X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki starania Dodatnie ANA i koncentracja plemników 5.22 miliona/1 ml :)
Dodaj do ulubionych
‹‹ 9 10 11 12 13

22 października 2024, 20:47

Dziś zrobiłam posiew kontrolny po leczeniu infekcji. Do tego odebrałam wyniki cytologii, są obecne komórki zapalne. Konieczna wizyta u lekarza. Mam obstawionych kilka terminów - w zależności od daty okresu. Dziewczyny z forum podpowiedziały zrobienie cytologii płynnej, że jest stabilniejsza i daje pewny wynik. A tu trzymam się myśli, że cytologia była pobierana w dniu badania czystości pochwy, które potem wykazało infekcję. Być może ta infekcja, to stan zapalny z cytologii. Także na razie się mocno trzymam tej myśli, jutro umawiam się na cytologię płynną i czekam na wizytę u gina.

A do tego znalazłam nową fizjo uroginekologiczną. Ma fotel Emsella, jeszcze nie wiem, czy polecam, byłam na dwóch wizytach. Ma podobno niesamowite działanie na mięśnie dna miednicy i pomaga w ich wyćwiczeniu. Zobaczymy.

23 października 2024, 22:35

Pozamiatane z cytologią płynną. Dostałam okresu. Czyli cykl trwał 22 dni.

26 października 2024, 20:18

100 lat Krąs! Od Ciebie dla Ciebie! A gównem staraj się nie przejmować.

14 listopada 2024, 16:45

Rysunek Bąbolady:

Smutna rodzina: wesoły Tata, smutna Malinka, wesoła mama.

Jutro wizyta u psychologa.

5 grudnia 2024, 18:16

Wracam do regularnego pisania. Jako jedyne, zawsze mi pomagało poukładać myśli w głowie. Jak to wpis po długiej przerwie - chaos chaosem poganiał.

Mam ataki paniki. Stoję na skrzyżowaniu na czerwonym świetle, w samochodzie, jako kierowca i zaczynam wyć, łapią mnie bezdechy, mam ucisk w klatce piersiowej. Nie mogę oddychać. Czy to zawał? Nie, to atak paniki. Tyle mam na jednej, malutkiej, krąselkowej głowie.

Mała ma podejrzenie epilepsji. Od zawsze na zmęczeniu "latały jej oczy", czasem łapała zawieszki, stwierdzaliśmy, że ona tak ma. Dopiero fizjoterapeuta, jak to zobaczył przez przypadek, powiedział, że to nie jest normalne i żeby iść do pediatry. Pediatra bardzo skrupulatnie wypytała o objawy i "skierowanie do neurologa wystawiam, podejrzenie epilepsji". Wyszłam z gabinetu i całe 10 minut do domu przeryczałam. Stałam pod domem i jeszcze chlipałam, ale musiałam się ogarnąć przecież i nie ryczeć przy dziecku. Potem na weekend to jakoś odcięłam - wyparłam, kij wie. Bo nawet to sobie na głos powiedziałam - mam za dużo teraz, żeby jeszcze myśleć o epilepsji. A potem na parkingu pod jakimś budynkiem wybuchnęłam na jakiś, w gruncie rzeczy drobiazg powiedziany przez Męża. 25 minut płaczu i walenia w kierownicę. Dojechałam jakoś na ścianę, przeorałam ciało, było lepiej.

Mój Mąż ma Aspergera. Żyję z dwoma aspergerowcami pod jednym dachem. Kurna mać. Nawet nie wiedziałam, że można mieć łatwiej. Że ten jego upór, brak emocji, brak znajomych (JAKICHKOLWIEK) to jest asperger, to czasem w żartach rzucałam (jeszcze z czasów przedmałżeńskich, przedstaraczkowych). A teraz ma namiary na osoby, które prowadzą TUSy dla dorosłych (Trening Umiejętności Społecznych), nakaz psychoedukacji (faktycznie się za nią wziął poprzez czytanie szybckiej książek o ASD), ale pojawiają się te jego odloty w to, że to moja wina, że on jest normalny i muszę to zaakceptować, że "Aspie" tak mają i nic się z tym nie da zrobić, że go sobie wybrałam.

A ja po prostu nie mam siły i mam ataki paniki. Nie mam siły na więcej, a przecież jest więcej - jest szef bardzo menda ostatnio, jest coraz więcej pracy w takim samym zespole osobowym i czasowym, jest gdzieś tam tęsknota za normalnym spotkaniem z innym człowiekiem i gadką szmatką, ale tak, żeby to ktoś mnie zapytał "Co słychać? Ale tak naprawdę, co słychać?", jest gigantyczne pragnienie posiadania większej ilości dzieci, jest coraz więcej zmarszczek, zmęczenie, niewyspanie.

Halo, świecie, wiem, że wiesz, gdzie jestem, bo widzę Cię i widzę kolejne lekcje od Ciebie. Ja ich nie chcę, ja chcę świętego spokoju. Proszę daj mi święty spokój. Proszę.

Twoja zmęczona i spłakana, Krąsi.

9 grudnia 2024, 20:28

Cofnijmy się w czasie: wrzesień 2022 roku. Malinka ma niecałe 2 lata. Trwają moje przygotowania do egzaminu zawodowego wiosną 2023 roku. Zaczynam gadkę z Mężem, że chciałabym wrócić do kliniki. Że jestem coraz starsza, że już odpoczęłam po pierwszym porodzie, nawet naprawiłam swoje zdrowie, że nie ma co czekać. "Czyś Ty oszalała? Egzamin masz, mnie tu na miejscu nie ma, dziecko do ogarnięcia i jeszcze ciąża? Nie wiadomo, czy byś przechodziła, tak jak pierwszą, czy byś musiała leżeć. Jak to sobie wyobrażasz?" - no, ok, w sumie racja, do tematu mamy wrócić po zdanym egzaminie i moim powrocie do pracy. W kwietniu zdaję egzamin, potem odzyskuję stracony czas z dzieckiem, od lipca wracam do pracy. Myślę sobie - będzie z górki, przecież popracuję tu max.6 miesięcy, żeby trochę składki powiększyć, a potem śmigam na ciążowe L4. Lipiec, sierpień minął na ustawianiu grafika rodzinnego. We wrześniu mała poszła do przedszkola i chyba zaczął się mój proces awansowy, który przegrałam, gdyż "ma dziecko". Jak się tak na kobiety będziemy obrażać, to niedługo w znacznej części branż nie będzie miał kto pracować. To tak btw. No to mamy wrzesień 2023. "Wiesz Mężuś, ja bym chciała do kliniki, żebyśmy wrócili po ten Zarodek i albo transferowali, albo żebyśmy zamknęli temat i żebyśmy je oddali do adopcji" - "To umawiaj wizytę". Umówiłam nas na grudzień. Resztę historii znacie - porobiłam badania, coś tam powychodziło, trzeba było się przeleczyć. Kilka dni przed wizytą, już przeleczona, przypominam Mężowi, że mamy wizytę przed transferem. "Przed jakim KUR.A transferem???" - Tłumaczę, przypominam i słyszę "Chyba żeś oszalała, nigdy i nigdzie nie zgadzałem się na żaden transfer!!! Ja tu zaraz kończę działalność, będę bez pracy, będzie tylko Twoja pensja (całkiem sowita, przy tym mamy spłacony kredyt hipoteczny), padam na ryj ze zmęczenia" itp., itd., łącznie z tym, że mnie "popierdoliło". Przeryczałam niejedną noc. Rozmawiałam z psychologiem z naszej kliniki (specjalizuje się w pacjentach z niepłodnością), to mi pomogło. Od stycznia jak Mąż wrócił do domu i nie miał wyjazdowej pracy, pod przykrywką suplementów na odchudzanie, podawałam mu suple na poprawę jakości nasienia. Wmawiałam sobie, że teraz to się uda naturalnie. Że tyle i tyle procent moich znajomych po in vitro w kolejną, zdrową ciążę zaszło naturalnie, że mi to też się uda. A on chudł, jasne, ale suple to sobie łykał randomowo. Popijał piwko, a przy walce o lepsze nasienie, alkohol jest zabroniony, tak samo jak cukier. Ale tego mu już nie powiedziałam. W międzyczasie próbowałam podchodzić do tematu. Zawsze z bólem brzucha ze stresu. Zawsze słyszałam jakieś argumenty, że on się boi, że to ja mam zabezpieczenie socjalne i finansowe, nie on, że on jest spełniony jako rodzic. No, ale umawialiśmy się na 2-3 dzieci. I te dzieci są. Na razie w formie Zarodków, nie wiadomo, czy dadzą ciążę, bardzo mocno nie wiadomo. Ale są. Rozumiem, że w międzyczasie mógł zmienić zdanie, niemniej wtedy jest to tak poważne, że zahacza o wyłączną winę rozpadu związku małżeńskiego. I w przypadku rozwodu byłby zmuszony łożyć nie tylko na dziecko, ale też na mnie. Że on teraz boi się tego, że kolejne dziecko to będzie niewerbalny syn, a "jak wiadomo, chłopcy mają głębsze spektrum". Nie wspominam o emocjach, bo jak mówię o emocjach, to słyszę "na płacz i pragnienie to Ty mnie nie weźmiesz".

