no i dzisiaj było zupełnie do dupy. najpierw w ogóle olał temat, że przez kilka dni gorzej czułam ruchy i mimo mojej prośby nie zrobił USG, bo cytuję "nie ma czasu". poza tym on nie wie co USG miałoby mi dać. no kurde np. bym się trochę uspokoiła, a może nawet byłoby widać czy synek się (dajmy na to, chociaż nie daj Bóg) nie owinął w pępowinę. ale nie, ale po co. więc w sumie wizyta polegała przede wszystkim na tym, że wypisał mi kolejne zwolnienie, skierowania, sprawdził szyjkę i do domu.
z tego wszystkiego nie zadałam mu połowy pytań, które zapisałam sobie na kartce ku pamięci. trochę dlatego, że byłam wkur... zdenerwowana, a trochę dlatego że moją największą dolegliwość (ból/drętwienie palców u dłoni) w zasadzie zbył wzruszeniem ramion. co prawda coś tam powiedział, że to typowe, że trzeba przeczekać, a jak bardzo chcę to mogę brać takie i takie tabletki (wiedziałam!), a w ogóle to czego ja od niego chcę. poczytałam sobie trochę o tych tabletkach w internecie (Cyclo 3 Fort) i jak dla mnie to one są na obrzęki, ale już na bóle to nie i na razie nie kupuję. niezależnie zapisałam się do reumatologa i może on mi coś pomoże, oświeci w temacie, bo jak widać mój ginekolog się nie garnie. niestety wizyta dopiero pod koniec listopada.
po dzisiejszym dniu poważnie zastanawiam się czy jednak nie zmienić tego gin. pytanie tylko czy nie spadnę z deszczu pod rynnę, bo rozeznanie mam takie jak żadne. Mąż mówi (jesteśmy w kontakcie telefonicznym, bo znowu zwiał w delegację), żebym się przepisała do gin. z którego korzysta jego koleżanka z pracy, ale ja już z tego korzystam z polecania i co mi z tego przyszło? poza tym lokalizacja przychodni dla tego (potencjalnie nowego) gin. nie do końca mi pasuje, a Mąż nie zawsze jest w zasięgu, żeby zawieźć przywieźć, więc muszę jeszcze patrzeć jak dojechać, żeby po drodze nie urodzić (chociaż w przypadku ciąży to może nie najlepsza metafora).
mogę też spróbować inaczej/delikatniej, tj. zapisać się dodatkowo do przychodni na NFZ, bo w końcu po coś odciągają mi te składki (i to więcej niż kosztuje doładowanie telefonu). pewnie wizyta będzie nieprędko, ale zawsze to druga głowa/osoba, która rzuci na mnie okiem. jutro zadzwonię do przychodni szpitala w którym zamierzam rodzić i zapytam co oni na to? no, jak sobie to wszystkie pięknie opisałam/wyłożyłam to sama siebie przekonałam, że powinnam tak zrobić i to czym prędzej.
pocieszam się, że za równo dwa tygodnie mam trzecie z tych ważnych USG (ocena anatomii płodu) i może wtedy troszkę się uspokoję i odetchnę. tymczasem chętnie bym jakoś odreagowała dzisiejszą wizytę, ale tak się składa że jestem sama w domu i brakuje drugiego człowieka, na którego najpierw mogłabym sobie pokrzyczeć, a później po ludzku się do niego przytulić i wypłakać na jego ramieniu (czytaj Męża).
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 listopada 2016, 19:28
mam też za sobą pierwszą nockę z rogalem, którego zakup poleciła mi Madu i chociaż jeszcze za wcześnie na opinie to śmiem przypuszczać, że (raczej) nie będę żałowała inwestycji. może tylko z małych niedogodności to rano bolało mnie (uwaga!) ucho (kwestia ułożenia głowy). no i po nocnych wycieczkach na siku muszę sobie przypominać, że teraz śpię "inaczej" i muszę się jakoś z powrotem wmontować w moje posłanie. ale to już są kwestie takie raczej logistyczne. najważniejsze, że kręgosłup odpoczywa i chyba nie wstałam bardziej obolała niż się położyłam, czyli sukces.
wizytę na NFZ w szpitalu w którym zamierzam urodzić już umówiłam, a w sumie to od razu trzy (do końca ciąży) bo była taka możliwość. i teraz uwaga tam też wizyty trwają po 20 min. także ten teges, dzień świstaka. lekarza dostałam z przypadku, ale że nie znam tam żadnych nazwisk to w sumie nie protestowałam. a to, że później przeczytałam (o tym lekarzu) milion negatywnych opinii w internecie to już zupełnie inna historia. mam nadzieję, że są przesadzone, bo inaczej naprawdę się wykończę.
w ogóle jak słyszę, że ciąża to cudowny stan, to aż nie dowierzam. owszem biorąc pod uwagę spodziewany finał jak najbardziej, ale fizycznie to jest mordęga. może tylko drugi trymestr był względnie litościwy, ale pierwszy i teraz ten trzeci nie za bardzo. oczywiście staram się nie marudzić, bo tak obiektywnie to ciążę znoszę dobrze, ale to nie znaczy, że sobie tu siedzę na niebieskiej chmurce.
