X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki ciążowe myśloodsiewnia
Dodaj do ulubionych
‹‹ 2 3 4 5 6

21 grudnia 2016, 14:47

wciąż jestem zasmarkana, ale (mimo to) jakbym wracała do żywych. farbowanie ostatecznie zostawiam... fryzjerowi. umówiłam się na czwartek, a wczoraj (jednak) umyłam głowę, bo nie mogłam już znieść swojego widoku. co prawda od cen za farbowanie w Warszawie to można od razu zejść na zawał, ale jednak znalazłam takie miejsce gdzie (ze swoją farbą) zapłacę niewiele więcej niż mojej pani od farby, do której zazwyczaj chodzę na tzw. domowe wizyty (ale teraz mam do niej trochę daleko, bo to w miejscu zamieszkania teściów). Mężowi i Siostrze (która ostatecznie znalazłaby czas jutro) jednak odpuszczę, bo w sumie nie mam dobrego pomysłu jak w domowych warunkach spłukać farbę, żeby kręgosłup nie rzęził, albo żebym dla odmiany nie była cała w farbie.

z innych spraw to jutro wieczorem jedziemy (jednak!) na wizytę z położną, co by podjąć ostateczną decyzję w sprawie dodatkowych/płatnych usług i przy okazji obejrzeć szpital (a może przede wszystkim obejrzeć szpital). co prawda dalej jestem bardziej na nie niż na tak, ale mimo to takie spotkanie nie zaszkodzi, najwyżej utwierdzę się w tym co już mi siedzi w głowie, albo (ponownie) zmienię zdanie, czego tak bardzo nie wykluczam.

z kolei w piątek rano mamy kontrolne USG a propo miedniczek. w zasadzie mogłabym sobie je odpuścić, ale skoro jest już umówione, to jednak skorzystam. mam nadzieję usłyszeć (ponownie!), że wszystko we względnym porządku, a co sobie przy okazji popatrzę na Synusia to moje (no i Męża, bo jedziemy razem). ciekawa też jestem aktualnej wagi Synka bo brzuch mi chyba? cały czas rośnie, a ja powoli zamieniam się w małe i niezbyt gramotne słoniątko.

przez te moje nowe wymiary to po prostu nie znoszę spać. kiedyś wystarczyło, że przyłożyłam głowę do poduszki i nic mnie nie było w stanie obudzić, czasem nawet budzik. a teraz?! zanim znajdę pozycję, zanim w ogóle usnę, to już muszę wstać bo wiadomo siku, piciu i tak w koło, aż do białego rana, a dzisiaj to nawet do 10:45. i żebym chociaż była wypoczęta, ale gdzie tam. nic a nic. co najwyżej zła i (już chyba tradycyjnie) spocona jak mysz.

Wiadomość wyedytowana przez autora 21 grudnia 2016, 14:45

22 grudnia 2016, 15:49

taka ciąża, szczególnie już na etapie L4 to jest też okropna samotność. cały dzień ze swoimi myślami nie robi dobrze, a bynajmniej nie mi. Mąż ma powoli pretensje, że na niego "ciągle" wsiadam, a w sumie wymagam (ciągle) tego samego, tj. odrobiny uwagi po jego powrocie z pracy w postaci wspólnie zjedzonego obiadu, później może razem wypitej herbaty i niczym nie zakłóconej (w sensie TV, Internet) rozmowy. i to nie tak, że mamy gadać nieprzerwanie parę godzin, ale na ten +/- kwadrans to chyba (raczej) zasługuję. poza tym brakuje mi czułości, takiej spontanicznej, tj. z jego inicjatywy. bo wiadomo jak sama przyjdę i powiem: przytul, pocałuj to, że się tak wyrażę nigdy mi nie żałuje, ale żeby tak sam na wpadł to rzadko. nie pomaga nocne spanie w rogalu bo wtedy siłą rzeczy leżę odwrócona plecami, a Mężowi jest z kolei wygodnie w drugą stronę, więc generalnie już od dłuższego czasu śpimy na dwa misie (dupa do dupy i śpi się). naprawdę staram się być wyrozumiała i nie marudzić, bo przecież wiem, że wraca z pracy, a nie z wesołego miasteczka, ale do licha ja też jestem przecież zmęczona tylko inaczej i z innych powodów, a mimo to jakoś che mi się dbać o drobiazgi, bo życie właśnie z nich się składa.

wiem, że mój Mąż to dobry człowiek. jak to facet bardziej milczący, niż mówiący, ale serce ma szlachetne. w ważnych życiowych sprawach chyba nigdy mnie nie zawiódł/nie rozczarował i nie zamieniłabym go na nikogo innego. ale to właśnie dlatego/tym bardziej czasem jestem tak okropnie zła, że dokładnie ten sam człowiek nie potrafi (nie chce? nie umie?) z siebie wykrzesać tej odrobiny uwagi/magii, bo właśnie tyle by mi wystarczyło, żebym była zadowolona, uśmiechnięta i niemarudząca. ja wiem, że ja teraz jestem strasznie nudna bo co ja mam do opowiedzenia, oprócz tego, że posprzątałam to czy tamto, uprasowałam to i owo, ugotowałam to, a jutro może tamto, ale na taki "mój" świat decydowaliśmy się obydwoje, więc teraz obydwoje powinniśmy się w nim spróbować odnaleźć.

przepraszam, że znowu tak marudzę. może nawet trochę przesadzam, ale dzisiaj czuję się bardzo do dupy i po prostu musiałam to z siebie wyrzucić. na szczęście jestem już ufarbowana co mi trochę rekompensuje smutki i żale, a przez planowaną na dzisiaj wizytę w szpitalu mam okazję ubrać się inaczej niż po domowemu i odzyskać trochę w swoich oczach.

korzystając z okazji przesyłam Wam świąteczne życzenia i uściski. szczególnie dla Staraczek, którym nieustannie kibicuję, ale i tym, którym w końcu się udało, oraz tym, które zaczęłam czytać jak już stały się Mamai i to kurde bardzo fajnymi.

p.s. nie piszcie w komentarzach dobrych rad bo ich nie udźwignę. obiektywnie mój Mąż to jest swój chłop, ale czasem po prostu ma braki oprogramowaniu (wiadomo informatyk). już lepiej napiszcie jakiś kawał, albo fajny przepis na zupę, bo zup to w ogóle nie umiem gotować, nawet ostatnio rosół mi nie wychodzi.