I tak trwam w zawieszeniu. Wróciłam na terapię. Mam pomysł na wyrwanie się z zawieszenia i powoli go realizuję. Tylko jest to trudne. A pisanie, jak zwykle pomaga.

19 grudnia 2024, 09:49

Pewnie będzie jeszcze kilka smutnych, rozżalonych i sfrustrowanych wpisów. Ale potem wrócę do formy i do zauważania światełka na końcu tunelu. Proszę nie regulować odbiorników.

Malinka, po diagnozie, trafiła w przedszkolu do specjalistów. Na fizjoterapię, terapię integracji sensorycznej (SI), logopedię, rewalidację i zajęcia z psychologiem. Niestety na początku września odeszła z placówki terapeutka SI, w październiku zakończyła współpracę fizjo. Fluktuacja kadr jest gigantyczna. Nowa terapeutka SI nie potrafi rozmawiać z rodzicami. Nie zebrała wywiadu z domu, a część rzeczy wyskakuje tylko w domu. Natomiast po rozmowie z fizjo, wyszłam i w samochodzie na parkingu pod przedszkolem płakałam z 10 minut.
Krąsi: Dzień dobry, chciałabym porozmawiać na temat mojego dziecka, co tam Pani zauważyła, co jest nie tak? (Dodam, że dziecko lubi ruch, nauczyła się jeździć na rowerze bez dwóch kółek i kija w wieku niecałych 3 lat, uwielbia łyżwy, narty).
Fizjo: A czy Pani dyrektor wie, że Pani ze mną rozmawia?
K: A od kiedy potrzebuję zgody Dyrekcji na rozmowę o WŁASNYM dziecku???
F: No to tak: jest asymetria szwów czaszkowych, przetrwała asymetria z buzi, krzywo zawieszone uszy, protrakcja barków, wchodzi nam skrzywienie kręgosłupa, przetrwała asymetria mięśni brzucha, przodopochylenie miednicy, stoi tylko na prawej nodze i nie potrafi ruszać rękoma, rękoma to tylko macha. Czy Pani widziała kiedyś swoje dziecko nago???
K: (załzawione oczy) tak, widuję ją codziennie nago.
F: To niech ją Pani rozbierze od góry do dołu, każe stanąć prosto i niech Pani na nią popatrzy. Ona ma nawet krzywy zgryz. Czy w ogóle widział ją kiedykolwiek okulista?
K: Ale przecież my chodziliśmy do fizjo, jak była niemowlaczkiem, potem jak skończyła rok na kilka wizyt. Była pod opieką. Tak jest pod opieką okulisty, wszystko jest w porządku, kolejna wizyta po ukończeniu 5 r.ż.
F: to są zaniedbania, które ciężko będzie wypracować (mowa o - wtedy - niespełna 4-latce).
K: Ale jakie skrzywienie kręgosłupa?
F: skolioza.
K: aha, aha, aha. To do widzenia. (nogi jak z waty, pozycja najgorszej matki roku, człapanko do auta)

Potem okazało się, że ta Pani nie potrafi rozmawiać z rodzicami. Chyba tylko genom po Dziadku zawdzięczam to, że nie jestem jeszcze siwiuteńka. Menda pospolita z tej fizjo. Medolina jak stąd do Berlina. Skreśliłam "naszą" fizjo, bo dawno nie widziała Bąbolady, i póki ta wredota pracowała w przedszkolu, Malinka uczęszczała tam na zajęcia. Jeden raz w tygodniu na 30 minut. Ale wredota przestała tam pracować. Przerażeni ilością rzeczy do wypracowania wróciliśmy do "naszej" skreślonej fizjo, terminy były dość odległe. Do tego cały czas była pod opieką osteopaty (pracuje głównie z nerwem błędnym) i osteopata potwierdził, że tak, to wszystko występuje, ale po co o tym wspominać, on pracuje z Bąboladą i powoli, powoli to wszystko się wypracowuje. Że Bąbolada sobie świetnie kompensuje różne braki, ale kompensacje są dobre, bo tzn., że ciało mimo swoich ograniczeń znajduje sobie jakieś wyjście w danych warunkach i w danej sytuacji.

Czacha dymi od informacji? To jeszcze nie wszystko. Dzwonię do naszego stomatologa, w sprawie tego krzywego zgryzu, akurat byłyśmy na kontroli 3 dni przed feralną rozmową z fizjo.
"Panie Łukaszu, tu mama Bąbolady, bo wie Pan, że jestem po rozmowie z fizjo i ona mi powiedziała, że Bąbolada ma krzywy zgryz, ale przecież byłyśmy na wizycie, nic Pan nie mówił, ja nie jestem w stanie znać się na wszystkim, gdybym to wiedziała przed rodzicielstwem, to po prostu poszłabym na pediatrię, a Męża szukałabym wśród stomatologów/psychiatrów lub fizjoterapeutów /opowieść na jednym wdechu raczej bez pauz, okraszona lekkim pociąganiem nosem/"
- "Pani Krąsi, ale z tym zgryzem jest wszystko ok, gdyby było coś nie tak, zwróciłbym uwagę, ale i tak pierwsze kroki ortodontyczne można podjąć dopiero u 5-latków"
Krąsi: /płacz histeryczny, ujście powietrza i pisk/ "Przepraszam, to za dużo na moją głowę"
- "Jestem Waszym stomatologiem, może być teraz trudno wybrać komu zaufać, bo jest dużo informacji jednocześnie, Pani wie, że sam mam dzieci i jedno z nich, moja 8-latka jest leczona ortodontycznie, w Warszawie, bo tam znaleźliśmy specjalistę, któremu ufamy. Zaufanie to podstawa w relacji pacjent - specjalista. Czy uspokoiłem?"
Krąsi: "Yhy, dziękuję". /chlipanko/

Mało?
To jeszcze jesteśmy na rozmowie z "naszą" fizjo. Wszystko przedstawiamy, ona godzinę siedzi, pracuje z dzieckiem i jednocześnie nam tłumaczy. Że jak się ostatnio widzieliśmy było ok, że być może w zakresie zębów chodzi o lekkie przesunięcie górnych do dolnych (popracowała z Bąboladą 8 minut i wszystko było ok), że ma lekko krzywo osadzone uszy, że to wszystko jest do wypracowania, że skoliozę to zaraz zmierzymy skoliometrem, że zaraz da nam ćwiczenia na mięśnie brzucha, żeby sobie ćwiczyć, najlepiej codziennie, w domu, że nic dziwnego, że nic nie zauważyliśmy, że to są tak subtelne odchylenia od normy, że tylko specjalista mógłby je zauważyć, że owszem nie używa lewej nogi, ale że Pani Krąsi też stoi tylko na prawej, a takie "wzorce ruchowe" można dziedziczyć.