dodatkowo Mężowi teraz nawrzucali delegacji, że ledwo wróci z jednej, a już się pakuje w drugą, więc jestem zdana tylko na siebie. oczywiście nie mieszkam na pustyni, żeby to był jakiś koniec świata, ale nie chodzi tyle o pomoc, co o samą obecność. kurde w końcu to jest nasza ciąża, a nie moja, a teraz to nawet nie mam komu pokazywać brzuszka. zawsze to był taki mój wieczorny rytuał, że przed kąpielą paraduję przed Mężem z odkrytym brzuszkiem, a on się nim zachwyca, tj. mówi do niego, głaszcze, przytula i całuje. a teraz nawet tego jestem pozbawiona. i na domiar wszystkiego (złego) dzisiaj i jutro też będę bez Męża, bo przecież jak nie praca to działka, chociaż Mąż przysięga, że to już ostatni taki weekend. już tylko z grzeczności mu nie wytknęłam, że ostatni taki weekend to miał być w październiku.
za to wreszcie jestem zadowolona ze swojego ciążowego rytmu. co prawda mówię/piszę to po jednym dniu (wczorajszym), z którego jestem zadowolona, ale po prostu było w nim wszystko: i wyspałam się i nigdzie nie spieszyłam, a jednak byłam na spacerze, ugotowałam obiad i posprzątałam w półkach z ubraniami i jeszcze kilka uprasowałam. w ogóle jeśli chodzi o porządki (a zresztą o wszystko) to najlepiej sprawdza się prosta zasada: po trochu, ale systematycznie/metodycznie. pamiętając o tej zasadzie chciałabym do końca listopada uporać się z (co najmniej) tymi porządkowymi wizjami, bo widzę jak coraz bardziej się rozrastam, szybciej się męczę i dużo przez to odpoczywam. już nie wspomnę, że od początku ciąży przytyłam (uwaga) 10 kg i pierwszy raz w moim życiu przekroczyłam 60 kg (ważę dokładnie 61!). no aż strach pomyśleć, że przede mną jeszcze 81 dni ciąży (wg belly) i jak się to przełoży na kolejne kilogramy.
p.s. miało być krótko, a wyszło jak zawsze.
bardziej przerażające jest to, że w moim brzuchu siedzi mały człowiek, który mnie potrzebuje, a ja mogę tylko zgadywać, czy wszystko u niego dobrze. nie chcę zachowywać się jak panikara i biegać po lekarzach z byle niepokojem, ale dla dobra mojego dziecka to najchętniej w ogóle nie wychodziłabym z gabinetu gin., a USG robiłabym sobie dosłownie po każdym posiłku.
cieszę się kiedy mój Synek kontaktuje się ze mną przez brzuszek, ale nawet kiedy czuję jego ruchy to analizuję, czy nie za szybko, albo czy nie za wolno. i mogę polegać tylko na swojej intuicji, bo przy pierwszym dziecku nawet nie ma do czego porównać.
i a propo kontaktowania się przez brzuszek, czasem mam wrażenie, że to jest takie kontaktowanie się w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo jak gładzę wybrzuszone miejsca na brzuszku to Synuś jakby dłużej utrzymuje pozycję, tak jakby czuł że jest głaskany i prosił o jeszcze.
a o co mi chodzi z tymi fajerwerkami? otóż kiedyś wydawało mi się, że jak mam urodziny (czy jakiekolwiek inne święto), to wszystko w tym dniu od świtu do zmierzchu musi być mi podporządkowane/skupione tylko na mnie. w związku z powyższym każde odwrócenie uwagi ode mnie powodowało, że od razu byłam sfrustrowana i nierzadko to okazywałam. natomiast okazuje się, że w dniu swoich urodzin można zrobić śniadanie i pozmywać po nim, wstawić dwa prania, zrobić zakupy w markecie, a mimo to świętować i bawić się świetnie. Mąż zabrał mnie na indyjską ucztę i wróciliśmy zadowoleni, aczkolwiek ziejący jak smoki. no może tylko minusem była awaria toalety, co dla ciężarnej nie jest ani trochę komfortową informacją, ale obsługa rozumiejąc powagę sytuacji, użyczyła prywatnej toalety/schowka, więc ostatecznie nie było tragedii (aczkolwiek toaleta/schowek do luksusowych nie należały). z ciekawostek stolik obok siedziała para, która przy okazji płacenia rachunku wyraziła swoje wielkie niezadowolenie z posiłku, ale talerze były uwaga... czyste! to już nie pierwszy raz kiedy widzę/słyszę jak klientowi "nie smakuje", ale mimo to "bidulek" się "zmusza" i zjada do końca.
późnym wieczorem, a właściwie to już po 23:00 do życzeń urodzinowych przyłączył się Synuś, który tak wariował w brzuszku, że nie dało się usnąć, a tak naprawdę to nawet uleżeć. nie wiem czy On tam ma coraz mniej miejsca, ale wczoraj to normalnie cały brzuch mi co chwila falował, a oczywiście na koniec bolał, szczególnie w okolicach pępka. i powiem Wam, że to był mój najpiękniejszy prezent urodzinowy. pomyśleć, że rok temu o tej porze mieliśmy już za sobą pierwsze staraniowe rozczarowania i pierwsze czarne myśli, że może nie być łatwo, a może nawet w ogóle.
tymczasem uciekam się ubrać, bo ja jeszcze w piżamie i naprawdę nie chcecie wiedzieć o której wstałam, a już na bank mogłoby to dobić osoby, które już od kilku godzin pracują.