23 grudnia 2016, 10:59

po wczorajszej wizycie w szpitalu jestem jednak na "nie" jeśli chodzi o płatne usługi okołoporodowe. co prawda pani położna bardzo miła, z wyglądu i zachowania taka prawdziwa "mamuśka" (co to niejedno widziała i niejedno przeszła), ale same usługi, zakres itd. to jak dla mnie ściema. jedyna zauważalna różnica, przynajmniej w teorii to, że stosunek pracy płatnej położnej to 1:1 (w sensie, że byłaby tylko dla mnie), gdzie dyżurna położna ma do "obskoczenia" do kilku pacjentek, ale w sumie płatna czy nie, musi koło mnie że tak powiem "zrobić" to samo. już nie wspomnę, że od nowego roku cena poszła w górę o 300 zł, co też nie ukrywam dodatkowo zniechęca.

natomiast jeśli chodzi o dzisiejsze USG to cud malina. miedniczki w absolutnej normie, a Synek, skubaniec jeden waży już +/- 2.700 g. pani (bardzo miła zresztą) chciała nam pokazać buźkę w 4D, ale Synek akurat spał i się cały nakrył rączkami. no albo zrobił to celowo, bo wstydzioch. na szczęście coś nie coś udało się jednak dojrzeć i nie powiem, że się nie zakręciła łezka w oku, bo się zakręciła.

pozdrawiam Was bardzo serdecznie, dzisiaj już z prawidłową świąteczną energią i nastawieniem. teraz tylko na trzy-czte-ry podwijam rękawy i do pracy, bo samo się nie zrobi. trzymajcie się i jeszcze raz pięknych świąt!

28 grudnia 2016, 12:15

tak jak się spodziewałam największym zainteresowaniem (w te święta) cieszył się brzuszek. a jak jeszcze dodatkowo zaczynał "falować", to już w ogóle zbiorowa histeria. a było się czym zachwycać bo Synek wyjątkowo często i intensywnie dokazywał. u mojej Mamy (gdzie jednak czuję się swobodniej) to nawet podwinęłam bluzkę, co by było lepiej widać te wszystkie akrobacje.

z przygotowaniami do świąt, to trochę się jednak przeliczyłam jeśli chodzi o siły. dlatego to moje całe pichcenie rozciągnęło się na cały dzień (piątek), bo im dalej w las tym dłuższe przerwy sobie robiłam. oczywiście Mąż pomagał, ale pewne rzeczy po prostu chciałam zrobić sama, a potem ledwo starczyło mi sił na kąpiel i to dopiero po dwugodzinnym leżakowaniu.

całe święta nocowaliśmy u Teściów, i powiem, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej (nawet jak to tylko wynajmowana kawalerka). co prawda wszyscy o mnie dbali, a wręcz byli nadopiekuńczy, ale co swoje kąty to swoje kąty. poza tym zorientowałam się, że mamy jednak wygodniejsze łóżko, a łóżeczko zaraz obok łóżka stanowi świetną podpórkę przy wstawaniu. u Teściów miałam już problem żeby się w nocy "podźwignąć" (a muszę często na wycieczki do łazienki) i w końcu postawiliśmy obok krzesło, które jako tako mi ułatwiało.

do Warszawy wróciliśmy dopiero wczoraj wieczorem i co zrobiliśmy po świątecznym obżarstwie? poszliśmy na pizzę, a potem "poprawiliśmy" słodyczami, które m.in. dostaliśmy od Mikołaja (bo wiadomo byliśmy grzeczni). na koniec padliśmy jak kawki i co chwila tylko jedno, albo drugie mówiło: "niedobrze mi". to oczywiście nie przeszkodziło mojemu Mężowi podjadać (jak się kąpałam) cukierków. a jak mu mówię/krzyczę z łazienki, że wszystko słyszę, to on (z pełną buzią), że nieprawda! uhm.

p.s. przez święta przeczytałam m.in. "Co z ciebie za matka?" / Pauli Daly i chociaż jako thriller była średnia, to jednak bardzo polecam ze względu na drugie dno (związane z "idealnym" macierzyństwem).

29 grudnia 2016, 16:12

brzuch mi opada. serio, to już nie są przelewki. wcześniej moje piersi miały niejako oparcie na brzuchu i przez to też w tym miejscu najbardziej się pociłam w nocy, a teraz już nie. czy to znaczy, że lada chwila urodzę? no ale chyba jeszcze nie w grudniu? bo kurczę my jeszcze nie spakowani. co prawda wszystko gotowe, uprasowane, uszykowane, tylko się jakoś nie mogę zebrać, żeby to wszystko powkładać do toreb, bo potem to już faktycznie tylko odliczanie. a nie ukrywam, że się cholernie boję. tzn. na co dzień w ogóle odrzucam myśli o porodzie i to do tego stopnia, że jak już się znajdę w szpitalu, to mogę nie wiedzieć po co?/dlaczego? ale jednak czasem mnie te france (w sensie myśli) dopadają i wtedy z automatu wpadam w "lekkie" poddenerwowanie. a próg bólu to ja mam bardzo (bardzo bardzo) niski, więc będzie mnie słyszało pół Warszawy. do tego nie znoszę jak mi się nie mówi co się ze mną dzieje/ze mną robi, a serio nie wszyscy lekarze się garną do rozmowy i jak sądzę położne też nie.

od jakiegoś czasu daje mi się we znaki kręgosłup. za co bym się nie zabrała, to od razu krzyczy, żebym usiadła, albo nawet poleżała. także tyle w temacie nadgonienia ewentualnych zaległości porządkowych. stękam sobie po parę razy dziennie, najczęściej przy zakładaniu majtek, spodni, że o butach nie wspomnę. no a jak coś mi upadnie, to nie ma, że ukucnę, tylko muszę przyklęknąć bo kucanie, to już jest za duże ryzyko. a najlepiej, to żeby mi nic nie upadało, albo żeby w pobliżu był akurat Mąż, co to ofiarnie się schyli i pomoże. spacery też powoli robią się nie dla mnie, bo ledwo wyjdę, a już ledwo zipię. wczoraj wróciłam po 15 minutach, a dzisiaj zmęczyłam się małym tourne po osiedlu (bank, poczta, drogeria), chociaż mam bardzo (bardzo!) blisko, tak że niemal z okna widzę.

jeśli chodzi o ruchy mojego Dziecka, to nie narzekam. czasem tylko sobie powiem "ała" bo się skubaniec tak wygina, że brzucha mi zaczyna brakować. ale ogólnie jest to mega fajne i bardzo zajmujące. za to wciąż nie potrafię sobie poskładać, że ten mały Człowiek co to dokazuje w moim brzuchu to będzie/jest ten bobas o którego tyle się staraliśmy (i którego noszę w brzuchu już chyba całą wieczność!). serio Ktoś tam na górze nieźle to sobie wykombinował.

Wiadomość wyedytowana przez autora 29 grudnia 2016, 16:08

31 grudnia 2016, 12:18

nie lubię podsumowań, ale nie da się ukryć, że rok 2016 był szczególny. po 1 bo Dzidziuś w brzuszku, po 2 bo budowa domu, chociaż akurat chronologicznie to najpierw zaczęliśmy budować, a potem dopiero zmajstrowaliśmy.

rok 2017 będzie za to hardcorowy bo Dzidziuś będzie poza brzuszkiem, a dom trzeba będzie wykończyć, i to tak, żeby się przy okazji samemu nie powykańczać. zapowiada się więc bardzo pod górkę, ale patrzę na to pozytywnie, bo w końcu robimy to dla siebie. następny Nowy Rok chcielibyśmy już powitać w nowych kątach, ale zobaczymy co na to życie. na razie czekamy na decyzję w sprawie kredytu bo jesteśmy totalnie spłukani, a właściwie to nawet na niezłym debecie, więc mam nadzieję, że jakiś bank się jednak do nas przekona/uśmiechnie.