Skoliometr wykazał 1 stopień skoliozy (w skali do 90 stopni) - "to jest nic, naprawdę nic". Na kolejnej wizycie po tygodniu ćwiczeń w domu (5 minut dziennie) - "o proszę, jaki jest postęp, Bąbolada już pamięta, że ma 2 nogi, nos się poprawił, miednica także, elegancko, nie ma sensu widywać się co tydzień, zapraszam za 2 tygodnie, a na teraz rozszerzymy listę ćwiczeń w domu". Teraz sobie ćwiczymy, co drugi/trzeci dzień, około 15 minut. Od stycznia ma wrócić fizjo do przedszkola - podobno sympatyczna babka, profesjonalistka - i tak będziemy ćwiczyć w domu. To kilka minut, a efekty są dużo szybsze i, mam nadzieję, bardziej trwałe.

A dziś 10 dc i jednocześnie 2 dpo. Bardzo mi się skróciły cykle. Szukam przyczyny. Niestety nie mam czasu na doktorat z tego tytułu. Do tego byłam na monitoringu owulacji i po wyjściu z gabinetu zobaczyłam "struktura jajników przedmenopauzalna". Muszę zbadać poziom AMH, wiem już, że "okres przedmenopauzalny" to nie jest "perimenopauza" i że jajniki mają fajną objętość (około 13 cm sześciennych). Ale i tak się zestresowałam, że mam jeszcze mniej czasu niż myślałam, że mam.

20 grudnia 2024, 12:58

Po diagnozie doręczyliśmy dokumenty do przedszkola, żeby przedszkole ogarnęło terapie. Za Maliną i innym dziećmi z niepełnosprawnościami idzie na to kasa. Oczywiście przedszkole malowało cudowną wizję, a potem się okazało, że specjaliści odchodzą w ciągu roku szkolnego i zostaliśmy na lodzie. Musieliśmy jeździć z nią poza godzinami przedszkola np.na fizjo i przedszkole nam zwracało za to kasę.

Po miesiącu od doręczenia dokumentów, mieliśmy spotkanie "Zespołu Pedagogicznego", który miał za zadanie napisać IPET - Indywidualny Program Edukacyjno - Terapeutyczny. Na spotkaniu był obecny psycholog-rewalidator, pedagog specjalny oraz dyrektor przedszkola (historyk).

Zaczęło się od wskazania, takiego mocno podszytego wyszydzającym śmiechem, że nasze dziecko narysowało mamę i tatę, u mamy narysowało waginę, u taty penisa i że potrafi je nazwać i powiedzieć, że tym się różni chłopiec od dziewczynki i mama od taty. Uprzedzam wyobrażenia: moje dziecko rysuje mamę jako 2 prawie kółka, waginę jako maziaje, tatę jako 2 prawie kółka i penisa jako maziaje. Dyrektor nas wyszydzała, że Bąbolada mogłaby uchodzić za specjalistę i uczyć 6-latki tematu. Żadne z nas nie zareagowało tak, jak dyrekcja się spodziewała, tzn.nikt się nie oblał rumieńcem, tylko Mąż zaczął od tego, że to przecież normalne i że był taki moment, że ona się kąpała z nami pod prysznicem, czasem ze mną, czasem z nim, więc naturalnie była ciekawa i my mówiliśmy: to wagina, a to penis. Potem był etap odpieluchowania, nocnik - o dziwo!!! - stał w toalecie, jak któreś z nas korzystało z kibelka, a jej się chciało, to nie mówiliśmy jej "poczekaj na swoją kolej", tylko "właź szybko i korzystaj!!! super, że pamiętałaś o nocniczku, brawo!!!". Co więcej, moje dziecko wie, że mama ma okres, że to normalna sprawa u dorosłej kobiety, widziała podpaski i majtki okresowe (stoją w koszyczku obok kredek do oczu). Jeszcze lepsze jest to, że podebrała mi kilka kredek do oczu (polecam te z Action, są super napigmentowane), a majty okresowe tak jej się spodobały, że chciała mieć wzroki z mojej bieliźnie na swojej. Mamy więc gacie w takim samym wzorze (ona jedne i ja jedne). Tego już dyrekcji nie powiedziałam, ale ileż ja się nabluzgałam potem pod przedszkolem. A dyrektorka ma tak ze 43-45 lat, wydawałoby się, że rozsądna kobieta. A tu taki kosmos. Brakowało mi wtedy tylko fajki, choć nigdy nie paliłam, nawet jednego bucha.

Potem były pytania, z czym mamy największy problem u Bąbolady. W tamtym czasie (wrzesień/październik 2024) to było jej kąpanie oraz spanie. Tzn. moje dziecko do dnia dzisiejszego nie przespało ani jednej nocy bez pobudki. Oznacza to, że jestem w deprywacji snu od ponad 4 lat. To zajebiście dużo. Najlepiej śpi z nami, a w zasadzie ze mną, bo męża wykopuje z łóżka. Tak, wykopuje. Nogami. Jeśli śpi sama i się obudzi, pójdzie do niej Mąż, to jest pisk i afera, potrafi dociągnąć do 40 minut krzyku, że to nie mama.

Oraz przez kilka ładnych miesięcy był mega problem z kąpielą - ona się nie będzie kąpać, ona nie będzie się rozbierać, ona nie będzie myć zębów, ona nie będzie wychodzić z wanny, ona zdecydowanie nie będzie się wycierać ręcznikiem, nie założy piżamy i jeszcze ze 163682989 powie, że nie myje zębów. Można się spocić od samego czytania o tym. A dla nas mycie jej to była codzienna walka, żeby była czysta. Były zabawki. Były ulubione postaci, były zabawy w trakcie kąpieli - ale było także jedno podstawowe słowo z jej strony "NIE". I ona coraz cięższa się robiła. Powiedzieliśmy o tym. Powiedzieliśmy także, że już od dawna, nawet przed diagnozą mamy w domu "Domowy Kodeks Złości", że mamy "plan kąpieli" - obrazkowo narysowane, co, w jakiej kolejności się robi oraz "plan wyjścia" (bo Bąbolada stawała przed drzwiami i ona "nie wie, co teraz ma założyć"). Bardzo żałuję, Mąż także, że o tym powiedzieliśmy. Usłyszeliśmy, że powinniśmy zluzować nasze rodzicielstwo, że przede wszystkim samodzielność, że przecież możemy powiedzieć jej "Teraz czas kąpieli, masz plan, idź się ogarnij" a w tym czasie wypić herbatkę. Kurła mać. No po prostu kurła mać. Czy komuś tak obiło się o uszy, że spektrum to problemy z nadmiernym lękiem, z relacjami, z nadmiernym wydzielaniem kortyzolu, że aktualnie odchodzi się od metod behawioralnych (kara, nagroda - bo nawet w kilku książkach, w początkowej fazie naszej diagnostyki znaleźliśmy takie rzeczy, tak dalekie od naszej wizji rodzicielstwa), a stoi się w nurcie bliskościowym? Widocznie nie. To także powiedziała dyrekcja, panie specjalistki były dziwnie cicho na tej rozmowie. Dyrekcja dalej zapytała, czy coś się stanie, jeśli zbierzemy wtedy uspane dziecko z podłogi? Może za trzecim razem pojawi się w niej wewnętrzna motywacja, żeby samej się wykąpać.