Wiadomość wyedytowana przez autora 14 listopada 2016, 13:32
ale czy wyszłam/jestem spokojniejsza? no może odrobinkę. wg gin. nie dzieje się nic niepokojącego, ale aparatura USG nie była zbyt nowoczesna, więc nie wiem na ile to wiarygodna ocena. niemniej postanawiam już dać sobie spokój z tym dopatrywaniem się wszędzie nieprawidłowości i pokornie wyczekać do USG anatomii płodu, tj. do przyszłej środy.
z dzidziusiowej wyprawki to dzisiaj przyszło łóżeczko, materac, przewijak i wkład pościelowy. Mąż jak go znam jak tylko wróci z pracy to będzie chciał od razu skręcać. no chyba że wcześniej padnie jak kawka, bo teoretycznie jest znowu w delegacji, a praktycznie to codziennie dojeżdża, co by go żona częściej w domu widywała i miała komu truć dupę, chociaż bardzo się staram, żeby nie.
przy okazji zgadnijcie komu jeszcze (oprócz mnie) podoba się leżenie w rogalu? no oczywiście, że Mężowi, chociaż jeszcze nie mogę do końca rozgryźć czy tylko się zgrywa, czy naprawdę tak mu wygodnie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 listopada 2016, 15:37
p.s. łóżeczko jest już złożone i oprócz tego, że piękne i że och i ach to totalnie dograciło nam i tak już zagracony pokój. teraz tylko musimy się nauczyć fruwać, bo chodzić to już za bardzo nie ma gdzie.
w ogóle to dotarło do mnie jak wbrew pozorom mało czasu zostało do porodu, tym bardziej że torby dobrze byłoby mieć spakowane tak na dwa-trzy tygodnie przed terminem, bo może być przecież różnie. ja w ogóle mam takie przeczucie, że urodzę wcześniej o jakiś tydzień-dwa, więc tym bardziej trzeba się przygotować. wczoraj zamówiłam przez allegro paczkę (używanych) ubranek i przebieram nogami do wizyty kuriera. znowu oczywiście biłam się z myślami, ale po przeliczeniu wyszło ok. 2,50 zł za sztukę, więc nawet jakby tylko co drugie mi się spodobało już po takim fizycznym oglądzie, to i tak nie będziemy stratni. oczywiście zamierzam też Dzieciowi kupić coś nowego, ale to dopiero jak przejrzę paczkę. powoli, w miarę możliwości (również finansowych) zabieram się też do poszukiwania i zamawiania kolejnych elementów wyprawki. i chociaż serce człowiekowi się cieszy na myśl, że to dla Synka, to jednak jak nie lubiłam zakupów, to nie lubię i szału dostaję od ogromu ofert, z których nie tak łatwo wyłowić to co odpowiada tak wizualnie/jakościowo, jak i cenowo.
jeśli chodzi o moje samopoczucie to byłoby dobrze, gdyby ciśnienia nie podnosili mi najbliżsi. nie wchodząc w szczegóły jestem zarzucana ich problemami/sprawami (dodam niełatwymi), a kiedy zabieram głos nie po ich myśli to mi się robi wyrzuty, pretensje, że nie mam racji, że nic nie rozumiem, że po co się wtrącam (?) itp. i potem ja chodzę jak struta, głowę mam napchaną nie swoimi sprawami, Mąż zły bo sam robi wszystko, żeby mnie nie stresować, a potem oni wszystko rozwalają w drobny mak. nie powiem, trochę nauczyłam swoją rodzinę, że się do mnie przychodzi z problemami, po pomoc, po radę, a sama to "nie mam" swoich problemów, bo przecież o nich nie mówię. i to do tego stopnia, że teraz nawet jak mówię to się je bagatelizuje. ale szkoda, że mnie nikt nie oszczędza chociaż podczas ciąży, bo jednak te wszystkie nerwy nie pozostają bez wpływu na moje Dziecko, a przecież ono jest/powinno być teraz najważniejsze. i w ogóle strasznie mi trudno być taką trochę egoistką, że zostawcie mnie wszyscy w spokoju, bo sama mam teraz taki czas, że potrzebuję dobrego słowa, wsparcia, a nie zawracania dupy i przede wszystkim pretensji, ale z drugiej strony skoro oni postępują egoistycznie i widzą tylko swoje sprawy/problemy, to dlaczego ja mam być taką altruistką i co mi z tego przychodzi, oprócz tych nieustannych nerwów.
no i kurde miało być optymistycznie, a wyszło trochę jak zawsze. niemniej zapewniam, że mimo wszystko humor mi dopisuje, słonko za oknem pięknie świeci, więc może za chwilę uskutecznię jakiś spacer (wczoraj też byłam!), bo zauważyłam, że takie przewietrzenie się robi mi dobrze (jakkolwiek to brzmi). przy okazji pochwalę się, że w piątek upiekłam ciasto (murzynka) i na dodatek było jadalne, co jak na mnie jest mega wyczynem, zważywszy, że ostatniego murzynka upiekłam chyba jeszcze w podstawówce. ciasta oczywiście już dawno nie ma, ale tak mi się spodobało, że pewnie lada dzień upiekę kolejne.
podsumowując: najbliższe dwa tygodnie będą obfitowały w liczne wizyty, badania, weryfikacje, i daj Boże, żebym na koniec usłyszała, że dmuchaliśmy na zimne. niemniej w skrajnym przypadku i tego gin. nie ukrywał, zalecenia mogą być takie, że konieczne będzie wcześniejsze rozwiązanie, żeby pomóc dziecku. co prawda wczoraj napisałam, że mam przeczucie, że urodzę wcześniej, ale zupełnie nie to miałam na myśli. chyba nie muszę dodawać, że wszystko to razem do kupy mega mnie dobiło i co chwila tylko ryczę i wyrzucam sobie, że zbyt łatwo przyjęłam postawę gin. prowadzącego, który zbagatelizował te miedniczki na etapie kiedy były tylko w górnej granicy normy.