Sylwestra spędzamy w domu. sami. Mąż znowu przeziębiony, ja wiadomo w ciąży, więc w sumie to dość oczywiste rozwiązanie. planów na celebrację nie mamy żadnych, bo im bardziej się człowiek spina, tym gorzej wychodzi, chociaż nie ukrywam, że ja tam lubię plany. no w każdym razie na bank nie prześpimy Nowego Roku, bo codziennie zasypiamy grubo po północy, więc nawet tak statystycznie przespanie Nowgo Roku (w naszym przypadku) nie jest możliwe/prawdopodobne.

jak Mąż wróci z zakupów (a wyszedł bardzo niewyraźny) to upiekę ciasto i... to by było na tyle jeśli chodzi o sylwestrowe przekąski. coś konkretniejszego albo zamówimy, albo zrobimy na szybko jeśli wszystko będzie zamknięte, a to całkiem możliwe w godzinach wieczorno-nocnych. szampana nie będzie, bo w sumie Mąż nastawia się na grzane wino (czego mu bardzo zazdroszczę), a ja no cóż na soczek. nie żebym jakoś była specjalnie za alkoholem i cierpiała z powodu abstynencji, ale do grzanego wina to akurat zawsze miałam słabość.

mam tylko nadzieję, że tym razem Mąż mnie nie zarazi, chociaż (niestety) już pociągam nosem. ja nie wiem skąd on przynosi te zarazki, ale zawsze, dosłownie zawsze jest tak, że jak już chorujemy to w kolejności Mąż-Żona, nigdy odwrotnie. straszenie, że go na czas choroby wyrzucę nie działa, zresztą jest mocno czcze, no bo przy naszym metrażu to nie mam za wiele (dokładnie zero) możliwości. a położyć chorego do wanny to tak trochę niehumanitarnie, już nie wspominając, że łazienkę odwiedzam często, więc i tak by mnie zarażał. no a wyrzucić gdzieś dalej (poza mieszkanie, np. do Teściów) to zupełnie nie w moim interesie, bo jednak jest z niego pociecha (o ile akurat - wiadomo - nie podpadnie).

to chyba tyle na dziś. do zobaczenia/napisania w Nowym Roku i oczywiście wszystkiego dobrego dla Was.

Wiadomość wyedytowana przez autora 31 grudnia 2016, 12:55

2 stycznia 2017, 23:03

utarło się już, że przed kąpielą przychodzę do Męża w samej bieliźnie na tzw. zachwycanie się brzuszkiem. dzisiaj bardzo bolały mnie piersi, a Męża podczas powyższego rytuału wzięło na sprawdzanie, czy mam już mleko. ja oczywiście absolutnie zabroniłam dotykać piersi (bo bolą), ale dla pokazania, że nie ma racji złapałam się od niechcenia za prawą pierś, lekko ścisnęłam i... słuchajcie coś prysnęło. oczywiście niewiele, bo to była taka malutka kropelka kropelka, ale kurczę była. od razu dostałam kopa, żeby jeszcze dzisiaj/teraz/natychmiast wypełnić plan porodu, uporządkować dokumentację medyczną (chociaż bardziej opisać najważniejsze badania, bo poukładane mam od samego początku), i zrobić listę co schować do kosmetyczki. z zadań przed szpitalem pozostało mi więc jeszcze tylko przygotować strój (dla mnie) na wyjście ZE szpitala, (bo jak mnie Mąż wystroi to może być bardzo artystycznie) i że tak powiem po zawodach, bo wszystko inne (w sensie torby) zdążyłam spakować/przygotować jeszcze w starym roku.

p.s. jak sobie pomyślę, że za chwilę powinnam iść spać, to aż mnie skręca bo nie ma już dla mnie absolutnie żadnej dogodnej pozycji. oczywiście w końcu usnę, a wtedy... wtedy będzie mi się chciało siku! i tak w koło aż do samego rana. coraz bardziej puchną mi też stopy (szczególnie prawa) i nie pomaga trzymanie ich do góry, chociaż przyznaję, że robię to rzadko i nieudolnie (w sensie trzymam do góry). generalnie to nic mi się już nie chcę, i jeśli już się za coś zabiorę to na zasadzie takiego zrywu, który dodam szybko mi przechodzi, bo (znowu) muszę odpocząć. a mimo powyższego mam jeszcze na głowie doglądanie Męża, bo wciąż przeziębiony/chory, chociaż muszę uczciwie przyznać nie umiera jak typowy facet i za każdy dobry gest (herbatka, kanapka) po stokroć dziękuje, albo na przemian przeprasza. a tak w ogóle to jutro już wybiera się do pracy, więc tym bardziej nie ma tragedii. tzn. pod warunkiem, że poprawi się jego oko, bo przy okazji przeziębienia zaczęło mu ropieć, zaczerwieniło się i generalnie nie wygląda najpiękniej. dobrze, że sobie przypomniałam o soli fizjologicznej, zakupionej swojego czasu dla Synka, bo tak o to, Dzieć się jeszcze nie narodził, a już pomógł ojcu w potrzebie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 stycznia 2017, 20:13

3 stycznia 2017, 17:49

no i się pospieszyłam z tym wysyłaniem Męża do pracy, bo rano nie tylko stan oka się pogorszył, ale też szlag zaczął trafiać drugie. dlatego ostatecznie nie obyło się bez lekarza, diagnoza: zapalenie spojówek i zwolnienie do końca tygodnia. Mąż dostał krople i antybiotyk. oczywiście cholerstwo jak najbardziej zaraźliwe, więc zaczynam się bać. niby jego aktualne (ale w ogóle już drugie w bardzo krótkim czasie) przeziębienie (jak dotąd!) się do mnie nie przykleiło, ale wtedy też to nie stało się od razu. no kurcze tylko tego nam brakowało w ostatnim miesiącu ciąży.

a tak w ogóle to zastanawiam się, czy mnie nie łapią skurcze przepowiadające, ale nie bardzo mam do czego porównać. po prostu czasem (szczególnie jak idę) to czuję takie rwanie tam w dole. nie jest to bolesne, ale odczuwam dyskomfort i muszę sobie chwilę postać, bo iść jednak nie daję rady. dzisiaj od samego rana czuję też taki uścisk mniej więcej w miejscu gdzie kończy się brzuszek, i to już mnie boli bardziej, ale na takiej zasadzie, że jest to stały, ćmiący, ale generalnie nie utrudniający normalnego funkcjonowania ból, a jak się czymś zajmę to już w ogóle o nim zapominam.