Co by się stało??? Nie, absolutnie nic, poza: a paproszek na schodach, o dawno nie widziany miś, zrobię sobie przystanek w pokoju, tu jest tyle zabawek, a zębów nie umyję, bo nie trzeba. Ona po prostu nawet nie dotarłaby do łazienki. Rozproszyłaby się w trymiga. A tak, zaburzenia koncentracji uwagi ma, jeszcze nie wiemy jakie, ale dostrzegamy je.

Po wyjściu z tej rozmowy i dojechaniu do domu, Mąż stwierdził pierwszy, że pierdololo, że nie robimy tak, żeby na początek zamienić kolację z myciem się i żeby mycie się było pierwsze. To był strzał w dziesiątkę. Nie, nie wszystko jest idealnie. Dalej słyszymy nie, ale jednak częściej sama czeka na kąpiel i chętnie idzie do łazienki. Kąpie się w okularach pływackich (tak, zwykłą codzienną kąpiel, jaskraworóżowe z diamencikiem i jednorożcem). Wcześniej do mycia włosów miała ściereczkę, zasłaniała sobie podczas spłukiwania, ale któregoś razu powiedziała mi "Mamusiu, ja się tak tego boję" - Żaróweczka w głowie Krąsi - "Ha!!! Mam genialny pomysł! Czy w pokonaniu Twojego strachu pomogą Ci okulary pływackie?" - "TAAAAAAAAK!!!". Do tego ma stołeczek, po którym wchodzi do wanny "Musicie dać mi chwilę odetchnąć, ja to robię powoli", wchodzi swoim tempem, powoli się zsuwa. Kolorowe tabletki do farbowania wody oraz coś jednak z systemu behawioralnego. Tu jako motywator: za każdą kąpiel bez aferek zdobywa koralik, jak są aferki trudno koralik czeka na inną kąpiel, ale nie odejmujemy już zdobytych. Za 5 koralików zdobywa jedną z figurek z "Kociego Domku Gabi" (uwielbiam tą bajkę).

Po tym wszystkim, spotkałam się z psychologiem - diagnostą Bąbolady. Raz na miesiąc (grudzień odpuszczam) idę z listą pytań, zachowań, działań, żeby wygadać się, ale też i znaleźć nowe rozwiązania. Po tej akcji z Zespołem stwierdziła "Ale Pani dziecko może nie chcieć się kąpać jeszcze 5 lat!!! I co 5 lat będzie nie utrzymywać higieny? To Państwa rolą jest nauczyć ją ważnych elementów codzienności. Jeśli ona dopiero się tego uczy, nie może Pani stawiać na jej samodzielność, ALE na towarzyszenie jej i pokonywanie strachu przed codziennością. Z innej beczki, Bąbolada nie umie prosić, prawda? Bo to jest poważna interakcja społeczna: więc ona jak poprosi nauczyciela w przedszkolu o pomoc i pokona swój Everest to nie może usłyszeć "Poproś kolegę o pomoc", bo wtedy ona będzie czuła, że cały jej trud i wysiłek poszedł na marne.". W naszym przedszkolu właśnie są takie zasady, że dzieci mają sobie pomagać. Bywa z tym różnie, niemniej zaznaczyliśmy nasze twarde stanowisko w tym zakresie. Bo ja wiem, że jak moje dziecko podczas ubierania się w domu czy w przedszkolu mówi "Nie maaaaam siiiiłyyyy" - to znaczy: "Mamo, pomóż proszę". I wtedy na taki komunikat o braku siły mówię ten komunikat, który chciałabym usłyszeć oraz swoją autentyczną odpowiedź. Z zewnątrz wygląda jakbym gadała ze sobą. "Nie mam siiiiły" - "Mamo pomóż proszę. Oczywiście córeczko, już Ci pomagam".

A teraz mam grypę. Totalnie uszło ze mnie życie. Jest mi z każdym wpisem lepiej psychicznie, ale fizycznie czuję się fatalnie. Mam po 38,3 stopnie gorączki, bolą mnie stawy i jestem rozłożona. Nawet nie mam jak się sfrustrować, że moje plany na ten miesiąc się zesrały.

30 grudnia 2024, 21:24

Spowiedź Matki Niedoskonałej.

To już ponad 4 lata, kiedy stanęłam u progu przygody zwanej powszechnie "Macierzyństwem". Przygody bez mapy, bez drogowskazu, przygody "sprzedawanej" przez różowe okulary. Założenie było proste: wychowuję ją tak jak czuję. Dopiero potem, po przeczytaniu miliarda postów na instagramie, kilku książek, udziału w kilku webinarach, wiem, że to się nazywa "bezpiecznie", "bliskościowo", a po mojemu "w stylu Krąsi". Zarówno wtedy, jak i dziś, wiem, że chcę wypuścić w świat dziecko z zamiłowaniem do sportu (jakiegokolwiek, niech sobie wybierze i wie, że to da jej relaks, wyciszenie, odpoczynek i zdrowie), z prawem jazdy kat. B oraz ze znajomością jednego języka obcego na poziomie "wiem, że się dogadam, nawet jak nie znam go jak native, po prostu dam sobie radę". W międzyczasie doszło także to, że chciałabym wypuścić w świat dziecko z umiejętnością radzenia sobie z emocjami, przeżywania radości, szczęścia, przekuwania energii złości w coś innego niż bicie czy kopanie ludzi, stabilne psychicznie i po prostu kochające siebie. Czasem jak ją słyszę "Mamo, dasz sobie radę, wierzę w Ciebie", "Świetnie Ci idzie! /i kciuk w górę/" to widzę, że te wszystkie moje "czułe" słówka mają kosmiczną moc i są w niej. Dlatego tym mocniej osadzam się w tym, co było złe, niewłaściwe, wynikające z braku opcji, zmęczenia, braku wiedzy i wsparcia. Bo nie wiem, jakich szkód narobiłam w tej małej główce.

Przede wszystkim dość długo, od okresu niemowlęcego do chyba 2 r.ż. usypiałam ją na noc z telefonem w ręce. Ona skitrana gdzieś u mojego boku, ja na nią popatrzyłam chwilę, a potem wyciągałam telefon (tak, niebieskie światło), nie, potem już na nią nie patrzyłam, może czasem zerkałam, żeby sprawdzić, czy wreszcie śpi. A ona usypiała 40 minut. Cóż, teraz mogę przypuszczać, że to może i od tego ekranu tak długo usypiała. Ale (wybielanie level expert) przecież na samym początku usypiałam ją bez telefonu, tylko jak Bąbolada na mnie ciągle wisiała i to były jedyne momenty, kiedy mogłam "pobyć ze światem", to chętnie z nich korzystałam. Potem, długo, długo potem, miałam z nią rozmowę, że jednak lepiej jest bez telefonu zasypiać. Jakoś to zwalczyłam, łatwo nie było.