zresztą a propo mojego gin. prowadzącego to po dzisiejszym dniu, który przelał czarę goryczy zdecydowałam się na zmianę, właśnie na tego gin. z dzisiaj. nie omieszkałam też napisać temu już "staremu" gin. (a w zasadzie to odpisać, bo po zapoznaniu się z moimi wynikami otrzymałam wiadomość, że prosi o PILNY kontakt, lub umówienie wizyty), że już nie będę do niego przychodziła, bo jestem niezadowolona i przestałam czuć się bezpiecznie w kontekście własnego zdrowia, a przede wszystkim zdrowia mojego dziecka.
z innych pomniejszych uwag, to wg badania USG łożysko jest nieco starsze niż powinno, przy czym pani, która robiła to badanie nie napisała tego później w wyniku, więc lekarz nie miał jak/czego skomentować, muszę o to zapytać jutro na ponownym USG. dalej też do końca nie wiadomo czym jest biały pasek pod pępkiem, bo pani od USG twierdzi, że to zwykłe przebarwienie, a już dzisiejszy gin. że to może zaczątek przepukliny. już nie wspomnę o "starym" gin. który na zapytanie elektroniczne napisał, że jest to sprawa dla dermatologa. szkoda (kurde!), że nie dla reportera.
na domiar wszystkiego złego Mąż dzisiaj znowu wyjechał w delegację i co prawda wraca jutro wieczorem, ale w przyszłym tygodniu kroi mu się kolejna, dokładnie od poniedziałku do piątku! dzisiaj co prawda był jeszcze ze mną na tym USG i w zasadzie to dzięki jego obecności jakoś się trzymałam i nie rozkleiłam do reszty, ale jutro i w przyszłym tygodniu będę już zdana tylko na siebie, a mi coraz ciężej poruszać się komunikacją miejską, ale wszystko wskazuje na to, że nie będę miała wyjścia.
oczywiście nie spuszczam pary i zamierzam zrealizować już umówione badania/konsultacje, ale przynajmniej dzisiaj to wszystko nie wygląda tak przerażająco jak wczoraj. a wczoraj to ja się nie nadawałam do niczego i z tego wszystkiego ucięłam sobie przedwieczorną drzemkę (zawsze przy mega stresie uciekałam w sen), potem kąpiel i znowu lulu, a przed ponownym zaśnięciem (uwaga!) włączyłam telewizor, co normalnie kojarzy się ze mną mniej więcej tak jak śnieg z latem.
muszę też powiedzieć, że gościu z dzisiejszego USG to w ogóle jakiś anioł (chociaż z wyglądu raczej młody Einstein). rozmawiał ze mną z dużym wyczuciem, a przy tym był bardzo konkretny. wszystko dokładnie objaśniał (co nie jest takie oczywiste u każdego badającego), a na koniec zrobił extra zdjęcie buźki Synka, żeby mamusia miała na pamiątkę (teraz zdjęcie leży na stole i czeka na powrót Tatusia). bardzo się cieszę, że zaufałam położnej z wczorajszego centrum, bo to ona nakierowała mnie na mojego nowego gin. prowadzącego i tego dzisiejszego gościa od USG, dzięki czemu z powrotem czuję się spokojna o siebie i dziecko. dodam, tylko że mój ex gin. na moją wiadomość odpisał wczoraj krótko i b. charakterystycznie dla siebie, uwaga cytuję: "Pani i Pani dziecku, życzę jak najlepiej". no ręce opadają.
Wiadomość wyedytowana przez autora 24 listopada 2016, 20:08
tym niemniej dzień uznaję za bardzo udany, bo w końcu nie złamałam palca, ani nie zwichnęłam (tylko zbiłam!), a co posprzątałam to moje. co prawda jeszcze nie zrealizowałam planów porządkowych w 100% i prawdopodobnie nie zdążę do końca listopada (taki sobie dałam deadline), ale na bank będę obrobiona do końca przyszłego tygodnia. potem to już tylko takie standardowe sprzątanie, że tak powiem "z wierzchu", no i wiadomo trzeba pamiętać, żeby wszystko wracało na swoje miejsce bo z tego się bierze największy bałagan. w porządkach bardzo, ale to bardzo przydały się kartonowe składane pudełka (4 zł za 1 szt.), do których skompresowałam wszystko to co wcześniej zalegało na półkach. dzięki temu niektóre są teraz wręcz puste i będą jak znalazł na dzidziusiowe "akcesoria", bo absolutnie nie byłoby gdzie wstawić nawet najmniejszej komódki.
i a propo akcesoriów, to wczoraj dotarła paczka z (używanymi) ubrankami. z miejsca odrzuciłam 10%, ale ponad połowę tego "uratował" Mąż, w sensie żeby dać im szansę dopóki nie upiorę. natomiast pozostałe ok. 50 szt. jest po prostu przesłodkie, więc w naszym przypadku ryzyko się opłaciło. teraz już wszystko się pięknie suszy i jeszcze piękniej wygląda na suszarkach (i tylko czeka, żeby zdjąć i uprasować). oczywiście mam świadomość, że jeszcze będę rzygała praniem dzidziusiowych rzeczy i prasowaniem, ale na tym etapie to rzygam najwyżej tęczą i sobie na to pozwalam, a co.