jutro mam wizytę kontrolną u nowego gin. bardzo jestem ciekawa jak to wszystko przebiegnie, bo generalnie drugie wrażenie już nie było takie dobre jak pierwsze. mimo choroby Mąż wybiera się ze mną, więc mam nadzieję, że (naszej) dwójce jakoś tak łatwiej będzie wyegzekwować odpowiedzi na wszystkie pytania. w sumie najbardziej to interesuje mnie jak gin. widzi dalsze prowadzenie ciąży, na co mam zwracać uwagę, co jeśli termin przejdzie itp.

przy okazji dziś dostałam telefon z pracy, że nowa została zwolniona. generalnie miała wiedzę, potrzebne doświadczenie i ponoć w miarę się wgryzła, ale miała taki dziwny styl pracy, a przede wszystkim zdarzało jej się już kilka razy nie przyjść (po kilka dni) i w ogóle o tym nikogo nie uprzedzić i to przeważyło. no i teraz jest prośba z pracy, żebym w miarę możliwości przekazała wiedzę kolejnej osobie, co przyznam na tym etapie ciąży jest dla mnie wyzwaniem, ale też nie pasowało odmówić. ostatecznie umówiłam się na sesję zdalną w czwartek i zobaczymy co z tego wyjdzie.

p.s. stwierdzam, że belly zajmuje mi za dużo czasu. raz prowadzenie pamiętnika, dwa czytanie wszystkich (dosłownie wszystkich!) pamiętników. myślę, że najpóźniej miesiąc po porodzie zawieszę swoją aktywność tutaj, a przynajmniej przestanę pisać i poprzestanę na czytaniu pamiętników tylko tych z Was do których się już nie ukrywam przywiązałam.

Wiadomość wyedytowana przez autora 3 stycznia 2017, 19:39

5 stycznia 2017, 12:46

w sumie za dużo nie dowiedziałam się z wczorajszej wizyty, oprócz tego, że "wszystko jest ok." na opis moich zaobserwowanych objawów, usłyszałam coś w stylu: "proszę się nie martwić, nie jest pani chora". no serio? następna wizyta za niecałe dwa tygodnie, a po drodze jeszcze ostatnie USG, badania (krew, mocz) i wizyta na NFZ (dla tzw. umocnienia swojej pozycji w kartotece szpitala w którym zamierzam rodzić). ponoć za (te niecałe) dwa tygodnie mam mieć pierwszy raz zrobione KTG i to będzie moja ostatnia wizyta u (nowego) gin. prowadzącego, na której dostanę skierowanie do szpitala w terminie porodu.

z ciekawostek to mało co nie dostałam zawału u położnej, bo przez chwilę licznik wagowy pokazał ponad 70 kg. dopiero po chwili okazało się, że wagę dociskał mój Mąż śmieszek jeden. finalnie nie przytyłam aż tak dużo, dokładnie 13,5 kg, więc jestem nawet zadowolona, biorąc pod uwagę, że baaardzo poluzowałam sobie szczególnie ze słodyczami. niemniej jak spojrzeć na mnie tak z tyłu to w ogóle jakbym nie była w ciąży, co nie zmienia faktu, że wciąż czuję się jak małe niegramotne słoniątko.

w ogóle jeśli chodzi o mojego Męża, to uwielbiam go za jego poczucie humoru, chociaż czasem - nie powiem - przegina. dzień przed wizytą poprosiłam go o obcięcie paznokci u stóp, a on do mnie "no to dawaj te racice". także ten.

Wiadomość wyedytowana przez autora 5 stycznia 2017, 16:19

7 stycznia 2017, 12:20

wczoraj nam Synuś trochę napędził stracha i po godz. 22:00 wylądowaliśmy na izbie przyjęć. od 15:00 w ogóle nie czułam żadnych ruchów, co jest totalnie nie podobne do naszego aktywnego Dziecia, więc Mąż w te pędy po samochód i jedziemy. co prawda już po drodze Młody się nieśmiało uaktywnił, ale ponieważ do szpitala było już bliżej niż dalej dla spokojnego sumienia zdecydowaliśmy się jednak zgłosić. na szczęście kolejek żadnych i w sumie od razu skierowano mnie na KTG, a potem na konsultację. pani ginekolog w jednej i tej samej minucie w podtekście jakby wyrzuciła mi, że co ja tu robię, skoro Dzieć podczas KTG tyle razy się ruszał (dostałam taki "klik", którego miałam używać po każdym ruchu i faktycznie trochę tego było), a z drugiej miała pretensje, że przyjechaliśmy dopiero po takim czasie, skoro tych ruchów nie czułam już od 15tej. ale na pytanie to ile powinnam czekać/obserwować tak do końca nie odpowiedziała, stwierdziła tylko, że dziecko jest najbardziej aktywne wieczorami. innymi słowy te jej wypowiedzi jak je tak poskładać do kupy (to one) nie do końca się ze sobą łączyły.

po wczorajszej przygodzie powiem tylko, że bardzo chciałabym teraz/już/natychmiast urodzić, nawet jeśli będzie bolało i to jak cholera, bo już mam po kokardkę tych wszystkich lekarzy, wizyt, badań i roztrząsania się nad sobą i Dzieciem. straszna to odpowiedzialność obserwować siebie i brzuszek i właściwie oceniać, czy serio dzieje się coś poważnego, czy tylko mi się wydaje. to KTG, które mi wczoraj zrobiono wykazało niby minimalną czynność skurczową, ale ja jej ani trochę nie czułam, więc pani doktor powiedziała, że to tylko potwierdza, że na poród trzeba jeszcze "trochę" poczekać. wiadomo trzeba to trzeba, ale Synek koniecznie musi postanowić poprawę i wrócić do swoich zwyczajowych akrobacji, bo inaczej to chyba oszaleję.

no to sobie ponarzekałam i od razu jestem lżejsza. teraz pora ogarnąć jakoś rzeczywistość (w sensie dom), ale naprawdę wiele się po sobie nie spodziewam, bo teraz to ja już jestem zmęczona po zwykłym przejściu się z pokoju do kuchni (a dodam tylko, że nie mam daleko). tym niemniej Mąż wysłany na zakupy, to może chociaż pozmywam, albo coś, żeby się tak do końca nie czuł zostawiony sam ze wszystkim.