Drugi grzech macierzyństwa. Byłam w stanie, na spokojnie, zupełnie na trzeźwo, powiedzieć na 368390731611 "Mama!!!" małemu brzdącowi, który jeszcze nie za dużo mówił "Wiesz, jestem dziś zmęczona Twoim towarzystwem, muszę odpocząć, bo nie mam siły".

Kolejny grzech miał miejsce podczas mojego powrotu do pracy i jej chodzeniu do przedszkola. Wrzesień - październik 2023. Bąbolada nie chciała współpracować. W zasadzie wtedy kupiłam wielorazowe zatyczki do uszu, bo skończyło się poranne "dzień dobry, dzień dobry wiewiórki i bobry, a gdzie wiewiórki, a gdzie bobry?", a zaczął jazgot, marudzenie, "ja nie chcę", "ja nie wstaję", "nie będę myć zębów", "nie jem śniadania". Po kilkunastu takich dniach, nauczyłam się zaczynać dzień w zatyczkach do uszu. Do tej pory mi się zdarza, bo czasem dalej tak wygląda poranek.
Jeszcze byłam na cenzurowanym w pracy, bo wróciłam ledwie 2 miesiące wcześniej. Założenie było proste - zamiast o 7:30, jestem w pracy 8:15, wychodzę o 12:30, żeby odebrać ją o 13:00 z przedszkola i potem mamy czas dla siebie. Jak udawało mi się dojechać do pracy na 9:00, to był naprawdę super czas. W poniedziałki odstawiał ją Mąż, więc w poniedziałki zaczynałam o 7:30 i byłam do 13:30, bo Bąbolada miała w przedszkolu judo i zostawała dłużej. W piątki za to odbierał ją Mąż i siedziałam do 15:00. Natomiast wtorki, środy i czwartki były przesrane. Nie wyrzucili mnie z pracy, bo po pierwsze, przez ten lichy czas tam spędzany, potrafiłam się nadludzkim wysiłkiem wyrobić z ilością zadań, po drugie szybko nie znaleźliby zastępstwa, a chodziło (i dalej chodzi) o "ogarnięcie statystyki". Z 40 godzinnego tygodnia pracy, spędzałam w pracy około 25 godzin. Ukłony dla mojego zespołu (na żywo biję im brawa i dziękuję), bez którego to nie byłoby realne.
Po powrocie był czas na szybki obiad, spacer, jakieś bycie z dzieckiem, popołudniowe rozmowy przez kamerkę z jej Tatą. Ona uczyła się przedszkola i nie była to prosta sprawa, bo zaraz na samym początku, przeżywała mocno w domu, to co się działo w przedszkolu. Odseparowanie od najbliższego opiekuna, brak zrozumienia zasad przedszkolnych, inne dzieci, które ją jeszcze wtedy popychały. I tak np.jednego razu tuż po przekroczeniu progu domu zostałam pobita. Nie wiedziałam jak zareagować, moje dziecko płakało z emocji, ja bardzo chciałam pomóc, ale nie potrafiłam. Dla niej jedynym ratunkiem było pobicie mnie. Ten jeden raz zamurowało mnie i dałam się pobić. Zasnęła z emocji na siedząco z uniesioną pięścią. Potem już wypracowałam inne sposoby reagowania na próby bicia i na szczęście to już jest echem. Do brzegu.
Cała ta sytuacja powrotu do pracy, na takich warunkach i zasadach, w samotności, bez wsparcia, wysłanie jej niemal w tym samym czasie do przedszkola to była katastrofa. Katastrofa, która porankami obierała bardzo często taki obrót: "ok, nie chcesz myć zębów, dobra, to ja wychodzę, idę zjeść śniadanie, bo jestem głodna, a Ty tu siedź". Czy ją biłam? Nie, nigdy. Czy stosowałam przemoc? Tak. Psychiczną. Straszyłam ją najgorszym czym mogłam - uderzałam w jej więź ze mną, bezpieczną więź z tym jednym, najważniejszym opiekunem. To było okropne. To były okropne 2 miesiące. Potem zaczęłam jeszcze więcej czytać i jeszcze więcej się szkolić w moich rodzicielskich założeniach. Czy to jest proste? W życiu Romana. Czy jest warte wysiłku? Jak nic innego, albo jak codzienne, żmudne ćwiczenia baletu dla Primaballeriny, skrzypiec dla Paganiniego, czy kolejne próby doskonałych potraw w Nomie. Jak widzę, jak pozwala mi zachować spokój, cierpliwość, akceptację i przeradza się w jeszcze większą miłość do Bąbolady, to nic innego się nie liczy. Tylko ten kosmos, który ma w swoich nieuchwytnych oczach.

Wszystko to nabrało znaczenia po diagnozie, kiedy to okazało się, że Asperger to nawarstwienie problemów z lękiem i wyrzutem kortyzolu. A właśnie bliskość i relacja, to coś, co może jej pokazać, że świat jest bezpieczny i ciekawy. Tylko, na ile to jednak efekt moich "grzechów macierzyńskich"? Może te grzechy jakoś pogłębiły Aspergera, który już w niej był? Kłębią mi się takie pytania po głowie.

Spowiedź Matki Niedoskonałej zakończę słowami usłyszanymi od kilku, różnych osób, w sytuacjach np.placu zabaw, albo innej opieki nad Bąboladą: "po jakich kursach NVC jesteś???". Po żadnych. Prowadzą mnie błękitne oczy w granatowych obwódkach, które rzadko natrafiają na mój wzrok, ale są to jedyne oczy, które kocham do Absolutu.

3 stycznia, 13:12

Dziękuję za otuchę i słowa wsparcia. Pjur, Los Kudłaczos polubiłam, muszę ich teraz nadrobić i poznać, a ta rolka z instagrama – bardzo trafna.

Tak, jak pisałam, muszę z siebie wyrzucić trochę rzeczy, żeby iść dalej lekko. Wiem, że w kolejce na idealną malinową mamę nie ma nikogo innego i jestem po prostu najlepsza dla niej. Te sytuacje minęły, dały kopa do uczenia się bycia lepszą i teraz takich sytuacji nie ma. Aktualnie mam bardzo napiętą relację z mężem, w zasadzie wszystkie kwestie opierają się na podejściu do wychowania. To raczej w następnym wpisie.

Teraz obiecałam sobie i Ivance, a wcześniej chyba Kasi, wpis o polecanych książkach i webinarach. Oto on.

Uczyłam się z książek dla dzieci, z książek dla dorosłych, z różnych webinarów. Nie każdy do mnie przemówił, ale chodziło o to, by znaleźć rozwiązania, które przyjdą mi naturalnie, a nie będą sztucznym zachowaniem, po które ciężko będzie sięgnąć w trudnych momentach. Czasem też takie przeczytanie książki pozwala po prostu inaczej spojrzeć na swoją sytuację. Przefiltrować zaproponowane rozwiązania i dopasować do swojego optimum.

„A królik słuchał” – przepiękna książka, z małą ilością tekstu o stylach próby naprawienia sytuacji w relacji dziecko – opiekun. Pięknie pokazująca, że wystarczy słuchać i być blisko.

„Zgadzam się, albo i nie, czyli jak szanować granice swoje i cudze” – fenomenalna książka w formie komiksu, trafiająca nawet do 3-latków. Jedna z lepszych w zakresie stawiania granic, pokazująca, że nawet w sytuacjach, w których to dorosły musi podjąć decyzję (np. podanie leku), można znaleźć kawałek siebie (np. przed przyjęciem leku muszę odetchnąć – w związku z tym u nas zawsze jest grane przed lekiem „muszę odetchnąć”).

