mi na skurczu kucać przy łóżku porodowym, trzymając się uchwytu na nim i przeć po kilka razy póki skurcz nie minie. Mój mąż podtrzymywał mnie od tyłu, a położna kucała z drugiej strony łóżka i kontrolowała jak mi idzie. Parcie nie bolało mnie prawie w ogóle, czułam tylko wypychanie czegoś sporego. Bardzo szybko okazało się, że przynajmniej ta część porodu idzie mi sprawnie i nagle w pokoju zaroiło się od lekarzy, wszyscy zakładali maski, rękawiczki. Mi kazali wejść na łóżko porodowe, z którego wymontowali przednią część zmieniając je w fotel. Ani się obejrzałam, a na piersi położyli mi małe, płaczące i ciepłe dziecko! Naprawdę to kopiące stworzenie we mnie to było moje dziecko! Niby wiedziałam to od pierwszej kreski na teście ciążowym, ale chyba dopiero w tamtym momencie w sali porodowej naprawdę w to uwierzyłam. Mój mąż płakał.
Urodzenie łożyska mało mnie przy tych całych emocjach obeszło, ale szycie definitywnie zauważyłam. Brrr! Bogu dzięki nie popękało mi krocze, miałam jednak popękane trochę ściany pochwy i to właśnie szyli. Do tego doszedł krwiak na wardze sromowej. Ale ogólnie wyszłam z porodu w bardzo dobrym stanie, już następnego dnia byłam pełna energii, a przez brak zewnętrznych obrażeń bardzo szybko mogłam siadać prawie normalnie. Po wszystkim cieszę się, że rodziłam sn, bo po cc na pewno czułabym się gorzej niż czuję się teraz. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że miałabym urodzić bez znieczulenia. Skoro dotarcie do rozwarcia na 5 kosztowało mnie tyle bólu, nie chcę nawet wiedzieć, z czym wiązałoby się dotarcie do 10. Wystarczyły mi przebłyski, gdy znieczulenie przestawało działać, dziękuję bardzo. Może mam niski próg bólu (zapewne tak), ale w każdym razie nie ma mowy, bym rodziła następne dziecko bez tego wspomagania.
Na koniec muszę jeszcze dodać, że nie wyobrażam sobie też porodu bez wsparcia mojego cudownego męża. Był naprawdę cholernie dzielny, choć wiem, że bał się o mnie i o małego jak cholera. Tu nie chodziło nawet o to, że podawał mi wodę czy podtrzymywał przy parciu, sama jego obecność dodawała mi siły i pewności, że dam radę.
Co do strachu, muszę przyznać, że w trakcie porodu nie bałam się w ogóle. Jak wiecie, żyłam w strachu przez ostatnie tygodnie, w zasadzie w mniejszym lub większym stopniu przez całą ciążę. W momencie, gdy trafiłam na porodówkę, przestałam się bać. Wiedziałam, że jestem monitorowana i otoczona przez specjalistów i głęboko wierzyłam, że jeżeli coś pójdzie nie tak, oni się tym zajmą i Adaś będzie bezpieczny. Na szczęście okazało się, że nawet pępowina nie przeszkodziła nam w porodzie, była na tyle długa, że urodził się z nią bez problemu, choć faktycznie miał ją wokół szyi. Dostał 10/10 punktów Apgar i sam zapłakał zaraz po urodzeniu. Jest śliczny, kochany i dla mnie i mojego męża absolutnie perfekcyjny. Było warto przejść przez to wszystko, diagnostykę po poronieniach, zastrzyki przez całą ciążę, te wszystkie cholerne nerwy i obawy, sam poród wreszcie, żeby móc go teraz przytulić.
Wciąż wydaje mi się trudne do pojęcia, że coś tak maleńkiego (3,2mm!) może mieć już bijące serce
To, co mnie zadziwia w porównaniu z poprzednią ciążą, to z jakim spokojem do tego wszystkiego podchodzę. Miewam momenty, kiedy się niepokoję i myślę o czarnych scenariuszach, ale ogólnie jestem bardzo spokojna i dobrej myśli. Zobaczymy, jak będzie dalej, ale teraz jest dobrze
To tak jakbym czytała siebie kilka miesięcy temu. Niestety nie zdążyłam się na mojego Adasia przygotować w 100% bo zabrakło mi miesiąca i w zasadzie ze szpitala zamawiałam resztę rzeczy, M. prał i prasował, kupował pieluchy i inne, ale tak jak piszesz - najważniejsze że czekaliśmy na niego z taką tęsknotą, mimo strachu, mimo bólu po stracie, nawet kiedy w szpitalu było bardzo źle, starałam się wciąż myśleć pozytywnie, żeby Adaś nie przeżywał tego razem ze mną.. Ale po porodzie wszystko ze mnie wyszło. Płakałam non stop przez tydzień. Nie wiem dlaczego. Ale wtedy też pogodziłam się ze stratą - w momencie, kiedy pierwszy raz zobaczyłam tego małego chuderlaczka. Już nie zostało Ci zbyt dużo czasu, trzymam za was kciuki i wierzę, że wszystko będzie dobrze, i mam nadzieję, że strach o maluszka nie uprzykrzy Ci ostatnich tygodni oczekiwania :) Pozdrawiam
Chyba każda mama po stracie Cię doskonale rozumie. Ten strach minie...na pewno gdy Adaś będzie już w Twoich ramionach. Tak nie wiele Wam zostało <3
Chyba każda mama po stracie Cię doskonale rozumie. Ten strach minie...na pewno gdy Adaś będzie już w Twoich ramionach. Tak nie wiele Wam zostało <3
Ta nasza wiedza wcale nie jest fajna, mamy świadomość wszystkich zagrożeń i tak trudno się cieszyć :( pozostaje wierzyć że tym razem się uda i wszystko dobrze się zakończy, nie może być cały czas źle.
To nie tylko cecha mamy po stracie. Tak to już jest, że macierzyństwo to jeden wielki strach o dziecko! Ze mnie do tej pory się śmieją, że na początku to aż się trzesłam a teraz dziecko z ręki do ręki przerzucam.
Doskonale rozumiem, chociaż nigdy nie straciłam maleństwa. Mnie by paraliżował strach (gdybym w ogóle była jeszcze kiedyś w ciąży, co mało prawdopodobne) nad skracającą się szyjką macicy i przedwczesnym porodem. Trzeba nad tym stresem zapanować, myśleć, że wszystko będzie dobrze, ale koszmarne myśli nachodzą... A u Ciebie/Was musi być dobrze. Niestety nie na wszystko mamy wpływ nawet gdybyśmy chcieli... Buziaki :*