8 stycznia 2017, 11:08

no więc Dzieć wziął sobie do serca ostatnią przygodę i wczoraj (grubo) w nocy, tak się w matce przewracał, że aż miło. w ciągu dnia co prawda jakby bardziej leniuchuje, niż dokazuje, ale jednak od czasu do czasu zapuka, więc też jestem spokojna. oczywiście nie tracę czujności, i gdyby/jakby to od razu w samochód i na izbę, choćby to miał być znowu fałszywy alarm, ale już lepiej tak, niż siedzieć w domu i się zadręczać, albo sobie później wyrzucać.

jak na ostatni miesiąc ciąży czuję się względnie dobrze, wczoraj zdobyłam się nawet na więcej niż zmywanie, więc naprawdę duże "wow", choć jestem więcej niż pewna, że to taki tylko zryw, bo ostatnio najlepiej się czuję siedząc, albo leżąc (chociaż bardziej siedząc, bo od leżenia znowu bolą mnie biodra, więc sobie te męki zostawiam na noce).

p.s. mój Mąż jeśli już jedzie sam na zakupy, to zawsze z listą zrobioną przeze mnie. nie zawsze kupi dokładnie to czego chciałam, ale plan realizuje co najmniej w 80% więc staram się nie narzekać (przynajmniej na głos). wczoraj jak wrócił (z tych zakupów) i odstawiał ziemniaki (tam gdzie zawsze odstawiamy ziemniaki) to mówi do mnie coś w stylu: "no patrz, przecież my mieliśmy jeszcze ziemniaki". no fakt mieliśmy. całe (kurde) dwa...

9 stycznia 2017, 11:13

dzisiaj Mąż już (naprawdę) poszedł do pracy, i muszę powiedzieć, że szkoda, bardzo szkoda. poprzedni tydzień razem, mimo, że przede wszystkim w chorobie (na szczęście do samego końca chorował tylko Mąż) dobrze nam zrobił i myślę, że gdyby można było tak zawsze, to w ogóle byłaby u nas czysta sielanka, ale od razu wiadomo, że to utopia/mrzonki. normalne dorosłe/rodzinne życie niestety pomyślane jest przede wszystkim na mijanie się, a w tych nielicznych chwilach teoretycznie razem na zmaganie się z codziennością (dom, dzieci, zakupy, sprzątanie itp.). no taka prawda.

ponieważ porodu nie da się przyspieszyć, a Synek wrócił do swoich akrobacji i już nie stresuje matki, to postanawiam się jakoś dostosować. jakby na to nie spojrzeć, to są ostatnie dni mojej (względnej) wolności, potem już nic nie będzie takie samo. dlatego korzystam i cieszę się takimi zwykłymi codziennymi drobiazgami jak np. ciepła herbata, długi prysznic, bo po porodzie to wszystko już nie będzie takie do końca oczywiste (a przynajmniej tak mnie "straszy" otoczenie).

wczoraj niespodziewanie odwiedziliśmy moją młodszą Kuzynkę i jej Męża z ponad dwuletnim (wpadkowym) szkrabem i kurczę dziecko w tym wieku to już jest BARDZO ciekawy człowiek. Młoda od października chodzi do żłobka i absolutnie jest to z korzyścią dla niej, więc może nie ma co do przodu przeżywać ewentualnego oddania w obce ręce dzieciaka, bo jak widać każda historia jest inna/indywidualna. u nich akurat takie rozwiązanie zdało egzamin i wszyscy zadowoleni.

p.s. obawiam się, że teraz to już chyba będę pisała codziennie, bo jednak jakiś stres przed porodem już się we mnie zagnieździł (choćbym się zarzekała, że nie) i po prostu nie mam wyjścia, muszę się teraz częściej (emocjonalnie) przewietrzać. mam nadzieję, że jakoś to udźwigniecie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 stycznia 2017, 11:09

10 stycznia 2017, 13:55

w gości i generalnie do ludzi lepiej mnie już nie zapraszać, szczególnie jeśli ma być jedzone, bo albo mi coś upadnie, albo się ubrudzę, a najczęściej to wszystko jednocześnie po dwa-trzy razy przy tym samym posiłku. raczej nie jest to typowy objaw ciążowy, ale jakoś się chyba łączy z ciążą, bo normalnie (przysięgam!) to ja potrafię jeść jak człowiek.

wczoraj urodziła moja przyjaciółka/nie przyjaciółka. pisałam kiedyś o niej. to jest ta sama która starała się o dziecko niemal cztery lata i ta sama która zerwała (a przynajmniej ostudziła) swojego czasu kontakt (co bynajmniej się jak dotąd nie zmieniło). teraz "widujemy się" i "rozmawiamy" wyłącznie na fb i to rzadko, bardzo rzadko. no ale jak jej Mąż wstawił zdjęcia bobaska, to tak głupio mi było nie zareagować i nie napisać do niej. była to jednak dość krótka wymiana grzeczności, po której nie zrobiło mi się jakoś specjalnie cieplej na sercu, ale widać nie można mieć wszystkiego.

natomiast sam fakt, że ona już urodziła trochę mną - nie powiem - tąpnął i z tego wszystkiego wzięłam się wczoraj za generalne sprzątanie. no nie był to najlepszy pomysł, jeśli zapytać o zdanie mój kręgosłup, ale to nie zmienia faktu, że jestem bardzo zadowolona z efektów.

a tak w ogóle jak siedzę i złączę ze sobą nogi, to brzuszek trzymam już dosłownie na kolanach. także ciąża nisko, oj nisko, bardzo nisko.

Wiadomość wyedytowana przez autora 10 stycznia 2017, 13:51

11 stycznia 2017, 11:32

po dzisiejszym porannym KTG w szpitalu na które dostałam skierowanie po sobotniej akcji jestem co najmniej skołowana. KTG wykazało dość duże skurcze (których dodam nie czułam ani trochę), po których pani doktor zdecydowała się zbadać mnie dowcipnie. jej zdaniem szyjka nie jest jeszcze krótka, mimo że ma 2 cm (wcześniej przy 2,5 cm słyszałam, że to już na granicy normy) i ostatecznie stanęło na tym, że na najbliżej wizycie u lekarza (tego na NFZ) (umówionej już wcześniej na najbliższy piątek) mam opowiedzieć o dzisiejszym KTG i on powinien zdecydować co dalej. pani doktor generalnie zaleca KTG za te dwa dni, ale ponoć nie można uruchomić dwóch wizyt tego samego dnia w jednej placówce, więc zostawia to do decyzji lekarzowi prowadzącemu, skoro i tak mam już umówioną wizytę, bo ten ewentualnie będzie mógł to jakoś obejść (nie pytajcie jak bo nie wiem), ewentualnie wyśle mnie na KTG do Izby Przyjęć. aha pani doktor dopytywała czy aby na pewno nie odeszły mi wody, ale wydaje mi się, że nie bo inaczej bym (chyba?) zauważyła.

przepraszam za ten galimatias jak wyżej, ale mniej więcej taki sam mam w głowie. od dłuższego czasu chodzę i mówię, że urodzę przed terminem i chyba? sobie przepowiedziałam. śmiałabym się jakby to był jeszcze ten piątek 13-tego, bo ja też się urodziłam w piątek 13-tego (tylko, że w innym miesiącu, że o roku nie wspomnę). czyżby Synek kombinował własnie w tym kierunku?

no w każdym razie od teraz to się czuję jakbym dosłownie siedziała na tykającej bombie (witaj w klubie Tolinko), bo zaprawdę nie znam dnia, ani godziny. obawiam się, że z tego wszystkiego do ostatnich badań i później wizyty (na 18-tego) tej prywatnej (na Medicover) nie dojdzie, ale może chociaż zdążymy zrobić USG pomiarowe (umówione na jutro).

strasznie to wszystko pokręcone i zwariowane. mam tylko nadzieję, że jeśli nie zatrzymali mnie dzisiaj w szpitalu, to dlatego że wiedzą co robią. tymczasem idę coś zjeść, bo czuję i słyszę (po burczeniu w brzuchu), że mi się kończy paliwo.