„24 godziny z życia mądrej rodziny” – książka dla dzieci i rodziców, są odrębne strony dla rodziców przedstawiające codzienne sytuacje z perspektywy dziecka – dlaczego wyjście o konkretnej porze może być problemem, dlaczego granice są problemem, dlaczego ostatnie ciastko jest problemem. Podsuwa całkiem fajne rozwiązania do wypróbowania.

„Czy mogę się przytulić?” – równie oszczędna w słowach jak „A królik słuchał”. Rewelacyjna.

„Poukładaj to sobie w głowie” Agnieszki Rogali. Książka w ekstra formie. Jak ona to wymyśliła – nie wiem, ale bardzo trafna forma. Jest to 100 maili o rodzicielstwie i partnerstwie. Każdy rozdział to jeden mail, jeden mail na 1-3 stron. Szybko się czyta i codziennie znajdziesz czas na jeden rozdział. Aga Rogala tworzy treści na ig i z ig ją znam. Są to głównie treści dla rodziców nastolatków, ale w zasadzie wśród gąszczu twórców internetowych rodzicielskich, psychologicznych itd. Tylko ją aktualnie obserwuję, bo jej metafory do mnie trafiają. Pozycja obowiązkowa. Aga Rogsala organizuje także kursy rodzicielskie, jeździ z wykładami po Polsce, mam taki plan, żeby uczestniczyć w takim spotkaniu.

„Wychowanie przy ekranie” Moniki Bigaj, wartościowa pozycja, uzmysławiająca jak dużo mamy do zaoferowania dzieciom bez ekranu i że nasza odpowiedzialność w tym zakresie jest podobna do odpowiedzialności w zakresie rozszerzania diety i w każdym innym aspekcie poznawania świata przez dziecko.

„Jak mówić, gdy dzieci nie słuchają” J. Faber – konkret na konkrecie, sprzyjająca wyrywkowemu czytaniu forma i ćwiczenia. Prześwietna, pozycja obowiązkowa.

„Jak mówić, żeby maluchy nas słuchały” J. Faber – podobnie jak wyżej. Jedna z trzech pozycji obowiązkowych.

„Jak zrozumieć się w rodzinie” – tu, żeby się dobrze zadziało potrzebne jest współdziałanie drugiej strony, a moja druga strona współdziałać nie zamierza.

„Uwaga! Złość” przyznam szczerze, że czytałam tak dawno, że już nie pamiętam treści.

„Rozwój seksualny dzieci” – książka utwierdzająca mnie w przekonaniu, że nazywanie waginy waginą jest normalne. I moje dziecko potrafi teraz samo powiedzieć „Mamusiu, wagina mnie swędzi”.

„Wychowanie przez sztukę” Anny von Weber (tom I) – tom pierwszy bardzo mi się spodobał, trafił do mnie i połączył kropki. Nie jest to poradnik psychologiczny, a książka stworzona przez muzyka (Pomelody), która przedstawiła swoją wizję wychowania i jak w wychowanie wpleść sztukę. Nie wiemy, co będzie za 20 lat, nie wiemy więc do jakich wyzwań przygotowujemy dzieci, ale sztuka pomoże im przejść właśnie przez zmiany współczesnego świata.

„Wysoko wrażliwi Rodzice” E. Aron – bardzo dobra książka, ugruntowująca w tym, że można nie wyrabiać na zakrętach, że po prostu każdy ma inne zasoby i próby zrealizowania cudzych i swoich oczekiwań mogą nas zaprowadzić na szafot.

„Wysoko wrażliwe dziecko” E. Aron – jak wyżej. Tu koniecznie w połączeniu z książką niby dla dzieci „Za dużo”. „Za dużo” jest jakby skrótem WWD. Można nie chcieć żyć w hałasie i to jest ok, warto wiedzieć jak o siebie wtedy zadbać, bo świat jest głośny.

Przestalam obserwować Łukasza Burnosa (Warto), przestałam obserwować Julię Izmałkową (psychomama), Zuzę Skrzyńską, Dominikę Słowikowską. Oczywiście, zanim zrezgynowałam z ich obserwowania, obserwowałam ich posty, rolki, filmiki, czasem uczestniczyłam w webinarach. W chwili obecnej bliżej się poznaję z Gosią Stańczyk, Agnieszką Stein i Adrianem Borowikiem, są to specjaliści w ASD, także grupa celowana (jeszcze ich nie znam, by wiedzieć, czy polecam czy też nie). Dalej obserwuję Magdalenę Boćko – Mysiorską, ale już nie z aż takim zaangażowaniem jak na samym początku. Aktualnie współpracuje ona z All About Parenting. Trzeba mieć na uwadze, że większość tych treści się powtarza, w ten czy inny sposób powielają się. Być może zmieniają się przykłady, sposób przekazu, ale zazwyczaj jest to dokładnie to samo rozwiązanie. Warto więc znaleźć takie przykłady, które do nas trafią.

Platformą szkoleniową, z której dowiedziałam się najwięcej i która oferuje także najwięcej darmowych treści, jest allaboutparenting (All About Parenting), polecana przez Niki345. Trzeba się przygotować na to, że w każdym 2,5 godzinnym webinarze około 30-40 minut to reklama i zachęcenie do wypróbowania płatnej platformy (pierwsze 60 dni jest bezpłatne, więc jak ktoś ma na tyle czasu i zasobów, to opłaca się z tej opcji skorzystać).

Bardzo konkretne i z trafiającym do mnie poczuciem humoru webinary i treści tworzy Agnieszka Misiak, psycholog dziecięcy. Jej newslettery, to obok newsletterów Agi Rogali – pozycja obowiązkowa poczty Krąsi. Webinary podzielone zwykle na lekcje, dają do myślenia, bo przedstawiają łopatologicznie. A przedstawienie łopatologiczne jest bardzo potrzebne mojemu Mężowi.

Kilka książek, w tym w zakresie spektrum, dociążają moje półki. Mam zasadę, że jedna poradnikowo-relacyjna, a jedna zwykłej literatury, bo ileż można się szkolić. Na tapecie mam właśnie serię „Koło czasu” 🙂

7 stycznia, 21:02

Nowy Rok zaczął się okresem i infekcją. Właśnie wróciłam od lekarza. Okazuje się, że mam obniżoną odporność układu rozrodczego. Po każdej infekcji ogólnoustrojowej (w grudniu grypa), łapię infekcję strefy intymnej. Plany związane z tym cyklem poszły sobie gdzieś daleko, nawet już nie za drzwi, a w kosmos wyleciały. Powiedziała mi jednak coś wartego zapamiętania: nasze zdrowie bierze się z brzucha i niech Pani, poza tym wszystkim, pobierze ze 2-3 miesiące probiotyki. Różne, niech zasiedlą Pani układ pokarmowy i niech wtedy dobre bakterie wędrują z odbytu, nie tylko złe. Bo jak dobrze by się Pani nie podcierała, złe bakterie zawsze jakoś się przedostaną do pochwy. Do tego ma Pani stare kłykciny (brodawki), prawdopodobnie po kontakcie z HPV, bo 80% ludzi ma kontakt z HPV i trzeba je obserwować. Jeśli będą rosnąć - będą do wymrożenia, usunięcia laserowego. A jeśli nie będą się zmieniać - wystarczająca będzie obserwacja.

