z innych spraw to jutro wieczorem jedziemy (jednak!) na wizytę z położną, co by podjąć ostateczną decyzję w sprawie dodatkowych/płatnych usług i przy okazji obejrzeć szpital (a może przede wszystkim obejrzeć szpital). co prawda dalej jestem bardziej na nie niż na tak, ale mimo to takie spotkanie nie zaszkodzi, najwyżej utwierdzę się w tym co już mi siedzi w głowie, albo (ponownie) zmienię zdanie, czego tak bardzo nie wykluczam.
z kolei w piątek rano mamy kontrolne USG a propo miedniczek. w zasadzie mogłabym sobie je odpuścić, ale skoro jest już umówione, to jednak skorzystam. mam nadzieję usłyszeć (ponownie!), że wszystko we względnym porządku, a co sobie przy okazji popatrzę na Synusia to moje (no i Męża, bo jedziemy razem). ciekawa też jestem aktualnej wagi Synka bo brzuch mi chyba? cały czas rośnie, a ja powoli zamieniam się w małe i niezbyt gramotne słoniątko.
przez te moje nowe wymiary to po prostu nie znoszę spać. kiedyś wystarczyło, że przyłożyłam głowę do poduszki i nic mnie nie było w stanie obudzić, czasem nawet budzik. a teraz?! zanim znajdę pozycję, zanim w ogóle usnę, to już muszę wstać bo wiadomo siku, piciu i tak w koło, aż do białego rana, a dzisiaj to nawet do 10:45. i żebym chociaż była wypoczęta, ale gdzie tam. nic a nic. co najwyżej zła i (już chyba tradycyjnie) spocona jak mysz.
Wiadomość wyedytowana przez autora 21 grudnia 2016, 14:45
wiem, że mój Mąż to dobry człowiek. jak to facet bardziej milczący, niż mówiący, ale serce ma szlachetne. w ważnych życiowych sprawach chyba nigdy mnie nie zawiódł/nie rozczarował i nie zamieniłabym go na nikogo innego. ale to właśnie dlatego/tym bardziej czasem jestem tak okropnie zła, że dokładnie ten sam człowiek nie potrafi (nie chce? nie umie?) z siebie wykrzesać tej odrobiny uwagi/magii, bo właśnie tyle by mi wystarczyło, żebym była zadowolona, uśmiechnięta i niemarudząca. ja wiem, że ja teraz jestem strasznie nudna bo co ja mam do opowiedzenia, oprócz tego, że posprzątałam to czy tamto, uprasowałam to i owo, ugotowałam to, a jutro może tamto, ale na taki "mój" świat decydowaliśmy się obydwoje, więc teraz obydwoje powinniśmy się w nim spróbować odnaleźć.
przepraszam, że znowu tak marudzę. może nawet trochę przesadzam, ale dzisiaj czuję się bardzo do dupy i po prostu musiałam to z siebie wyrzucić. na szczęście jestem już ufarbowana co mi trochę rekompensuje smutki i żale, a przez planowaną na dzisiaj wizytę w szpitalu mam okazję ubrać się inaczej niż po domowemu i odzyskać trochę w swoich oczach.
korzystając z okazji przesyłam Wam świąteczne życzenia i uściski. szczególnie dla Staraczek, którym nieustannie kibicuję, ale i tym, którym w końcu się udało, oraz tym, które zaczęłam czytać jak już stały się Mamai i to kurde bardzo fajnymi.
p.s. nie piszcie w komentarzach dobrych rad bo ich nie udźwignę. obiektywnie mój Mąż to jest swój chłop, ale czasem po prostu ma braki oprogramowaniu (wiadomo informatyk). już lepiej napiszcie jakiś kawał, albo fajny przepis na zupę, bo zup to w ogóle nie umiem gotować, nawet ostatnio rosół mi nie wychodzi.
natomiast jeśli chodzi o dzisiejsze USG to cud malina. miedniczki w absolutnej normie, a Synek, skubaniec jeden waży już +/- 2.700 g. pani (bardzo miła zresztą) chciała nam pokazać buźkę w 4D, ale Synek akurat spał i się cały nakrył rączkami. no albo zrobił to celowo, bo wstydzioch. na szczęście coś nie coś udało się jednak dojrzeć i nie powiem, że się nie zakręciła łezka w oku, bo się zakręciła.
pozdrawiam Was bardzo serdecznie, dzisiaj już z prawidłową świąteczną energią i nastawieniem. teraz tylko na trzy-czte-ry podwijam rękawy i do pracy, bo samo się nie zrobi. trzymajcie się i jeszcze raz pięknych świąt!
z przygotowaniami do świąt, to trochę się jednak przeliczyłam jeśli chodzi o siły. dlatego to moje całe pichcenie rozciągnęło się na cały dzień (piątek), bo im dalej w las tym dłuższe przerwy sobie robiłam. oczywiście Mąż pomagał, ale pewne rzeczy po prostu chciałam zrobić sama, a potem ledwo starczyło mi sił na kąpiel i to dopiero po dwugodzinnym leżakowaniu.