Wiadomość wyedytowana przez autora 25 listopada 2016, 19:48
od wczoraj jestem szczęśliwą posiadaczką dwóch łyżek do butów, jednej długiej do domu i drugiej krótkiej (na wszelki wypadek) do torebki, bo jednak są takie lokalizacje gdzie człowiek buty zdjąć musi, ale potem jest dramat jak założyć (np. u lekarza). w ogóle jeśli chodzi o buty, to niewykluczone, że będę musiała kupić kolejne, typowo zimowe, bo jak spadnie śnieg to w moje (te które mam, rozm. 36) nie wejdę, skoro już jesienne przez zbierającą się wodę kupiłam 37 i też teraz ledwo się wciskam. to samo z kurtką zimową, myślałam, że może uda się pożyczyć od Siostry, bo ona ma taką (mimo, że szczupła), nad wyraz tęgą, ale już przymierzałam i nic z tego, bo już podczas przymierzania ledwo się dopinałam. na razie jest względnie ciepło i wystarczy mi jesienna, którą miałam, ale też już jest coraz ciaśniejsza no i wiadomo, temperatura na zewnątrz będzie miała raczej tendencję spadkową, a nie wzrostową, więc nawet jak się dopnę, to znowu zmarznę.
od dłuższego czasu myję też inaczej włosy. dawniej po prostu schylałam się nad wanną i je myłam, a potem dopiero kąpałam się, ale... w którymś momencie moje plecy powiedziały dość i musiałam poszukać innego rozwiązania. teraz przyczepiam słuchawkę do takiej rączki i w jakimś sensie można powiedzieć, że biorę prysznic, przy czym w wannie, a że nie mamy żadnej osłonki, to na koniec cała podłoga w łazience wygląda jak ogarnięta powodzią. wtedy zazwyczaj wołam Męża z odsieczą (tj. z mopem), a jak go nie ma (bo ostatnio wieczny z niego delegat, chociaż delegacja na ten tydzień w końcu nie wypaliła) to wycieram sama (jak umiem, bo cały czas stoję przecież w wannie).
w ogóle taki Mąż w ciąży to skarb, bo jednak są takie czynności, których że się tak wyrażę "koło siebie" już nie zrobię. wczoraj dla przykładu obcinał mi paznokcie u stóp (i piłował!), już nie wspomnę o depilacji intymnej. sama to bym na tym etapie mogła się już co najwyżej pociąć, bo nic nie widzę, a kombinowanie przed lustrem (w moim przypadku) też nie zdało egzaminu.
kiepsko też sypiam, bo na siku to wstaję już chyba co godzinę-półtorej (wiem, bo za każdym razem zaglądam do kuchni i zerkam na zegarek elektroniczny w piekarniku). i chociaż nie mam problemów z ponownym zaśnięciem to jednak co to za sen, jak za chwilę ponowna pobudka i tak w koło. a potem człowiek wstaje 9:00 - 10:00 zmęczony! i bardzo! świadomy, że przez najbliższe dwa miesiące lepiej nie będzie.
aha i żeby nie było, że narzekam. ja tylko sobie piszę tak po prostu ku pamięci, co by później nie zakłamać samej przed sobą, że ciąża to jest jakaś tam bułka z masłem.
p.s. dzisiaj idę do tego lekarza na NFZ i ciekawa jestem czy wrócę z podniesionym ciśnieniem, czy jednak zadowolona.
Wiadomość wyedytowana przez autora 28 listopada 2016, 11:09
z innych tematów to wczoraj nieopatrznie znowu dałam sobie (rodzinnie) podnieść ciśnienie. piszę o tym przede wszystkim dlatego, żeby pamiętać, że w najważniejszym dla siebie czasie nie mam wsparcia w najbliższych, a ściślej w Mamie. i pomimo że bardzo, bardzo ją kocham, całym sercem podziwiam za to co przeszła, to jednak nic nie usprawiedliwia jazd emocjonalnych, które mi urządza. czasem mam wrażenie, że ona potrzebuje ciągle żyć w jakimś napięciu emocjonalnym i sama stwarza/prowokuje takie sytuacje, a ja ciągle się jeszcze zapominam i daję się w nie wciągnąć. mam nadzieję, że nie bluźnię pisząc tak o swojej Mamie, bo jednak potrafię oddzielić to co dobre, od złego, ale akurat teraz czuję się w jakimś sensie porzucona przez nią. rozumiem, że ma teraz mnóstwo własnych problemów, które ją na pewno jakoś tam przygniatają, ale równolegle ja mam swoje problemy, inne, ale też problemy. a już nade wszystko powinnam teraz przede wszystkim myśleć o moim dziecku, któremu nie służą ani nerwy, ani mój płacz i ogólnie stres. mój Mąż już nie raz łapał za słuchawkę i chciał jakoś wpłynąć na moją Mamę, ale zawsze mówiłam "daj spokój, bo tylko zaognisz", tylko prawda jest taka, że on ma rację, że się tak wkurza, bo ileż można pozwalać na coś takiego.
na szczęście Synuś dał nam wczoraj wieczorem (ok. 23:00 bo to jest jedna z jego stałych pór) piękny koncert, więc dzień zakończył się na plus. potocznie ruchy mojego dziecka nazywam "kopniakami", ale on się po prostu tak fajnie porusza tam w środku i miejscami wypina i mam wrażenie, że czeka co ja/my na to. a jak go głaszczemy po tych wybrzuszonych elementach, to tak jakby na to czekał, bo przez chwilę się nie rusza, tylko jakby prosił o jeszcze. coś jak mały kotek, który jak już się da pogłaskać to tak się specjalnie wygina i pręży, żeby nie przestawać.
