Pani dyr stwierdziła po moim wyglądzie, że nie poradzę sobie z dziećmi, bo ma okropną klasę 6 i oni już "niejedną drobną blondynkę pogonili". Nakazała mi przeprowadzić lekcję w tej najgorszej klasie, żeby mi udowodnić, że sobie nie poradzę z utrzymaniem ich uwagi i dyscypliny. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo nie ma znaczenia jaka to będzie lekcja, a jak opowiadałam o tym jakie rzeczy robię na zajęciach i jakie mam zaplecze metodyczne i że dużo się szkolę (tak, na własny koszt...), to nie chciała tego nawet słuchać. I wcale się nie zdziwię jak rzeczywiście sobie z tą klasą nie poradzę, bo przecież relacje z uczniami wypracowuje się od początku roku i trochę to trwa, a ona mnie wrzuca specjalnie (co przyznała) do rozbrykanej klasy. I lekcja będzie prowadzona przed komisją - ona, wicedyr i nauczyciel angielskiego. Niezły cyrk!
Po pierwsze zaczęłam się zastanawiać, czy takie podejście (bo drobna blondynka to ją przetestujemy) nie podchodzi pod paragraf z kodeksu pracy o dyskryminacji, a po drugie przypomniałam sobie "standardy" panujące w szkołach państwowych i już wiem, czemu nie chciałam dalej się w to bawić. Teraz tylko mam taką zagwozdkę - jak nie pójdę na próbną lekcję, to ta miła pani pomyśli, że się przestraszyłam, a jak pójdę i nawet dobrze mi pójdzie, to i tak nie chcę tam pracować. I w sumie nie wiem co robić.
Już mogłoby się udać to zachodzenie w ciążę, bo przestaje mnie bawić to czekanie, w sumie nie wiadomo czy jest na co. Nie podoba mi się takie życie w zawieszeniu i chyba wchodzę w okres buntu, bo nakazałam Mężowi, że jeśli nie uda się nic wywalczyć do końca tego roku, to przestajemy utrzymywać lekarzy i kupimy działkę pod budowę domu. Mieszkamy obecnie na nowym osiedlu, niby młodzi ludzie, pełno menadżerów, ale jak się ich posłucha, to człowiekowi się wszystkiego odechciewa. Naprawdę, poziom mułu rzecznego
A na lekcję próbną nie poszłam.
Tym razem w szkole językowej. Rozmowa bardzo profesjonalna, pani mną zachwycona, powiedziała, że baaardzo mnie chcą Została mi do poprowadzenia lekcja próbna i jeśli im się spodoba, to podpiszemy list intencyjny.
Wizyta u lekarza.
Dostałam antybiotyk na 14 dni. Obawiam się, że moje wnętrzności mogą tego nie przetrwać. Jakby co, to będę zmniejszać dawkę. Kolejna wizyta pod koniec cyklu żeby ustalić szczegóły kolejnego, transferowego cyklu. Mam całkiem dobre nastawienie. I niezłe przeczucia. Śmiejemy się z Mężem, że jak już znalazłam sobie fajną robotę z planem awansu rozłożonym na 3 lata, to znając nasze szczęście zajdę w ciążę i nawet tej pracy nie zacznę. Mogłabym
Pracę z rozmowy nr 3 dostałam, więc na tym polu też jest ok
Z Mężem układa się bardzo w porządku. Nie mamy syndromu rozpadającego się przez niepłodność małżeństwa, a wręcz przeciwnie - mocno się wspieramy i jesteśmy sobie bardzo bliscy
W przyszłym cyklu transfer. Będę brała sterydy, intralipid, atosiban, mnóstwo witamin i pewnie będziemy transferować na cyklu sztucznym. Moja klinika zaprzestała współpracy z immunologiem, którego sami mi polecili i musiałam prosić go o dodatkowe skierowanie na intralipid. Dowiedziałam się od niego, że klinika przy podaniu intralipidu podsuwa do podpisania papierek, w którym jest napisane, że pacjentka robi to na własną prośbę i że wie, że intralipid NIE DZIAŁA. No tego się po tej klinice nie spodziewałam, bo to jednak wpływa na psychikę, a jak wiadomo psychika może wiele zdziałać. Dziwne to bardzo.