całe święta nocowaliśmy u Teściów, i powiem, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej (nawet jak to tylko wynajmowana kawalerka). co prawda wszyscy o mnie dbali, a wręcz byli nadopiekuńczy, ale co swoje kąty to swoje kąty. poza tym zorientowałam się, że mamy jednak wygodniejsze łóżko, a łóżeczko zaraz obok łóżka stanowi świetną podpórkę przy wstawaniu. u Teściów miałam już problem żeby się w nocy "podźwignąć" (a muszę często na wycieczki do łazienki) i w końcu postawiliśmy obok krzesło, które jako tako mi ułatwiało.
do Warszawy wróciliśmy dopiero wczoraj wieczorem i co zrobiliśmy po świątecznym obżarstwie? poszliśmy na pizzę, a potem "poprawiliśmy" słodyczami, które m.in. dostaliśmy od Mikołaja (bo wiadomo byliśmy grzeczni). na koniec padliśmy jak kawki i co chwila tylko jedno, albo drugie mówiło: "niedobrze mi". to oczywiście nie przeszkodziło mojemu Mężowi podjadać (jak się kąpałam) cukierków. a jak mu mówię/krzyczę z łazienki, że wszystko słyszę, to on (z pełną buzią), że nieprawda! uhm.
p.s. przez święta przeczytałam m.in. "Co z ciebie za matka?" / Pauli Daly i chociaż jako thriller była średnia, to jednak bardzo polecam ze względu na drugie dno (związane z "idealnym" macierzyństwem).
od jakiegoś czasu daje mi się we znaki kręgosłup. za co bym się nie zabrała, to od razu krzyczy, żebym usiadła, albo nawet poleżała. także tyle w temacie nadgonienia ewentualnych zaległości porządkowych. stękam sobie po parę razy dziennie, najczęściej przy zakładaniu majtek, spodni, że o butach nie wspomnę. no a jak coś mi upadnie, to nie ma, że ukucnę, tylko muszę przyklęknąć bo kucanie, to już jest za duże ryzyko. a najlepiej, to żeby mi nic nie upadało, albo żeby w pobliżu był akurat Mąż, co to ofiarnie się schyli i pomoże. spacery też powoli robią się nie dla mnie, bo ledwo wyjdę, a już ledwo zipię. wczoraj wróciłam po 15 minutach, a dzisiaj zmęczyłam się małym tourne po osiedlu (bank, poczta, drogeria), chociaż mam bardzo (bardzo!) blisko, tak że niemal z okna widzę.
jeśli chodzi o ruchy mojego Dziecka, to nie narzekam. czasem tylko sobie powiem "ała" bo się skubaniec tak wygina, że brzucha mi zaczyna brakować. ale ogólnie jest to mega fajne i bardzo zajmujące. za to wciąż nie potrafię sobie poskładać, że ten mały Człowiek co to dokazuje w moim brzuchu to będzie/jest ten bobas o którego tyle się staraliśmy (i którego noszę w brzuchu już chyba całą wieczność!). serio Ktoś tam na górze nieźle to sobie wykombinował.
Wiadomość wyedytowana przez autora 29 grudnia 2016, 16:08
rok 2017 będzie za to hardcorowy bo Dzidziuś będzie poza brzuszkiem, a dom trzeba będzie wykończyć, i to tak, żeby się przy okazji samemu nie powykańczać. zapowiada się więc bardzo pod górkę, ale patrzę na to pozytywnie, bo w końcu robimy to dla siebie. następny Nowy Rok chcielibyśmy już powitać w nowych kątach, ale zobaczymy co na to życie. na razie czekamy na decyzję w sprawie kredytu bo jesteśmy totalnie spłukani, a właściwie to nawet na niezłym debecie, więc mam nadzieję, że jakiś bank się jednak do nas przekona/uśmiechnie.
Sylwestra spędzamy w domu. sami. Mąż znowu przeziębiony, ja wiadomo w ciąży, więc w sumie to dość oczywiste rozwiązanie. planów na celebrację nie mamy żadnych, bo im bardziej się człowiek spina, tym gorzej wychodzi, chociaż nie ukrywam, że ja tam lubię plany. no w każdym razie na bank nie prześpimy Nowego Roku, bo codziennie zasypiamy grubo po północy, więc nawet tak statystycznie przespanie Nowgo Roku (w naszym przypadku) nie jest możliwe/prawdopodobne.
jak Mąż wróci z zakupów (a wyszedł bardzo niewyraźny) to upiekę ciasto i... to by było na tyle jeśli chodzi o sylwestrowe przekąski. coś konkretniejszego albo zamówimy, albo zrobimy na szybko jeśli wszystko będzie zamknięte, a to całkiem możliwe w godzinach wieczorno-nocnych. szampana nie będzie, bo w sumie Mąż nastawia się na grzane wino (czego mu bardzo zazdroszczę), a ja no cóż na soczek. nie żebym jakoś była specjalnie za alkoholem i cierpiała z powodu abstynencji, ale do grzanego wina to akurat zawsze miałam słabość.