Wiadomość wyedytowana przez autora 29 listopada 2016, 13:00
i tak jak kiedyś narzekałam, że mało podglądamy moje dziecko na USG, tak teraz zaczynam się zastanawiać czy nie przesadzamy w drugą stronę. po tym feralnym USG od którego się wszystko zaczęło miałam już dwa kolejne, w najbliższy poniedziałek będzie następne (bo echo - się wczoraj dowiedziałam - to jest takie trochę inne USG), dodatkowo umówiłam w ramach abonamentu jedno zwykłe w mojej przychodni i Instytut wyznaczył mi kontrolne USG dzień przed Wigilią. tak myślę, że anuluję, albo przesunę na styczeń to moje abonamentowe, żeby ostatni raz skontrolować miedniczki przed porodem, a nie przesadzać już z tymi USG w grudniu.
w ogóle to a propo porodu dowiedziałam się wczoraj, że prawdopodobny termin to 24 stycznia 2017, co wynika z moich badań (w tym testu PAPP-A i USG), a nie jak obliczył z miesiączki i wpisał do karty ciąży mój ex ginekolog 02 luty 2017. dodatkowo, wciąż nie należy wykluczać, że miedniczki jeszcze dadzą o sobie znać i wtedy dostanę skierowanie na tzw. wcześniejsze wywołanie porodu, czyli nawet na pierwszy, lub drugi tydzień stycznia, ale sądząc po ostatnich USG wywołanie (chyba) nie będzie konieczne (oby!). poza tym nasz Syn ma już 1.900 g co przyznam nieco mnie zaskoczyło, bo całkiem niedawno (równo tydzień temu) było to 1500 g, ale pani mi wyjaśniła, że to tylko pomiary i należy wziąć pod uwagę margines błędu, tj. +/- 300 g., przy czym ona jest więcej niż przekonana, że dziecko będzie raczej większe niż mniejsze. zapytała nawet ile ja ważyłam po urodzeniu, ale po usłyszeniu mojej wagi (2.100 g!) zrobiła taaakie duże oczy i obie uznałyśmy, że w takim razie Synek idzie w Tatę.
wczorajszy dzień i to (mniej, lub bardziej) teoretyczne przesunięcie/skrócenie oczekiwania na poród dało mi dużego kopa do dalszego kompletowania wyprawki. w najbliższym czasie staniemy się więc szczęśliwymi posiadaczami: poszewek, kocyków, ręczniczków, pieluszek, rożka i organizera na łóżeczko i słuchajcie dalej nie widać końca zakupów, a serio staram się nie wariować i kupować tylko najpotrzebniejsze rzeczy. na szczęście finansowo czuję się trochę bezpieczniej, bo rodzice Męża niespodziewanie potraktowali nas dość solidnym zastrzykiem gotówki, więc przynajmniej wiem, że damy radę kupić wszystko co konieczne jeszcze przed porodem, a nawet jeszcze w tym roku.
Wiadomość wyedytowana przez autora 1 grudnia 2016, 12:31
z innych spraw to wszystko u mnie/u nas gra. końcówka ciąży zapowiada się na pozytywnie i na pewno będzie szybka, bo lada chwila święta, a potem to wiadomo, że zleci. o porodzie oczywiście powoli zaczynam myśleć, bo jednak zanosi się na dużego człowieka, a moje gabaryty są jakie są, ale podobno to nie jest znowu takie oczywiste, że jak większa kobieta to urodzi łatwiej/szybciej, a że mniejsza to już nie. tym niemniej jestem więcej niż przekonana, że (profilaktycznie!) będę się darła najgłośniej na całą porodówkę i tylko czekać, aż ktoś przyjdzie mnie zakneblować. na szczęście zabieram ze sobą Męża i mam nadzieję, że jednak opowie się po właściwej stronie.
bardzo jestem ciekawa jakiej urody będzie to nasze Dziecko, bo my z Mężem najbardziej charakterystyczne "elementy" urody, typu kolor włosów, oprawa i kolor oczu mamy skrajnie różne. w sumie Mąż jest przystojny, więc może (w sensie wyrażam zgodę) pójść w Męża, ale jakby co to mama też nie straszy, więc niech Młody sam wybierze. najważniejsze, żeby charakter miał dobry, a na etapie noworodkowym żeby nie był nadto rozdarty. rozumiem, że na starcie płacz to będzie jego jedyny sposób na komunikowanie się, ale najedzone, przewinięte i utulone dziecię mogłoby się jednak uśmiechać, gaworzyć, ewentualnie lulać, co nie?
w święta planujemy pojechać do naszych rodzin, mimo że ja już od kilku tygodni nie ruszam się z Warszawy/odmawiam wszelkich wyjazdów. no ale święta to święta i pomyślałam sobie, że jakoś się człowiek poświęci, bo jednak tak smutno byłoby tylko we dwoje. oczywiście przewiduję trylion przystanków na siku, ale mam nadzieję, że to będą nasze jedyne niedogodności, a Młody spokojnie wytrzyma w brzuszku do stycznia. to jakby nie patrzeć będzie jeszcze (niemal) miesiąc do porodu, więc powinno obejść się bez niespodzianek.