Zaczynając 2024 rok miałam marzenie, by zajść w kolejną ciążę i urodzić dziecko, nawet na przełomie 2024/2025. Zaczyna się 2025 roku i marzenie mam niezmienne, ale już nieograniczone czasem, żeby zajść w ciążę w 2025 roku.

17 stycznia, 09:32

Colostrum przyszło, przyszedł też probiotyk endoover. Leczenie infekcji w trakcie.

Z newsów - Mąż był u psychiatry w zeszłym tygodniu. Dostał leki, nie wiem jakie, nie wiem, czy wykupił i czy bierze, bo nie chce o tym rozmawiać. Za to ma kolejną wizytę w połowie lutego, żeby sprawdzić jak zareagował na leczenie. Kciuki zaciskam! Powiedziałam mu, że to najbardziej odważna rzecz, jaką mógł zrobić dla naszej rodziny. Pełna troski i miłości. On na razie podchodzi do tematu prześmiewczo.
Do tego udało mi się, że byliśmy u diagnosty razem. Po diagnozie ASD u Małej w sierpniu, raz w miesiącu chodziłam z listą pytań. Po akcjach grudniowych powiedziałam mu, że idziemy razem, że traktujemy to jako wizytę u kardiologa, okulisty czy neurologa - jak wizytę u specjalisty, do którego możemy mieć różne pytania i który przekazuje nam specjalistyczną wiedzę, więc szkoda czasu na zabawę w "głuchy telefon" po wizycie. Pani psycholog opowiedziała o strefach regulacji emocji, o budowie mózgu, o działaniu mózgu w sytuacjach stresowych, o tym kiedy mózg się uczy a kiedy nie. Dużo porządnej wiedzy. Dużo tego jak my się orzebodźcowujemy światłem niebieskim, dużo o tym jak mieć wartościowy odpoczynek. Dużo dyskusji Męża o tym, że krzykiem wszystko załatwi (tu reakcja i wyjaśnienie diagnosty), że on odwołuje się do logiki 4-latki i nie chce udawać robota, bo przecież jak mówi "idź umyć zęby" to oczywiste jest, że 4-latka to zrobi bezdyskusyjnie. A 4-latek przechodzi bunt, 2 razy silniejszy niż 2-latek.

Jeszcze wczoraj oglądaliśmy webinar o dziecięcej złości i o tym, co ona w nas uruchamia. A moja terapeutka organizuje trening zastępowania agresji - jak tylko będzie ogarnięte - postaram się Mężowi o tym powiedzieć. Może się zapisze.

Jeszcze 2-3 tygodnie temu po takim spotkaniu z diagnostą, jeszcze na korytarzu, wydzierałby się na mnie i byłaby afera. A teraz (nawet jeśli bierze leki - nie zdążyły zadziałać), na spokojnie i krótko i normalnym tonem podsumował spotkanie. Wooooow!

15 lutego, 19:40

8 lutego 2025 roku (w ubiegłą sobotę) przeżyłam deja vu. Leżałam dokładnie w tej samej sali, w której leżałam 5 lat temu, 8 lutego 2020 roku (a jakże, w sobotę). Został mi podany piękny Zarodek, określony jako 5.1.1. Moja piękna Kropeczka.

Dziś nie dane mi było przeżyć kolejnego deja vu. Nie miałam jak wyjść na betę. Zrobiłam test. Biel vizira. Poprzednim razem, 15 lutego beta wyskoczyła około 58 jednostek, zaś 2 dni później w poniedziałek wynosiła około 180 jednostek.

Tłumaczę sobie, że to nie było z porannego moczu, że po co ja testy robię, skoro tylko beta prawdę powie. Próbuję walczyć i się nie poddać, nie potrafię uwierzyć, że to się nie udało. Wtedy, w Malinę, nie wierzyłam. Teraz wierzyłam. Ale tyle rzeczy mogło pójść nie tak.

Ze 45 minut po transferze kaszlnęłam tak okrutnie, że pomyślałam o tym, że Zarodek ze mnie wypadł. Zapomniałam o tym sposobie kasłania w bok. Eh.

W domu wyczyściłam nos zapachową chusteczką - nawet nie wiem skąd one w domu i dlaczego nie użyłam standardowo materiałowej wielorazówki. Głupia ja. Przecież Zarodki nie lubią zapachów. Kolejny raz o tym zapomniałam, gdy nakładałam na włosy odżywkę, ulubioną, przyjemnie pachnącą, ale zawsze - to zapach inny niż ludzki. :/ Zrobiłam sobie kawę, ja nie wiem, może podświadomie sabotowałam ten Zarodek? "Ten" bo miałam wrażenie momentami, że tam rośnie Mały Synek. Czasem to wrażenie ustępowało silnemu "jestem pusta w środku".

Ze 2 dni po transferze kochałam się z Mężem, nie mam zakazu, lekarz o tym nie wspominał, ale po czasie sobie przypomniałam, że mówi się o tym, żeby się powstrzymać, bo to niepotrzebne skurcze w ciele wywołuje. Wtedy też zjadłam pół paczki czipsików, bo przecież kilka Zarodkowi nie zaszkodzi - a jak jednak zaszkodziły? To żywność przetworzona w końcu jest. Dopiero w poniedziałek włączyłam heparynę. W przypadku poprzedniego transferu hepka była 2 dni przed transferem. Teraz 2 dni po. Jaszczureczka mi powiedziała, że normalnie jak się zajdzie w ciąże, to wdraża się hepkę od momentu dowiedzenia się o niej, a nie od momentu transferu, ale ziarnko niepewności w głowie jest.

W środę pojawiła się kropka zabarwionej wydzieliny. Pomyślałam, że to plamienie implantacyjne. Piersi trochę się powiększyły, miałam ochotę na burgera z McDonaldsa (nie jadam takich rzeczy, w Macu tylko kawę). I podjadałam nocą, zasysało mnie strasznie z głodu, mimo zbilansowanych kolacji.

W czwartek poszłam na trening, może niepotrzebnie, ale głowa tego potrzebowała, bo od ponad miesiąca żyję zawodowo na absurdalnie wysokich wartościach stresu. No i w czwartek ukoronowaniem tematu było przestraszenie się Męża. Znienacka wszedł do domu, nie przywitał się i jak stanął nad stołem, na którym grałyśmy w karty i powiedział pierwsze słowo, to aż wstałam zza stołu, zamurowało mnie w bezruchu i piszczałam okrutnie głośno ze stresu. Serce mi łomotało jak szalone nawet kilkadziesiąt minut po akcji. Czy taki wyrzut adrenaliny mógł być zabójczy?

W tzw.międzyczasie moje ciało inaczej reagowało. Pojawiały się bóle brzucha, inne niż na okres, ciągnięcia, także na długo po przyjęciu porannej czy wieczornej dawki dupka i luteiny. Albo np.tuż przed. Nie miałam też jak się wsłuchać w swoje ciało, bo dużo się dzieje zawodowo. Dzień przed transferem zrobiłam zabieg indiby na rozgrzanie brzucha. Prześwietny relaks. Ale potem było mi zimno, siedziałam więc pod kocykami, rozgrzewałam się herbatą, od kilku tygodni łykam colostrum na poprawę odporności. A kubek z herbatą kładłam wieczorami na brzuchu, żeby go dogrzać. Tym razem nie wzięłam L4, tylko chodziłam do pracy - może to był błąd?