mam tylko nadzieję, że tym razem Mąż mnie nie zarazi, chociaż (niestety) już pociągam nosem. ja nie wiem skąd on przynosi te zarazki, ale zawsze, dosłownie zawsze jest tak, że jak już chorujemy to w kolejności Mąż-Żona, nigdy odwrotnie. straszenie, że go na czas choroby wyrzucę nie działa, zresztą jest mocno czcze, no bo przy naszym metrażu to nie mam za wiele (dokładnie zero) możliwości. a położyć chorego do wanny to tak trochę niehumanitarnie, już nie wspominając, że łazienkę odwiedzam często, więc i tak by mnie zarażał. no a wyrzucić gdzieś dalej (poza mieszkanie, np. do Teściów) to zupełnie nie w moim interesie, bo jednak jest z niego pociecha (o ile akurat - wiadomo - nie podpadnie).
to chyba tyle na dziś. do zobaczenia/napisania w Nowym Roku i oczywiście wszystkiego dobrego dla Was.
Wiadomość wyedytowana przez autora 31 grudnia 2016, 12:55
p.s. jak sobie pomyślę, że za chwilę powinnam iść spać, to aż mnie skręca bo nie ma już dla mnie absolutnie żadnej dogodnej pozycji. oczywiście w końcu usnę, a wtedy... wtedy będzie mi się chciało siku! i tak w koło aż do samego rana. coraz bardziej puchną mi też stopy (szczególnie prawa) i nie pomaga trzymanie ich do góry, chociaż przyznaję, że robię to rzadko i nieudolnie (w sensie trzymam do góry). generalnie to nic mi się już nie chcę, i jeśli już się za coś zabiorę to na zasadzie takiego zrywu, który dodam szybko mi przechodzi, bo (znowu) muszę odpocząć. a mimo powyższego mam jeszcze na głowie doglądanie Męża, bo wciąż przeziębiony/chory, chociaż muszę uczciwie przyznać nie umiera jak typowy facet i za każdy dobry gest (herbatka, kanapka) po stokroć dziękuje, albo na przemian przeprasza. a tak w ogóle to jutro już wybiera się do pracy, więc tym bardziej nie ma tragedii. tzn. pod warunkiem, że poprawi się jego oko, bo przy okazji przeziębienia zaczęło mu ropieć, zaczerwieniło się i generalnie nie wygląda najpiękniej. dobrze, że sobie przypomniałam o soli fizjologicznej, zakupionej swojego czasu dla Synka, bo tak o to, Dzieć się jeszcze nie narodził, a już pomógł ojcu w potrzebie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 stycznia 2017, 20:13
a tak w ogóle to zastanawiam się, czy mnie nie łapią skurcze przepowiadające, ale nie bardzo mam do czego porównać. po prostu czasem (szczególnie jak idę) to czuję takie rwanie tam w dole. nie jest to bolesne, ale odczuwam dyskomfort i muszę sobie chwilę postać, bo iść jednak nie daję rady. dzisiaj od samego rana czuję też taki uścisk mniej więcej w miejscu gdzie kończy się brzuszek, i to już mnie boli bardziej, ale na takiej zasadzie, że jest to stały, ćmiący, ale generalnie nie utrudniający normalnego funkcjonowania ból, a jak się czymś zajmę to już w ogóle o nim zapominam.
jutro mam wizytę kontrolną u nowego gin. bardzo jestem ciekawa jak to wszystko przebiegnie, bo generalnie drugie wrażenie już nie było takie dobre jak pierwsze. mimo choroby Mąż wybiera się ze mną, więc mam nadzieję, że (naszej) dwójce jakoś tak łatwiej będzie wyegzekwować odpowiedzi na wszystkie pytania. w sumie najbardziej to interesuje mnie jak gin. widzi dalsze prowadzenie ciąży, na co mam zwracać uwagę, co jeśli termin przejdzie itp.
przy okazji dziś dostałam telefon z pracy, że nowa została zwolniona. generalnie miała wiedzę, potrzebne doświadczenie i ponoć w miarę się wgryzła, ale miała taki dziwny styl pracy, a przede wszystkim zdarzało jej się już kilka razy nie przyjść (po kilka dni) i w ogóle o tym nikogo nie uprzedzić i to przeważyło. no i teraz jest prośba z pracy, żebym w miarę możliwości przekazała wiedzę kolejnej osobie, co przyznam na tym etapie ciąży jest dla mnie wyzwaniem, ale też nie pasowało odmówić. ostatecznie umówiłam się na sesję zdalną w czwartek i zobaczymy co z tego wyjdzie.
p.s. stwierdzam, że belly zajmuje mi za dużo czasu. raz prowadzenie pamiętnika, dwa czytanie wszystkich (dosłownie wszystkich!) pamiętników. myślę, że najpóźniej miesiąc po porodzie zawieszę swoją aktywność tutaj, a przynajmniej przestanę pisać i poprzestanę na czytaniu pamiętników tylko tych z Was do których się już nie ukrywam przywiązałam.