ostatnio wrócił do nas temat wykupienia tzw. usługi okołoporodowej. wcześniej byłam bardzo zdecydowana, żeby to zrobić (bo pierwsze dziecko, pierwszy poród itp.), ale potem jak (przez chwilę) pojawiły się komplikacje i do końca nie było wiadomo, czy nie będę miała skierowania do jakiegoś szpitala referencyjnego to zaczęłam się zastanawiać jaki to ma sens. zresztą tak do końca to ja nie rozumiem tej idei, no bo przecież położne pracują w szpitalu i mają dyżury w ramach których ogarniają (powinny ogarniać?) pacjentki. dlatego nie bardzo wiem/rozumiem co więcej może mi dać opłacona położna i na jakich zasadach? jak trafię na jej dyżur to będzie zaniedbywała inne pacjentki, żeby koło mnie skakać, czy właśnie wtedy nie będzie mogła "pracować dla mnie", tylko dopiero po swoim dyżurze, a wtedy na ile ona będzie wydajna i kiedy ona w takim razie śpi?/odpoczywa? w szkole rodzenia mówili, że jak kobieta rodzi z Mężem (tudzież z inną osobą towarzyszącą), to w zasadzie nie ma potrzeby opłacania kogoś dodatkowego, bo ta osoba towarzysząca w wystarczający sposób o nas zadba i będzie na bank non stop tylko dla nas, a położna żeby miała stanąć na głowie to i tak będzie trochę tu trochę tam. to samo powiedziała mi wczoraj położna w mojej przychodni, tzn. że odradza płatne usługi, bo teraz są takie czasy że położne muszą (tak czy inaczej) się starać, bo ciąży na nich duża odpowiedzialność i jeśli pacjentki są "w porządku" (cokolwiek to nie znaczy), to położne też są "w porządku" (i znowu cokolwiek to nie znaczy). dodatkowo położna z przychodni "pouczyła" mnie, żebym absolutnie! nie dopuszczała Męża do (że się tak bezpośrednio wyrażę) krocza, bo może mieć później traumę i się ze mną rozwiedzie. ja sama z siebie nie chciałabym, żeby Mąż "tam" zaglądał, ale żeby od razu trauma? rozwód? zabrzmiało to wszystko jakoś tak no nie wiem "po warszawsku"?, "nowocześnie"?
z innych tematów to święta coraz bliżej. my planujemy większe zakupy (w tym prezentowe) domknąć w tym tygodniu, bo później to będzie istny armagedon. poza tym mam już pomysły na dania, które przygotuję/przygotujemy, bo bardzo nie lubię tak "na gotowe". zresztą wtedy w ogóle człowiek nie ma szans odczuć, że są święta. oczywiście nie będzie to jakieś wielkie halo, bo w zasadzie to niemal powtórzę zestaw smakowy z ubiegłego roku (i poprzednich), ale dodam do niego murzynka (bo w ostatnim czasie upiekłam już w sumie trzy! i za każdym razem taaaaakie były dobre), więc już niech będzie.
na całe szczęście mamy już domkniętą kwestię wyprawki, bo to był mój największy ból głowy. a w zasadzie to będziemy mieli domkniętą, jak tylko dotrą do nas wszystkie zamówione paczki (w sumie czekam jeszcze na 6!). specjalnie zrobiłam sobie listę na co jeszcze czekam, bo już przestawałam ogarniać. a tu człowiek nie może być spokojny bo zamówił, tylko trzeba poczekać aż przyjdzie do domu, dotknąć i dopiero wtedy że załatwione/odhaczone, o!
Wiadomość wyedytowana przez autora 8 grudnia 2016, 10:16
z innych spraw to dalej jestem w lesie z porządkami, ale w ogóle nie robię sobie z tego powodu wyrzutów. po pierwsze zostało mi raptem jakieś 10%, po drugie ostatnio naprawdę nie miałam do tego głowy, a jak przychodzi mi wybierać zaniedbać kogoś, czy coś, to zawsze wybieram zaniedbać coś. ostatnio widziałam w internetach fajny tekst a propo sprzątania (cytuję z głowy): "dom powinien być na tyle czysty, abyśmy byli zdrowi i na tyle brudny, abyśmy byli szczęśliwi" i to muszę powiedzieć nam wychodzi, więc w ogóle nie ma tematu.
za to jesteśmy bardzo do przodu z zakupami świątecznymi. dzisiaj tylko jeszcze pójdę dokupić parę prezentowych drobiazgów, a ze spożywki zostało nam już tylko to co ma krótki termin przydatności, więc siłą rzeczy trzeba było zostawić na później.
mam ogromną świadomość tego, że święta zlecą bardzo szybko, już nie wspominając o czasie przedświątecznym, a potem to już można powiedzieć odliczanie: najpierw do nowego roku, a później do porodówki. mam nadzieję, że zorientuję się że mam skurcze i zdążymy dojechać na czas, ale samego porodu to nawet nie próbuję sobie wyobrażać. wiem, że jestem w ciąży, co oznacza, że będę rodziła, ale w głowie mam od razu wizualizację tego, że jesteśmy z Synkiem w domu, a szpital się tam w ogóle nie zmieścił. może to i dobrze, bo po co sobie z góry napędzać stracha, a co ma być to i tak będzie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 12 grudnia 2016, 13:43
tak się teraz zorientowałam, że w ogóle nie wspominam o pracy, za którą ani trochę nie tęsknię. myślałam, że jakoś bardziej przeżyję to L4 (bo jakby nie patrzeć swoją pracę/zawód lubię), ale okazuje się, że człowiek szybko się przyzwyczaja do nowego. tym niemniej jestem zdania, że na dłuższą metę to nie dla mnie, a z drugiej strony jak sobie pomyślę, że Dziecia mojego będę musiała gdzieś "oddać" w momencie kiedy zaczynie się robić najbardziej ciekawy (po roku), to aż mnie skręca. na szczęście są to totalnie przedwczesne rozważania i abrakadabra! też jej na teraz wypieram, a do martwienia się w tej sprawie powrócę mniej więcej za rok o podobnej porze.