Objawów brak, ale też niczego się nie doszukuje. Do transferu podeszłam na względnym luzie,bez nastawiania się ani na tak, ani na nie. Wiem, że zrobiłam wszystko co mogłam i teraz przyszło czekać na odpowiedniego zarodka.
Dziś będzie nie o ciąży, będzie o jej efektach, ale nie u mnie. Mam siostrę posiadającą dziecko w wieku +/- 10 miesięcy. Siostra owa nie planowała dziecka, ale się stało. Dziecko przez całą rodzinę było od samego urodzenia hołubione, a siostra od porodu żyje z "obstawą" moich rodziców, którzy są na wyciągnięcie ręki i pomagają jej we wszystkim poczynając od karmienia, gotowania obiadów dla siostry i jej męża poprzez oglądanie kupek i wożenie dziecka do lekarza. Siostra jej całkowicie niesamodzielna i wielce narzeka, że ma ciężkie życie i już nie wytrzymuje z dzieckiem (!!). Nie piszę tego dlatego, że nie wie jakie szczęście ją spotkało, że ma dziecko bez problemów, naturalnie itp., tylko dlatego, że ostatnio jak została sama na kilka dni, bo nasi rodzice wyjechali na urlop, zadzwoniła do mnie, bo bobas zrobił sobie krzywdę, a ona nie wie co ma zrobić. Krzyczała do telefonu jakby zrzucili na nią bombę atomową, a w tle krzyczało dziecko. Nie szło się z nią dogadać, więc wsiadłam w auto i popędziłam ile sił w aucie żeby na miejscu dowiedzieć się, że już jest ok, a bobas tylko się skaleczył, ale już zasnął przy piersi. Przejechałam ponad 20 km w stresie, że dziecko zmiera, a tam cisza i spokój. Wracając do domu wyłam ze złości. Normalnie się popłakałam, bo oczyma wyobraźni widziałam negatywną betę spowodowaną tymi nerwami, bo całe zdarzenie miało miejsce 3 dni po transferze. Nie wiem jaka ta beta będzie, jak mówią starzy górale "hope for the best, prepare for the worst", ale obiecałam sobie, że jak rzeczywiście będzie negatyw, to nakrzyczę na całą rodzinę. Zacznę od siostry, która nie umie zając się dzieckiem, a skończę na rodzicach, którzy do tego doprowadzili swoją nadopiekuńczością. Wygarnę im, że mnie postawili w tak stresującej sytuacji w tak ważnym momencie. Mam nadzieję, że zarodek twardą dupę odziedziczył po mnie, przetrzyma to i się wykluje za te przysłowiowe 9 miesięcy cały i zdrowy.
Musiałam to napisać, bo do tej pory nerwy mnie ponoszą jak sobie przypomnę.
Z opowieści potransferowych - gorączka, która zawsze mnie dopadała jakieś 5-7dpt tym razem nie przyszła (albo leki od immunologa działają albo zarodek mnie olał), brzuch od czasu do czasu pobolewa jak na @ i ciągnie jak np szybko wstanę, ale wmawiam sobie, że się tym nie przejmuje i co ma być to będzie. Beta w poniedziałek. Wcześnie, bo to będzie 10dpt, ale powoli kończą mi się leki i musze wiedzieć co dalej.
Jutro, znaczy już dziś, randka z Mężem - idziemy do kina. Zasze chodzimy w niedziele rano, bo nie ma tłumów. Tylko dziadki i osoby cierpiące na bezsenność chodzą w niedzielę na 11 na film
A mój Mąż cudowny - robi chłopina wszystko żeby zająć mi czas do badania krwi
***
Marta1982 nie gratulować! Gratulacji boję się jak ognia!
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 października 2017, 09:35
EDIT
Mąż źle podał mi wynik bety. Jesteśmy na poziomie 61% z przyrostem. Zmieram...
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 października 2017, 22:02