Wiadomość wyedytowana przez autora 3 stycznia 2017, 19:39
z ciekawostek to mało co nie dostałam zawału u położnej, bo przez chwilę licznik wagowy pokazał ponad 70 kg. dopiero po chwili okazało się, że wagę dociskał mój Mąż śmieszek jeden. finalnie nie przytyłam aż tak dużo, dokładnie 13,5 kg, więc jestem nawet zadowolona, biorąc pod uwagę, że baaardzo poluzowałam sobie szczególnie ze słodyczami. niemniej jak spojrzeć na mnie tak z tyłu to w ogóle jakbym nie była w ciąży, co nie zmienia faktu, że wciąż czuję się jak małe niegramotne słoniątko.
w ogóle jeśli chodzi o mojego Męża, to uwielbiam go za jego poczucie humoru, chociaż czasem - nie powiem - przegina. dzień przed wizytą poprosiłam go o obcięcie paznokci u stóp, a on do mnie "no to dawaj te racice". także ten.
Wiadomość wyedytowana przez autora 5 stycznia 2017, 16:19
po wczorajszej przygodzie powiem tylko, że bardzo chciałabym teraz/już/natychmiast urodzić, nawet jeśli będzie bolało i to jak cholera, bo już mam po kokardkę tych wszystkich lekarzy, wizyt, badań i roztrząsania się nad sobą i Dzieciem. straszna to odpowiedzialność obserwować siebie i brzuszek i właściwie oceniać, czy serio dzieje się coś poważnego, czy tylko mi się wydaje. to KTG, które mi wczoraj zrobiono wykazało niby minimalną czynność skurczową, ale ja jej ani trochę nie czułam, więc pani doktor powiedziała, że to tylko potwierdza, że na poród trzeba jeszcze "trochę" poczekać. wiadomo trzeba to trzeba, ale Synek koniecznie musi postanowić poprawę i wrócić do swoich zwyczajowych akrobacji, bo inaczej to chyba oszaleję.
no to sobie ponarzekałam i od razu jestem lżejsza. teraz pora ogarnąć jakoś rzeczywistość (w sensie dom), ale naprawdę wiele się po sobie nie spodziewam, bo teraz to ja już jestem zmęczona po zwykłym przejściu się z pokoju do kuchni (a dodam tylko, że nie mam daleko). tym niemniej Mąż wysłany na zakupy, to może chociaż pozmywam, albo coś, żeby się tak do końca nie czuł zostawiony sam ze wszystkim.
jak na ostatni miesiąc ciąży czuję się względnie dobrze, wczoraj zdobyłam się nawet na więcej niż zmywanie, więc naprawdę duże "wow", choć jestem więcej niż pewna, że to taki tylko zryw, bo ostatnio najlepiej się czuję siedząc, albo leżąc (chociaż bardziej siedząc, bo od leżenia znowu bolą mnie biodra, więc sobie te męki zostawiam na noce).
p.s. mój Mąż jeśli już jedzie sam na zakupy, to zawsze z listą zrobioną przeze mnie. nie zawsze kupi dokładnie to czego chciałam, ale plan realizuje co najmniej w 80% więc staram się nie narzekać (przynajmniej na głos). wczoraj jak wrócił (z tych zakupów) i odstawiał ziemniaki (tam gdzie zawsze odstawiamy ziemniaki) to mówi do mnie coś w stylu: "no patrz, przecież my mieliśmy jeszcze ziemniaki". no fakt mieliśmy. całe (kurde) dwa...
ponieważ porodu nie da się przyspieszyć, a Synek wrócił do swoich akrobacji i już nie stresuje matki, to postanawiam się jakoś dostosować. jakby na to nie spojrzeć, to są ostatnie dni mojej (względnej) wolności, potem już nic nie będzie takie samo. dlatego korzystam i cieszę się takimi zwykłymi codziennymi drobiazgami jak np. ciepła herbata, długi prysznic, bo po porodzie to wszystko już nie będzie takie do końca oczywiste (a przynajmniej tak mnie "straszy" otoczenie).
wczoraj niespodziewanie odwiedziliśmy moją młodszą Kuzynkę i jej Męża z ponad dwuletnim (wpadkowym) szkrabem i kurczę dziecko w tym wieku to już jest BARDZO ciekawy człowiek. Młoda od października chodzi do żłobka i absolutnie jest to z korzyścią dla niej, więc może nie ma co do przodu przeżywać ewentualnego oddania w obce ręce dzieciaka, bo jak widać każda historia jest inna/indywidualna. u nich akurat takie rozwiązanie zdało egzamin i wszyscy zadowoleni.