p.s. dziś na bank spacer, bo pogoda (przynajmniej tak zza okna) bardzo zachęca. poza tym od kiedy stałam się szczęśliwą posiadaczką kurtki ciążowej to codziennie bym gdzieś chodziła. dodam tylko, że kurta nie jest ciążowa tak z nazwy, ale na moje potrzeby wystarczyło kupić o rozmiar większą i już jest jak ciążowa. a na dodatek piękna (neonowa!) i biorąc pod uwagę ceny kurtek zimowych w ogóle dość tania. moja młodsza Siostra już ją okrzyknęła rodzinną kurtką ciążową (w sensie, że jak ona kiedyś w odległej przyszłości będzie w ciąży to ja ją jej pożyczę), więc mam totalny zakaz zhandlowania jej, ale ponieważ sama się w niej zakochałam (na tyle na ile można się zakochać w rzeczy rzecz jasna) to i tak bym tego nie zrobiła. i tak a propo ubrań w ogóle to jestem już na takim etapie, że do wyboru mam chyba pięć bluzek na krzyż, dwie pary spodni ciążowych (bo trzecie kupione nadają się co najwyżej do spania), a na resztę moich ubrań to sobie mogę najwyżej popatrzeć i... jeszcze raz popatrzeć.
Wiadomość wyedytowana przez autora 13 grudnia 2016, 11:20
w ubiegłym tygodniu zdarzyło mi się kilka razy spać w ciągu dnia, co się (prawie za każdym razem) mściło na mnie, bo miałam problem z zaśnięciem w nocy. szybko więc wyciągnęłam wnioski i od niedzieli unikam drzemek, co najwyżej sobie poleżę (ale oczu nie zamykam!). dlatego totalnie nie rozumiem dlaczego dzisiaj (wczoraj?) nie mogę zasnąć skoro przez cały dzień nie miałam nic wspólnego z łóżkiem, no dlaczego?
także ten teges kochany pamiętniczku sorry, za to nocne najście, ale sam rozumiesz że ileż się można tak przewracać pokornie z boku na bok i nic z tego nie mieć? a jeszcze trzeba co i rusz wstać bo przecież siku, siku, siku.
p.s. a tak w ogóle to mój Mąż strasznie chrapie, ale chyba tylko jak leżę obok niego, bo coś się nagle jakoś cicho zrobiło.
wracając z uczelni zaczęłam się zastanawiać, czy to dobrze, że się tak sama "wypuszczam" w miasto, bo jakby nie patrzeć został już ledwo miesiąc (z lekkim nakładem) do porodu, ale z drugiej strony serio dobrze się czuję, jakoś specjalnie zimno, a przede wszystkim ślisko nie było, no i z własnego doświadczenia wiem, że ludzie się mogą potknąć/przewrócić również w domu, więc izolowanie się niczego nie gwarantuje. inna rzecz, że po świętach faktycznie przestaję kusić los i urządzać sobie dalekie "wycieczki", bo potem to już nie będzie chodziło tylko o to, że coś mi się może stać, ale że w każdej chwili mogę zacząć rodzić. tym bardziej, że wciąż nie opuszcza mnie przeczucie, że urodzę wcześniej i obstawiam tak +/- 15 stycznia.
nasze rodziny już nie mogą się nas (czytaj: mnie z brzuszkiem) doczekać na święta, bo ostatni raz (jeśli o mnie chodzi) widzieliśmy się ponad miesiąc temu. i pomyśleć, że ("dopiero") rok temu życzyli nam potomka, a my już przecież wtedy byliśmy po pierwszych (nieudanych) staraniach i tylko tępo kiwaliśmy głowami z uśmiechem odpowiadając, że "jeszcze mamy czas", chociaż w środku wszystko w człowieku krzyczało.
Wiadomość wyedytowana przez autora 16 grudnia 2016, 18:57
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 grudnia 2016, 13:38
Ja to cała ciążę powtarzalam że te prywatne pakiety to drugi NFZ, też byłam bardzo niezadowolona z opieki i podejścia. A co do bólów stawów, spróbuj suszone morele. Mnie to wszystkie boleści przechodziły po 2-3 dziennie.
Ja całą ciążę chodziłam na NFZ, żałuję tylko, że nie wybrałam gina który pracuje w szpitalu w którym chciałam rodzić, ale to nauczka na przyszłość!
Zbulwersowałam się czytając ten wpis - w końcu prywatny pakiet czyli dostaje za Ciebie pieniądze to powinien się zachowywać, u mojej gin. na drzwiach jest kartka, że czas danego pacjenta w gabinecie jest indywidualny i takie też powinno być podejście lekarzy :/
Zbulwersowałam się czytając ten wpis - w końcu prywatny pakiet czyli dostaje za Ciebie pieniądze to powinien się zachowywać, u mojej gin. na drzwiach jest kartka, że czas danego pacjenta w gabinecie jest indywidualny i takie też powinno być podejście lekarzy :/
Madu - spróbuję z tymi morelami, dziękuję za podpowiedź :) Dzabuch - najważniejsze, że poród już daaaaaawno za Tobą :) Tolinko - pewnie gdyby to była prywatna wizyta w sensie idę i płacę 150-200 zł za każdą wizytę to podejście byłoby inne, ale ten pakiet medyczny to jest taki pracowniczy i wtedy to jest tak właśnie mechanicznie. tutaj patrzy się przede wszystkim na wyniki (i bynajmniej nie są to wyniki badań pacjentów :)