13 stycznia 2017, 23:00

no więc mamy piątek 13-tego, godziny wieczorno-nocne, a ja? a ja dalej w dwupaku.

Dzieć waży już +/- 3.400 g. i (serio) nie robi mi to dobrze na głowę. zważywszy na moje gabaryty to nie jest informacja, która by mnie unosiła ponad ziemią. a przecież każdy dzień do przodu działa na korzyść wagi Potomka i na niekorzyść dziurki, przez którą będzie się (on) musiał przecisnąć. dodam mojej dziurki!

poza tym dzisiaj spędziliśmy w szpitalu bite 5 godzin, bo lekarz z przychodni (nazwany na koniec przez mojego Męża, ale tak tylko na ucho - "najwyżej weterynarzem") nie bardzo chciał/potrafił zinterpretować dzisiejsze KTG (które jakoś/jednak udało się zorganizować podczas wizyty i które wykazywało cyt. "czynność skurczową o dużej amplitudzie") i ostatecznie przekierował nas do IP, żeby (tam) sobie zdecydowali co dalej. lekarz z IP z kolei zażyczył sobie najpierw "swojego" KTG, więc (ponownie) podłączono mnie do aparatury, a potem musieliśmy swoje odsiedzieć, żeby na koniec usłyszeć, że jeszcze nie rodzę i skurcze co prawda są, ale to tylko skurcze przepowiadające (skoro ich nie czuję/nie zwijam się z bólu). na szczęście lekarz z IP nie chciał/nie odwoływał się już do jakiejś innej/wyższej instancji i mogliśmy wreszcie oddalić się do domu.

podsumowując, cała nasza wizyta w szpitalu mogła się zakończyć już po wizycie w przychodni i pierwszym KTG, ale przez niezdecydowanie i w zasadzie brak jednoznacznej oceny lekarza (weterynarza) wylądowaliśmy nieco przejęci na IP. przejęci, bo jednak człowiek się nie zna więc chciał nie chciał przeszło na nas to skołowanie, którym nas uraczył lekarz z przychodni.

z innych (pomniejszych) ciekawostek:
- wg lekarza z przychodni dziecko od 38 tygodnia ciąży nie rośnie (uhm),
- wg lekarza z IP mam rozwarcie na 1,5 cm, a z takim to jeszcze sobie mogę chodzić i chodzić, ale Mąż z kolei usłyszał/zrozumiał, że to jest długość mojej szyjki. także ten...
- dla odmiany wg lekarza z IP szyjka zamknięta! o długości 2 cm.

p.s. a potem się dziwią (lekarze), że człowiek się sam diagnozuje przez internet.

14 stycznia 2017, 19:58

ostatnio w przychodni rozmawiałam z dziewczyną będącą na podobnym etapie ciąży jak ja, która była - co istotne - "nieco" większa ode mnie, a jej Osobnika USG oszacowało raptem na +/- 2,5 kg i zresztą było widać, że brzuszek ma wyraźnie mniejszy od mojego. zastanawiam się więc jakimi prawami rządzi się przyrost wagi Potomka i dlaczego nie jest tak, że Potomek nie może urosnąć jakoś adekwatnie do wymiarów/wagi matki, co by jej potem nie dokładać emocji przy porodzie? biorąc pod uwagę opowieści tamtej dziewczyny, która bynajmniej jedzenia (również słodyczy) sobie nie żałuje jej dziecko powinno być jednak z deka większe. ja dla odmiany mam wrażenie, że wszystko to co jem idzie najpierw w moje dziecko (przy czym też sobie nie żałuję, również słodyczy), a dopiero na końcu we mnie i to tak, że jakoś specjalnie nie widać (chociaż też muszę uczciwie przyznać, że wczoraj lekarska waga pokazała 67 kg, ale w butach!).

obawiam się więc, że - w moim przypadku - jedynym obiektywny sposobem na zatrzymanie wzrostu Potomka w brzuszku jest/byłoby jego wcześniejsze urodzenie, tym bardziej, że ciąża i tak już donoszona. niestety nie bardzo mam na to wpływ, chociaż gościu od USG jest zdania, że poprzez "pewne przyjemności", można to i owo przyspieszyć. dodatkowo internety mówią o zwiększonej aktywności w ogóle (np. długie spacery), ale to to jak akurat poddaję w wątpliwość, bo ledwo zrobię parę kroków i muszę... siku.

i pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu tak przeżywałam, że nie widać brzuszka. no to teraz mam czego chciałam. Młody się nasłuchał, wziął się i urósł.

p.s. jestem pewna, że gdyby nie prognozowana waga Potomka to jakoś łatwiej byłoby mi grzecznie siedzieć i czekać na akcję, a tak coraz częściej i nachalniej zaczynam sobie wizualizować poród i serio nie chcecie wiedzieć jakie dokładnie obrazy błąkają się po mojej głowie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 14 stycznia 2017, 19:57

16 stycznia 2017, 08:58

wydawało mi się, że zaliczyłam już wszystkie możliwe ciążowe dolegliwości, ale okazuje się, że "najlepsze" dopiero jest, a właściwie było przede mną.

od dobrych kilku dni w ogóle się nie wysypiam, bo bolą mnie nogi - że się tak w prost wyrażę - od kostek aż po samą dupę. w efekcie po każdym siku, które nocami uskuteczniam nierzadko zmieniam pozycję, tj. kładę się to raz na lewym, to raz na prawym boczku. w efekcie (co prawda) nogi dalej bolą, ale trochę jakby mniej, bo jednak sobie na przemian odpoczywają.

powyższe to jednak nic, jeśli wspomnieć o bólach krzyżowych, które również towarzyszą mi od dobrych kilku dni, przy czym najpierw to sobie tak przychodziły i odchodziły, aż w końcu (mniej więcej od soboty) postanowiły, że zostają ze mną na dłużej (obawiam się, że już do samego końca ciąży). no więc te bóle, to już nie jest żadne tam pitu pitu, tylko boli jak cholera, a że w domu mamy mało komfortowych siedzisk, to dosłownie nie mam się gdzie podziać. wczoraj pomogła mi dopiero gorąca kąpiel i to tylko na czas kąpieli, a muszę dodać, że na tym etapie usadzić ciężarną w wannie (a potem oczywiście z niej wysadzić) to potrzeba trochę gimnastyki i oczywiście dodatkowej pary rąk. mój (Mąż) się na szczęście nie wzbraniał, a wręcz sam zaordynował taką, a nie inną kurację. dla bardzo dociekliwych wyjaśniam (ja bym była ciekawa), że na co dzień w wannie uprawiam prysznic, bo tak jest mi w ciąży łatwiej, już nie wspominając, że przed ciążą po prostu tak wolałam.