Do Kropeczki raz mówiłam, że dobrze tam ma i żeby została ze mną na długi czas, a czasem zastanawiałam się jak ja/my pogodzimy to wszystko. Kolejne dziecko z dzieckiem w spektrum i tak obecnie wymagającymi pracami. Chyba wypierałam i bałam się? Może Kropeczka to poczuła? Ale teraz, jak moja nadzieja przygasła, dalej trzymam za nią kciuki i tak bardzo, bardzo mocno chciałabym zobaczyć w poniedziałek pozytywny wynik bety.

Proszę, trzymajcie kciuki!

17 lutego, 17:03

9 dpt blastocysty 5.1.1. Beta <2,0. Lekarz napisał "czyli odstawiamy leki".

Nie trzymam się wcale. Raczej tonę we łzach. Tyle mnie ten transfer, jego przygotowanie, przygotowanie się do niego (od września 2024, a mentalnie od września 2022 roku) kosztowało. To nie tak miało być! Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego nie mogę mieć dzieci, jednego za drugim, rok po roku, najchętniej czwórki? Dlaczego nie mogę im wszystkim pokazywać świata, takiego, jakim ja go widzę?

Wiem, jest Malineczka. Dziewczę przesłodkie i inteligetne, które w sobotę darło się od 6:30 do 19:00, z łącznie może 45 minutami ciszy. Wiem, że Staraczki bezdzietne nie będą w stanie zrozumieć mojej rozpaczy, frustracji, smutku, żalu i żałoby po straconej szansie. Też tam byłam. Przed Maliną. Też liczyłam cykle, owulacje, mierzyłam temperaturę, przechodziłam nieudaną procedurę, szczepienia Paśnika, niedostępność Jerzak. Nie rozumiałam wtedy w czym problem, skoro masz to JEDNO upragnione dziecko. Nie byłam w stanie zrozumieć jak silne jest to powołanie do macierzyństwa. A teraz jest Malina. Chwała i cześć. Moje pragnienie nie jest mniejsze, może nie mam czasu o nim myśleć 24 godziny na dobę, bo jest po prostu dziecko i trzeba je ogarnąć i poświęcić czas. Ale to jest tak silne!!! Dlaczego nie można być w ciąży od samego chcenia? Dlaczego dla mnie jest to takie trudne? Kiedy ja wreszcie będę mogła zacząć żyć, jeść popcorn bez wyrzutów sumienia, planować podróże bez "hm, możliwe, że wtedy będę w 7 miesiącu ciąży, to podziękuję", nie szprycować się witaminami, a bo może w tym cyklu się uda naturalnie?

Ten piękny, top quality Zarodek, transferowany w rocznicę transferu malinowego, miał już ze mną zostać. Witałam się z gąską. Wiedziałam, kiedy pójdę na L4, co będę robić na zwolnieniu, że teraz to już w zasadzie pryszcz, bo ja o ciąży wiem już sporo. I co prawda przyjdzie mi ogarniać rzeczywistość ze Starszakiem, ale ten Starszak równie mocno pragnie rodzeństwa jak ja kolejnych dzieci.

Nie wiem, co poszło nie tak. Nie mam pomysłu. Może jednak lepiej byłoby transferować 4dpo? Przy takich krótkich cyklach jak moje? Nie sądziłam, że porażka będzie tak dotkliwa. Umówiłam się do psycholog zajmującej się niepłodnością. Dziś boli mnie już głowa. Żeby było śmiesznie, lub też tragikomicznie, ja jeszcze dziś wkręcałam sobie, że te subtelne objawy przedokresowe są tak subtelne, że przecież wiele lasek ma objawy przedokresowe, a są w ciąży. Karmiłam się tą nadzieją dziś mocno. Że nie wywaliło mi brzucha - a przed okresem wywala, że w brzuchu bulba, ale nie jak na okres, że pięta lekko zabolała, ale pięta to (refleksologia) w zasadzie wskazuje na pracę macicy, a macica z pewnością pracuje teraz mocno. Znalazłam wątek o późnej implantacji Zarodka, informacje o bieli vizira, a potem przyrastającej becie i dzieciach po drugiej stronie brzucha. Dlaczego nie mogę być w tej grupie? Albo w grupie, którym udało się naturalnie po ivf? Wszystko mnie boli dziś.

24 lutego, 19:54

4 dc

Myślałam, że utonę w tej rozpaczy. Po prostu utonę. Od zawsze marzyłam o trójce dzieci, z pierwszym od myśli o niej do momentu porodu minęło 7 lat. Za długo. Fajnie, że jest, ale zdarza mi się myśleć, że lepiej mieć dzieci, jak jest się młodszym i że niepotrzebnie traciłam czas na "wiecznego kawalera". Teraz za to wiem, na co zwracać uwagę Córce, gdy będzie zainteresowana wyborem partnera życiowego i moimi radami. Bo może je mieć w nosie.
Istnieją 2 przyczyny, dla których przetrwałam: jedna to niesamowite wsparcie osób, które w sposób mniej lub bardziej bezpośredni poznałam przez to forum, a którego nie odczuwałam aż tak bardzo (wtedy bałam się wymieniać numerami telefonów) przy pierwszej procedurze i transferze pierwszego Zarodka we wrześniu 2019 roku. Telefony, wiadomości, które w momentach zwątpienia odczytywałam raz po raz. Druga przyczyna to oberwałam w pracy tak bardzo niesprawiedliwie, że aż nie mogę w to uwierzyć, że żyję w Europie w 2025 roku. Przyszła wiadomość, że nie dostanę awansu, bo "nie pracowała 1,5 roku, przerwa ta była spowodowana macierzyństwem". Czy ja muszę tu pisać, jakie to podłe wobec "zwykłej osoby", a jak bardzo skurwysyńskie wobec osoby niepłodnej?

Cały czwartek i część piątku przeryczałam, przechlipałam z tego dodatkowego powodu. Nie dość, że niespełniona matka, to jeszcze niespełniona zawodowo.

Byłam także na rozmowie z psycholog zajmującej się osobami niepłodnymi. Tym razem mi nie pomogła. Bardzo na nią liczyłam i się zawiodłam.

Nie mogę się zajmować wszystkim, a wszystko płonie, więc powoli, dzięki forum i dobrym ludziom wokół robię plan na powrót. Najpierw histeroskopia w Barskiej. Nie zrobię jej w tym cyklu, muszę mieć aktualne badania w kierunku ureaplasmy i mycoplasmy, dlatego dopiero po okresie je zrobię, potem czas oczekiwania na wyniki, może w kolejnym cyklu będzie histeroskopia. Do tego relanium, atosiban, embrioglue, gonapeptyl w cyklu przed oraz estrofem w razie czego. O gonapeptylu muszę poczytać, bo na razie to są migawki. Muszę także wrócić do regularnego automasażu punktu akupunkturowego zalecanego przez prof. Jerzak. Suple pozbierałam częściowo od Staraczek, częściowo dokupiłam.

W piątek idę na refelskologię, zakupiłam też matę do akupresury i będę codziennie w ramach relaksu i zmniejszania stresu leżeć na niej wieczorami. Za tydzień osteopata i fizjo.

Za to w weekend byłam w Gdańsku. U przyjaciółki. Szczęka mi zwolniła zacisk, nagadałyśmy się na tyle, na ile można przy Aspie oraz drugim gagatku, żeby łatwo nie było, ze zdiagnozowanym ADHD. Szum morza zawsze mnie uspokaja. I tylko musiałam puszczać mimo uszu mężowskie "jak mnie ten szum irytuje!!!". Odpoczęłam, pospacerowałam, popatrzyłam na morze, zagapiłam się na nie po prostu. Nieustannie zakochana jestem w tym tworze natury.
‹‹ 9 10 11 12 13