p.s. obawiam się, że teraz to już chyba będę pisała codziennie, bo jednak jakiś stres przed porodem już się we mnie zagnieździł (choćbym się zarzekała, że nie) i po prostu nie mam wyjścia, muszę się teraz częściej (emocjonalnie) przewietrzać. mam nadzieję, że jakoś to udźwigniecie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 stycznia 2017, 11:09
wczoraj urodziła moja przyjaciółka/nie przyjaciółka. pisałam kiedyś o niej. to jest ta sama która starała się o dziecko niemal cztery lata i ta sama która zerwała (a przynajmniej ostudziła) swojego czasu kontakt (co bynajmniej się jak dotąd nie zmieniło). teraz "widujemy się" i "rozmawiamy" wyłącznie na fb i to rzadko, bardzo rzadko. no ale jak jej Mąż wstawił zdjęcia bobaska, to tak głupio mi było nie zareagować i nie napisać do niej. była to jednak dość krótka wymiana grzeczności, po której nie zrobiło mi się jakoś specjalnie cieplej na sercu, ale widać nie można mieć wszystkiego.
natomiast sam fakt, że ona już urodziła trochę mną - nie powiem - tąpnął i z tego wszystkiego wzięłam się wczoraj za generalne sprzątanie. no nie był to najlepszy pomysł, jeśli zapytać o zdanie mój kręgosłup, ale to nie zmienia faktu, że jestem bardzo zadowolona z efektów.
a tak w ogóle jak siedzę i złączę ze sobą nogi, to brzuszek trzymam już dosłownie na kolanach. także ciąża nisko, oj nisko, bardzo nisko.
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 stycznia 2017, 13:51
przepraszam za ten galimatias jak wyżej, ale mniej więcej taki sam mam w głowie. od dłuższego czasu chodzę i mówię, że urodzę przed terminem i chyba? sobie przepowiedziałam. śmiałabym się jakby to był jeszcze ten piątek 13-tego, bo ja też się urodziłam w piątek 13-tego (tylko, że w innym miesiącu, że o roku nie wspomnę). czyżby Synek kombinował własnie w tym kierunku?
no w każdym razie od teraz to się czuję jakbym dosłownie siedziała na tykającej bombie (witaj w klubie Tolinko), bo zaprawdę nie znam dnia, ani godziny. obawiam się, że z tego wszystkiego do ostatnich badań i później wizyty (na 18-tego) tej prywatnej (na Medicover) nie dojdzie, ale może chociaż zdążymy zrobić USG pomiarowe (umówione na jutro).
strasznie to wszystko pokręcone i zwariowane. mam tylko nadzieję, że jeśli nie zatrzymali mnie dzisiaj w szpitalu, to dlatego że wiedzą co robią. tymczasem idę coś zjeść, bo czuję i słyszę (po burczeniu w brzuchu), że mi się kończy paliwo.
Dzieć waży już +/- 3.400 g. i (serio) nie robi mi to dobrze na głowę. zważywszy na moje gabaryty to nie jest informacja, która by mnie unosiła ponad ziemią. a przecież każdy dzień do przodu działa na korzyść wagi Potomka i na niekorzyść dziurki, przez którą będzie się (on) musiał przecisnąć. dodam mojej dziurki!
poza tym dzisiaj spędziliśmy w szpitalu bite 5 godzin, bo lekarz z przychodni (nazwany na koniec przez mojego Męża, ale tak tylko na ucho - "najwyżej weterynarzem") nie bardzo chciał/potrafił zinterpretować dzisiejsze KTG (które jakoś/jednak udało się zorganizować podczas wizyty i które wykazywało cyt. "czynność skurczową o dużej amplitudzie") i ostatecznie przekierował nas do IP, żeby (tam) sobie zdecydowali co dalej. lekarz z IP z kolei zażyczył sobie najpierw "swojego" KTG, więc (ponownie) podłączono mnie do aparatury, a potem musieliśmy swoje odsiedzieć, żeby na koniec usłyszeć, że jeszcze nie rodzę i skurcze co prawda są, ale to tylko skurcze przepowiadające (skoro ich nie czuję/nie zwijam się z bólu). na szczęście lekarz z IP nie chciał/nie odwoływał się już do jakiejś innej/wyższej instancji i mogliśmy wreszcie oddalić się do domu.
podsumowując, cała nasza wizyta w szpitalu mogła się zakończyć już po wizycie w przychodni i pierwszym KTG, ale przez niezdecydowanie i w zasadzie brak jednoznacznej oceny lekarza (weterynarza) wylądowaliśmy nieco przejęci na IP. przejęci, bo jednak człowiek się nie zna więc chciał nie chciał przeszło na nas to skołowanie, którym nas uraczył lekarz z przychodni.
z innych (pomniejszych) ciekawostek:
- wg lekarza z przychodni dziecko od 38 tygodnia ciąży nie rośnie (uhm),
- wg lekarza z IP mam rozwarcie na 1,5 cm, a z takim to jeszcze sobie mogę chodzić i chodzić, ale Mąż z kolei usłyszał/zrozumiał, że to jest długość mojej szyjki. także ten...