żeby mi jednak odebrać nieco wiarygodności wspomnę, że na moment sporządzania tego wpisu bóle krzyżowe jakby ustąpiły, aczkolwiek nie wydaje mi się, aby to miało być jakieś constans, bo nie śpię od 5:30 (rano byłam na pobraniu krwi) i (z bólu) stękałam całą drogę do przychodni. niemniej przez tą nagłą i niespodziewaną poprawę sytuacji mam dylemat natury egzystencjalnej, bo z jednej strony chętnie bym się jeszcze trochę zdrzemnęła, a z drugiej strach się ruszać, skoro akurat w tej pozycji nie cierpię.

mój Mąż przez cały weekend dokuczał mi, że/dlaczego nie chcę urodzić, ale zawsze go odsyłam z pretensjami do Potomka. dla odmiany na najbliższe dwa dni (dzisiaj i jutro) Potomek ma z kolei zakaz rodzenia się, bo Mąż ma ważnego klienta i nie chce mu tu wyskakiwać, że "omatkokochanażonarodzitojalecępa". ja się akurat klientem nie przejmuję i jednak wolałabym urodzić wcześniej niż później, ale prawdopodobnie w tej sprawie mam tyle do powiedzenia co i mój Mąż, a o wszystkim zadecyduje ostatecznie moja jaśnie macica z Potomkiem w środku.

Wiadomość wyedytowana przez autora 16 stycznia 2017, 18:16

23 stycznia 2017, 09:07

cześć wszystkim Ciociom. mam na imię Eryk i przyszedłem na świat siłami natury dn. 19.01.2017r. o godz. 8:05. moja urodzeniowa waga to 3595 g, wzrost 54 cm. mama mówi, że jak nabierze sił to coś Wam więcej napisze, ale aktualnie dochodzi do siebie (dopiero wczoraj wróciliśmy do domu) i walczy z nawałem pokarmu.
p.s. zapomniałem napisać, że jestem przesłodki. tzn. ja tam nie wiem, ale mama i tata ciągle tak mówią.

24 stycznia 2017, 17:05

w ubiegłą środę miałam ostatnią wizytę u mojego (nowego) gin. w Medicover, którą poprzedzało KTG (pierwsze u nich, ale któreś z kolei dla mnie w ogóle). tak więc KTG po raz kolejny wykazało czynność skurczową o dużej amplitudzie, ja tradycyjnie nie do końca to czułam, ale lekarz... lekarz dał skierowanie do szpitala z rozpoznaniem akcji porodowej. no nie powiem, że podzielałam jego opinię, ale z drugiej strony zdałam się na jego ocenę, bo już wcześniej się nasłuchałam, że można zacząć rodzić i nie wiedzieć o tym, więc nie chciałam ryzykować. tym bardziej, że mój lekarz bardzo poważnie powiedział, że jego zdaniem najdalej następnego dnia rano urodzę.

biorąc pod uwagę powyższe i fakt, że po badaniu dowcipnym zaczęłam nagle (choć lekko) krwawić do szpitala pojechaliśmy bezpośrednio po wizycie u gin. IP oczywiście przepełniona, również (jeśli nie przede wszystkim) kobietami na różnych etapach ciąży. moje skierowanie zostało odebrane cokolwiek z przekąsem, ale po tym jak mi zrobili "swoje" KTG nie było odważnego, żeby mnie odesłać do domu. to jednak nie przeszkodziło paniom z oddziału porodowego traktować mnie z góry, cytuję jeden z tekstów rzuconych obok mnie "ta pani to jest jeszcze daleko od noszy". już nie wspomnę, że na wolne łóżko czekałam na korytarzu (wcześniej musiałam podpisać stosowne oświadczenie), ale i tak byłam szczęściarą bo trwało to najwyżej godzinę i w tym tak zwanym międzyczasie Mąż zdążył dowieźć torby. całe szczęście, że spakowałam je wcześniej bo sądząc po tym jak Mąż spakował mi kosmetyczkę (tej celowo nie pakowałam wcześniej, tylko zrobiłam listę, żeby o niczym nie zapomnieć), to miałabym więcej niespodzianek, a tak stanęło na: balsamie do ciała (ale brązującym), chusteczkach nawilżonych do demakijażu (zamiast do higieny intymnej) i kremie do twarzy (tylko, że dla mężczyzn).

ostatecznie przekierowano mnie na tzw. salę przedporodową, gdzie były już dwie dziewczyny, jedna ze wskazaniem na cesarkę następnego dnia rano, druga z jakimś problemem cukrzycowym. nie powiem, żeby tam ktoś próbował się mną specjalnie zajmować, oprócz takich rutynowych badań, które im pewnie wynikały z jakichś procedur. czułam wręcz, że traktuje się mnie tam jak co najmniej jakąś symulantkę, która tylko zajmuje łóżko i uwierzcie, że po kilku godzinach sama zaczęłam popadać w zwątpienie, tym bardziej, że według kolejnych KTG moja czynność skurczowa jednak słabła. nie pomagało również traktowanie mnie przez personel jak powietrze.

tym nie mniej jakaś część mnie czuła, że coś się dzieje, bo jednak moje ciało dziwnie się zachowywało. np. gnało mnie na siku co kilka-kilkanaście minut, żeby potem się okazało, że siku nie będzie. już nie wspomnę, że od momentu przyjęcia na oddział do porodu oddałam pięć konkretnych dwójeczek (sorry za te szczegóły), aż w końcu około pierwszej w nocy niby przysnęłam, ale budziłam się w dość regularnych odstępach czasu (dosłownie co kilka minut) toczona bólem pleców, który następnie promieniował w dół brzucha. w końcu o drugiej w nocy przy rutynowym sprawdzaniu pulsu maluszka zgłosiłam powyższe położnej i ta najpierw powtórzyła KTG (które nota bene dalej szału nie robiło), ale ze względu na moje odczucia i w międzyczasie ponowne krwawienie zaprowadzaono mnie na badanie dowcipne.

po tym jak z ledwością wdrapałam się na fotel a ginekolog stwierdziła "pięć centymetrów rozwarcia, ta pani będzie rodzić proszę przygotować salę" było już z górki. w sali przeporodowej powtórzono mi KTG, dlaczego nie wiem, chyba żeby mnie jakoś zająć na czas przygotowania sali porodowej, w międzyczasie zdążyłam zadzwonić po Męża i tak mniej więcej o trzeciej doczłapałam się do sali porodowej (oczywiście była na drugim końcu oddziału) i w zasadzie o krok przed salą zdążył dotrzeć mój Mąż, więc "rodził" ze mną od samego początku.

dodam od razu, że w moim przypadku te wszystkie piłeczki, prysznice, woreczki sako i tak dalej można sobie było między bajki włożyć, bo zanim się obejrzeliśmy rozwarcie było już na osiem centymetrów, czyli wg personelu za późno na powyższe, już nie wspomnę o znieczuleniu. jedyne co mi udostępniono "w zaistniałej sytuacji" to głupi jasio i nie bardzo było z kim negocjować więcej. pierwsza położna (moja imienniczka) była bardzo miła, ale największą robotę robiła studentka/praktykantka. dlatego ani trochę nie żałuję, że nie brałam płatnej położnej, bo absolutnie nie czułam, że jestem bez należytej opieki. owszem panie wychodziły i wracały, ale nie ginęły, nie trzeba się było dopraszać o uwagę itp. dopiero kiedy przyszła nowa zmiana lekko nam na starcie zazgrzytało z nową położną, ale było to głównie niezrozumienie, bo ona miała pretensje, że ją wezwaliśmy takim specjalnym dzwoneczkiem (państwo nie są jedyni), ale jak do niej dotarło, że ja mam już bóle parte to została i się więcej nigdzie nie ruszyła.

szczegółów porodu (krwi, potu i łez) Wam oszczędzę, podobno i tak każdy poród wygląda inaczej i chociaż obiektywnie szybko u mnie "pyknęło" to jednak nie byłam przygotowana (i chyba nikt nie jest w stanie się przygotować) na taką rzeźnię. najgorzej, co raczej oczywiste wspominam ostatnią fazę, i to był też ten moment od którego zaczęłam się baaardzo głośno drzeć. natomiast od chwili kiedy położono mi synka na brzuchu wszystko jak wyżej odeszło w niepamięć, byliśmy tylko my. oczywiście panie tam miały jeszcze przy mnie trochę roboty, bo trzeba było urodzić łożysko i mnie pozszywać (podczas porodu nacięto mnie bardzo delikatnie, bo było ryzyko, że popękam), ale mam wrażenie, że to się działo jakby poza mną bo ja byłam już w zupełnie innej rzeczywistości.

co do samego pobytu w szpitalu już po porodzie to mam mieszane odczucia. nie powiem warunki bardzo dobre, kadra kompetentna, ale niektórym osobom z personelu przydałoby się jakieś dobre szkolenie z komunikacji i empatii, a już najbardziej pani pediatrze. synek stracił na wadze więcej niż 10% (przy czym niewiele więcej bo 11%) i z tego powodu zatrzymano nas dzień dłużej na obserwacji i w międzyczasie pani pediatra urządziła mi pogadankę jak jakiejś nastolatce na temat świadomości i odpowiedzialności w kontekście karmienia dziecka, tak jakbym ja z premedytacją głodziła swoje synka. owszem początki nie były łatwe, raz że to moje pierwsze dziecko, dwa mam bardzo duże sutki, a dziecko musi złapać i sutek i kawałek brodawki, ale mimo powyższego bardzo szybko nauczyliśmy się siebie. tak naprawdę to powinnam jakoś odpowiedzieć/odpyskować, tej babie, np. że biorąc pod uwagę to czym nas karmią w tym szpitalu to można zamorzyć i matkę i dziecko, ale sobie w końcu darowałam, bo nie ma się co kopać z koniem. zamiast tego zaczęłam żyć myślą wypisu w niedzielę, choć przez chwilę to również stanęło pod znakiem zapytanie, bo dziecko miało podejrzenie żółtaczki, ale po badaniu z krwi wszystko się (na szczęście) rozwiało. tym niemniej ze szpitala zostaliśmy wypisani warunkowo, bo spadek wagi do 11% utrzymał się i z tego powodu jutro mamy kontrolę. potrzebę kontroli jak najbardziej rozumiem i akceptuję, bo jednak chodzi o bardzo małego człowieka, ale mam nadzieję, że wszystko będzie ok. bo to moje dziecko ssie jak szalone, i już nawet nie muszę się okładać kapustą, czy torturować laktatorem.

na koniec kilka słów o moim Mężu, którego tak mało w powyższej relacji, i bardzo dużo w rzeczywistości. mam nadzieję, że to nie zabrzmi jakoś banalnie/płytko, ale po prostu jest na medal. w szpitalu przesiadywał ze mną/z nami całymi godzinami, przewijał, nosił i tulił nasze dziecko, a pewnie jakby mógł to by i cycka wyciągnął, ale z nas dwojga to akurat tylko ja mam mleko. w domu natomiast czekał na mnie bukiet róż, już nie wspominając jak wszystko wysprzątał/przygotował na nasze przyjście. zresztą od niedzieli to w zasadzie nic mnie nie obchodzi, w takim sensie, że ja odpowiadam za karmienie maluszka, a Mąż ogarnia pozostałą rzeczywistość, w tym przewijanie, kąpanie dziecka, ale i zakupy, gotowanie, sprzątanie i pranie. i to bez wcześniejszych instrukcji, upominania. po prostu widzi, że/co jest do roboty i to robi. zresztą w synku jest totalnie zakochany, co mnie bardzo rozczula, bo choć dla niektórych to oczywiste, że ojciec kocha swoje dziecko, dla mnie nigdy nie było bo ja tego nie doświadczyłam. dlatego tym bardziej jestem szczęśliwa, że trafiłam na człowieka, z którego jest nie tylko niezły Mąż i facet w ogóle, ale i najwspanialszy tata.

to chyba tyle jeśli chodzi o relację porodową. oczywiście będę się jeszcze odzywała, ale mam nadzieję, że już w nieco krótszych formach, bo ten (dłuuuuuuugi) wpis to już jednak przegięcie.

Wiadomość wyedytowana przez autora 24 stycznia 2017, 17:18

25 stycznia 2017, 19:37

nie wiem który raz już dzisiaj próbuję tutaj coś napisać, ale... prawda jest taka, że nie ma słów, którymi da się objąć to co teraz czuję. Synek totalnie zawrócił mi w głowie, zjadłabym go taki jest słodki i w ogóle mogłabym się na niego gapić i gapić. owszem mamy przy nim przy okazji sporo roboty, ale obiektywnie to bardzo proste w obsłudze (przynajmniej jak dotąd) dziecko.

dzisiejsza wizyta pokazała, że przybrał na wadze, ale przy okazji po pobraniu krwi okazuje się, że mamy również żółtaczkę. pani doktor przy poziomie bilirubiny 14,2 przepisała wit. C i E i obserwację. hmmm... kiepsko się na tym znam, ale mam nadzieję, że wie co mówi. niemniej powyższe przyspieszyło nasze działania w zakresie zapisania Synka do przychodni i teraz z niecierpliwością oczekuję wizyty położnej, która mam nadzieję, będzie umiała mną/nami dalej pokierować gdyby/jakby, chociaż mam nadzieję, że żadne gdyby/jakby nie nastąpi. jeśli chodzi o wybór przychodni to sugerowałam się przede wszystkim lokalizacją (dosłownie dwa bloki dalej), wychodząc z założenia, że Mąż nie zawsze będzie pod ręką (delegacje), a ja się nie będę tułać przez pół miasta gdzieś tam, bo coś tam.
‹‹ 2 3 4 5 6