- dla odmiany wg lekarza z IP szyjka zamknięta! o długości 2 cm.
p.s. a potem się dziwią (lekarze), że człowiek się sam diagnozuje przez internet.
obawiam się więc, że - w moim przypadku - jedynym obiektywny sposobem na zatrzymanie wzrostu Potomka w brzuszku jest/byłoby jego wcześniejsze urodzenie, tym bardziej, że ciąża i tak już donoszona. niestety nie bardzo mam na to wpływ, chociaż gościu od USG jest zdania, że poprzez "pewne przyjemności", można to i owo przyspieszyć. dodatkowo internety mówią o zwiększonej aktywności w ogóle (np. długie spacery), ale to to jak akurat poddaję w wątpliwość, bo ledwo zrobię parę kroków i muszę... siku.
i pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu tak przeżywałam, że nie widać brzuszka. no to teraz mam czego chciałam. Młody się nasłuchał, wziął się i urósł.
p.s. jestem pewna, że gdyby nie prognozowana waga Potomka to jakoś łatwiej byłoby mi grzecznie siedzieć i czekać na akcję, a tak coraz częściej i nachalniej zaczynam sobie wizualizować poród i serio nie chcecie wiedzieć jakie dokładnie obrazy błąkają się po mojej głowie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 14 stycznia 2017, 19:57
od dobrych kilku dni w ogóle się nie wysypiam, bo bolą mnie nogi - że się tak w prost wyrażę - od kostek aż po samą dupę. w efekcie po każdym siku, które nocami uskuteczniam nierzadko zmieniam pozycję, tj. kładę się to raz na lewym, to raz na prawym boczku. w efekcie (co prawda) nogi dalej bolą, ale trochę jakby mniej, bo jednak sobie na przemian odpoczywają.
powyższe to jednak nic, jeśli wspomnieć o bólach krzyżowych, które również towarzyszą mi od dobrych kilku dni, przy czym najpierw to sobie tak przychodziły i odchodziły, aż w końcu (mniej więcej od soboty) postanowiły, że zostają ze mną na dłużej (obawiam się, że już do samego końca ciąży). no więc te bóle, to już nie jest żadne tam pitu pitu, tylko boli jak cholera, a że w domu mamy mało komfortowych siedzisk, to dosłownie nie mam się gdzie podziać. wczoraj pomogła mi dopiero gorąca kąpiel i to tylko na czas kąpieli, a muszę dodać, że na tym etapie usadzić ciężarną w wannie (a potem oczywiście z niej wysadzić) to potrzeba trochę gimnastyki i oczywiście dodatkowej pary rąk. mój (Mąż) się na szczęście nie wzbraniał, a wręcz sam zaordynował taką, a nie inną kurację. dla bardzo dociekliwych wyjaśniam (ja bym była ciekawa), że na co dzień w wannie uprawiam prysznic, bo tak jest mi w ciąży łatwiej, już nie wspominając, że przed ciążą po prostu tak wolałam.
żeby mi jednak odebrać nieco wiarygodności wspomnę, że na moment sporządzania tego wpisu bóle krzyżowe jakby ustąpiły, aczkolwiek nie wydaje mi się, aby to miało być jakieś constans, bo nie śpię od 5:30 (rano byłam na pobraniu krwi) i (z bólu) stękałam całą drogę do przychodni. niemniej przez tą nagłą i niespodziewaną poprawę sytuacji mam dylemat natury egzystencjalnej, bo z jednej strony chętnie bym się jeszcze trochę zdrzemnęła, a z drugiej strach się ruszać, skoro akurat w tej pozycji nie cierpię.
mój Mąż przez cały weekend dokuczał mi, że/dlaczego nie chcę urodzić, ale zawsze go odsyłam z pretensjami do Potomka. dla odmiany na najbliższe dwa dni (dzisiaj i jutro) Potomek ma z kolei zakaz rodzenia się, bo Mąż ma ważnego klienta i nie chce mu tu wyskakiwać, że "omatkokochanażonarodzitojalecępa". ja się akurat klientem nie przejmuję i jednak wolałabym urodzić wcześniej niż później, ale prawdopodobnie w tej sprawie mam tyle do powiedzenia co i mój Mąż, a o wszystkim zadecyduje ostatecznie moja jaśnie macica z Potomkiem w środku.
Wiadomość wyedytowana przez autora 16 stycznia 2017, 18:16
p.s. zapomniałem napisać, że jestem przesłodki. tzn. ja tam nie wiem, ale mama i tata ciągle tak mówią.
biorąc pod uwagę powyższe i fakt, że po badaniu dowcipnym zaczęłam nagle (choć lekko) krwawić do szpitala pojechaliśmy bezpośrednio po wizycie u gin. IP oczywiście przepełniona, również (jeśli nie przede wszystkim) kobietami na różnych etapach ciąży. moje skierowanie zostało odebrane cokolwiek z przekąsem, ale po tym jak mi zrobili "swoje" KTG nie było odważnego, żeby mnie odesłać do domu. to jednak nie przeszkodziło paniom z oddziału porodowego traktować mnie z góry, cytuję jeden z tekstów rzuconych obok mnie "ta pani to jest jeszcze daleko od noszy". już nie wspomnę, że na wolne łóżko czekałam na korytarzu (wcześniej musiałam podpisać stosowne oświadczenie), ale i tak byłam szczęściarą bo trwało to najwyżej godzinę i w tym tak zwanym międzyczasie Mąż zdążył dowieźć torby. całe szczęście, że spakowałam je wcześniej bo sądząc po tym jak Mąż spakował mi kosmetyczkę (tej celowo nie pakowałam wcześniej, tylko zrobiłam listę, żeby o niczym nie zapomnieć), to miałabym więcej niespodzianek, a tak stanęło na: balsamie do ciała (ale brązującym), chusteczkach nawilżonych do demakijażu (zamiast do higieny intymnej) i kremie do twarzy (tylko, że dla mężczyzn).
ostatecznie przekierowano mnie na tzw. salę przedporodową, gdzie były już dwie dziewczyny, jedna ze wskazaniem na cesarkę następnego dnia rano, druga z jakimś problemem cukrzycowym. nie powiem, żeby tam ktoś próbował się mną specjalnie zajmować, oprócz takich rutynowych badań, które im pewnie wynikały z jakichś procedur. czułam wręcz, że traktuje się mnie tam jak co najmniej jakąś symulantkę, która tylko zajmuje łóżko i uwierzcie, że po kilku godzinach sama zaczęłam popadać w zwątpienie, tym bardziej, że według kolejnych KTG moja czynność skurczowa jednak słabła. nie pomagało również traktowanie mnie przez personel jak powietrze.
tym nie mniej jakaś część mnie czuła, że coś się dzieje, bo jednak moje ciało dziwnie się zachowywało. np. gnało mnie na siku co kilka-kilkanaście minut, żeby potem się okazało, że siku nie będzie. już nie wspomnę, że od momentu przyjęcia na oddział do porodu oddałam pięć konkretnych dwójeczek (sorry za te szczegóły), aż w końcu około pierwszej w nocy niby przysnęłam, ale budziłam się w dość regularnych odstępach czasu (dosłownie co kilka minut) toczona bólem pleców, który następnie promieniował w dół brzucha. w końcu o drugiej w nocy przy rutynowym sprawdzaniu pulsu maluszka zgłosiłam powyższe położnej i ta najpierw powtórzyła KTG (które nota bene dalej szału nie robiło), ale ze względu na moje odczucia i w międzyczasie ponowne krwawienie zaprowadzaono mnie na badanie dowcipne.
po tym jak z ledwością wdrapałam się na fotel a ginekolog stwierdziła "pięć centymetrów rozwarcia, ta pani będzie rodzić proszę przygotować salę" było już z górki. w sali przeporodowej powtórzono mi KTG, dlaczego nie wiem, chyba żeby mnie jakoś zająć na czas przygotowania sali porodowej, w międzyczasie zdążyłam zadzwonić po Męża i tak mniej więcej o trzeciej doczłapałam się do sali porodowej (oczywiście była na drugim końcu oddziału) i w zasadzie o krok przed salą zdążył dotrzeć mój Mąż, więc "rodził" ze mną od samego początku.
dodam od razu, że w moim przypadku te wszystkie piłeczki, prysznice, woreczki sako i tak dalej można sobie było między bajki włożyć, bo zanim się obejrzeliśmy rozwarcie było już na osiem centymetrów, czyli wg personelu za późno na powyższe, już nie wspomnę o znieczuleniu. jedyne co mi udostępniono "w zaistniałej sytuacji" to głupi jasio i nie bardzo było z kim negocjować więcej. pierwsza położna (moja imienniczka) była bardzo miła, ale największą robotę robiła studentka/praktykantka. dlatego ani trochę nie żałuję, że nie brałam płatnej położnej, bo absolutnie nie czułam, że jestem bez należytej opieki. owszem panie wychodziły i wracały, ale nie ginęły, nie trzeba się było dopraszać o uwagę itp. dopiero kiedy przyszła nowa zmiana lekko nam na starcie zazgrzytało z nową położną, ale było to głównie niezrozumienie, bo ona miała pretensje, że ją wezwaliśmy takim specjalnym dzwoneczkiem (państwo nie są jedyni), ale jak do niej dotarło, że ja mam już bóle parte to została i się więcej nigdzie nie ruszyła.
szczegółów porodu (krwi, potu i łez) Wam oszczędzę, podobno i tak każdy poród wygląda inaczej i chociaż obiektywnie szybko u mnie "pyknęło" to jednak nie byłam przygotowana (i chyba nikt nie jest w stanie się przygotować) na taką rzeźnię. najgorzej, co raczej oczywiste wspominam ostatnią fazę, i to był też ten moment od którego zaczęłam się baaardzo głośno drzeć. natomiast od chwili kiedy położono mi synka na brzuchu wszystko jak wyżej odeszło w niepamięć, byliśmy tylko my. oczywiście panie tam miały jeszcze przy mnie trochę roboty, bo trzeba było urodzić łożysko i mnie pozszywać (podczas porodu nacięto mnie bardzo delikatnie, bo było ryzyko, że popękam), ale mam wrażenie, że to się działo jakby poza mną bo ja byłam już w zupełnie innej rzeczywistości.
co do samego pobytu w szpitalu już po porodzie to mam mieszane odczucia. nie powiem warunki bardzo dobre, kadra kompetentna, ale niektórym osobom z personelu przydałoby się jakieś dobre szkolenie z komunikacji i empatii, a już najbardziej pani pediatrze. synek stracił na wadze więcej niż 10% (przy czym niewiele więcej bo 11%) i z tego powodu zatrzymano nas dzień dłużej na obserwacji i w międzyczasie pani pediatra urządziła mi pogadankę jak jakiejś nastolatce na temat świadomości i odpowiedzialności w kontekście karmienia dziecka, tak jakbym ja z premedytacją głodziła swoje synka. owszem początki nie były łatwe, raz że to moje pierwsze dziecko, dwa mam bardzo duże sutki, a dziecko musi złapać i sutek i kawałek brodawki, ale mimo powyższego bardzo szybko nauczyliśmy się siebie. tak naprawdę to powinnam jakoś odpowiedzieć/odpyskować, tej babie, np. że biorąc pod uwagę to czym nas karmią w tym szpitalu to można zamorzyć i matkę i dziecko, ale sobie w końcu darowałam, bo nie ma się co kopać z koniem. zamiast tego zaczęłam żyć myślą wypisu w niedzielę, choć przez chwilę to również stanęło pod znakiem zapytanie, bo dziecko miało podejrzenie żółtaczki, ale po badaniu z krwi wszystko się (na szczęście) rozwiało. tym niemniej ze szpitala zostaliśmy wypisani warunkowo, bo spadek wagi do 11% utrzymał się i z tego powodu jutro mamy kontrolę. potrzebę kontroli jak najbardziej rozumiem i akceptuję, bo jednak chodzi o bardzo małego człowieka, ale mam nadzieję, że wszystko będzie ok. bo to moje dziecko ssie jak szalone, i już nawet nie muszę się okładać kapustą, czy torturować laktatorem.
na koniec kilka słów o moim Mężu, którego tak mało w powyższej relacji, i bardzo dużo w rzeczywistości. mam nadzieję, że to nie zabrzmi jakoś banalnie/płytko, ale po prostu jest na medal. w szpitalu przesiadywał ze mną/z nami całymi godzinami, przewijał, nosił i tulił nasze dziecko, a pewnie jakby mógł to by i cycka wyciągnął, ale z nas dwojga to akurat tylko ja mam mleko. w domu natomiast czekał na mnie bukiet róż, już nie wspominając jak wszystko wysprzątał/przygotował na nasze przyjście. zresztą od niedzieli to w zasadzie nic mnie nie obchodzi, w takim sensie, że ja odpowiadam za karmienie maluszka, a Mąż ogarnia pozostałą rzeczywistość, w tym przewijanie, kąpanie dziecka, ale i zakupy, gotowanie, sprzątanie i pranie. i to bez wcześniejszych instrukcji, upominania. po prostu widzi, że/co jest do roboty i to robi. zresztą w synku jest totalnie zakochany, co mnie bardzo rozczula, bo choć dla niektórych to oczywiste, że ojciec kocha swoje dziecko, dla mnie nigdy nie było bo ja tego nie doświadczyłam. dlatego tym bardziej jestem szczęśliwa, że trafiłam na człowieka, z którego jest nie tylko niezły Mąż i facet w ogóle, ale i najwspanialszy tata.
to chyba tyle jeśli chodzi o relację porodową. oczywiście będę się jeszcze odzywała, ale mam nadzieję, że już w nieco krótszych formach, bo ten (dłuuuuuuugi) wpis to już jednak przegięcie.
Wiadomość wyedytowana przez autora 24 stycznia 2017, 17:18
dzisiejsza wizyta pokazała, że przybrał na wadze, ale przy okazji po pobraniu krwi okazuje się, że mamy również żółtaczkę. pani doktor przy poziomie bilirubiny 14,2 przepisała wit. C i E i obserwację. hmmm... kiepsko się na tym znam, ale mam nadzieję, że wie co mówi. niemniej powyższe przyspieszyło nasze działania w zakresie zapisania Synka do przychodni i teraz z niecierpliwością oczekuję wizyty położnej, która mam nadzieję, będzie umiała mną/nami dalej pokierować gdyby/jakby, chociaż mam nadzieję, że żadne gdyby/jakby nie nastąpi. jeśli chodzi o wybór przychodni to sugerowałam się przede wszystkim lokalizacją (dosłownie dwa bloki dalej), wychodząc z założenia, że Mąż nie zawsze będzie pod ręką (delegacje), a ja się nie będę tułać przez pół miasta gdzieś tam, bo coś tam.