4 dzień leczenia nystatyną. Pierwsze 3 dni "zażywałam" 2 tabletki. A teraz w trakcie okresu po 1.
Jednocześnie 1 dc. Poumawiałam się na wizyty na przyszły cykl, żeby już sobie zagwarantować miejsce u lekarza na pierwszą wizytę. Bo już potem na monitoringi to umawiają priorytetowo. Co prawda może być tak, że termin transferu wypadałby w Święta Bożego Narodzenia, więc się przesunie o kolejny cykl. Trochę szkoda, ale po pierwsze nic nie wiadomo, jak cykle wypadną, po drugie widocznie tak ma być. Ten cykl wykorzystuję na maksymalną suplementację (wit. D3, wit. E, kwasy omega 3, koenzym q10, wit. B kompleks metylowany, kwas foliowy, berberyna, wit. C, laktoferytyna, cholina). W przyszły piątek jadę do polecanego przez prof. Jerzak osteopaty w Warszawie. Poprzednim razem ostro robiłam akupunkturę, a teraz chciałam spróbować tego. Choć akupunktury nie wykluczam.
Aha, polecam bardzo serdecznie książkę "It's starts from an egg". Powinna być wyłożona w każdej klinice i zalecana na pierwszej, darmowej wizycie - przeczytajcie w weekend, trzymajcie się zaleceń, widzimy się za 4-5 miesięcy, jeśli nie będzie ciąży. Bo nawet jeśli po tych zaleceniach ciąży by nie było, to obstawiam 85% szans powodzenia w pierwszej inseminacji czy procedurze ivf.
W piątek byłam u polecanego przez prof. Jerzak osteopaty. Mamuniu, ale miałam naruszony brzuch. Wszystkie tkanki. Babeczka pomanipulowała tkankami brzucha, a następnie głową i potylicą. Stwierdziła, że mam zablokowaną część klatki piersiowej na wysokości serca. I że jest to związane z blokadą emocji z etapu wczesnego dzieciństwa. Pracuję nad tym obszarem na jodze i refleksologii. Niestety moja terapeutka zmarła, jakieś 2-3 miesiące zanim zaczęłyśmy poruszać temat rodziców i rodzeństwa. Od tamtej pory nie miałam czasu (ochoty, energii) na poszukiwania nowego terapeuty.
Umówiłam się z nią na kolejną wizytę w dniu wizyty w klinice. Bez względu na okolice serca, czuję, że ta manipulacja tkanką łączną w moim brzuchu, dobrze mi zrobiła. Taki reset stresu i nerwów.
Przy okazji zrobiłam sobie wit. D3 (68 jednostek, baaardzo ok), ferrytynę (21 jednostek, norma od 11 do 200), kortyzol (330, norma od 100 do 500).
Aktualnie mam w głowie takie "jaranie się" transferem i ciążą. Nie potrafię sobie wyobrazić porażki. Mam mnóstwo obaw związanych z samą ciążą, jej przebiegiem, powiększeniem rodziny. Ale spycham myśl o nieudanym transferze bardzo głęboko.
Gorycz porażki, przykryła informacja, że dalej w posiewie wychodzi mi bakteria. Ta sama!!! Badanie wykonane 9 dni po antybiotykoterapii, brak współżycia podczas antybiotykoterapii. Dziś napisałam do lekarki, zapisała tym razem metronidazol i maść z klindamycyną.
Czysto teoretycznie, gdyby Stary Pierdziel, był ok z tematem transferu, to dziś mam 22 dc. 7 dni antybiotykoterapii może skończyć się między 2 a 5 dc. W sumie byłaby szansa na transfer. Ale też nie wiem, czy nie warto (teoretycznie, bo wiadomo, Stary Pierdziel, to Stary Pierdziel) byłoby odczekać pełny cykl? Takie mam rozkminy.
Otoczyli mnie przyjaciele i rodzina, nie muszą znać szczegółów, ale z nimi mi lepiej. Do tego posłuchałam/poczytałam historie OvuPrzyjaciółek. Faceci są po prostu momentami jebnięci. Do tego, mam plan na weekend - spotkanie z rodzicami i marzę o tym, żeby się położyć między nimi i poprosić o przytulasy. Albo co najmniej o głaskanie po pleckach. (Tak, mam 36 lat. Owszem.). Kolejny plan to dzień jutrzejszy, idę po pracy, na jogę, a po jodze, na spotkanie wspólnoty trudnych małżeństw. Zobaczę, posłucham, co tam mają do powiedzenia. Umówiłam się także do psycholog w mojej klinice. Specjalizuje się w niepłodności. Godzinka rozmowy z psychologiem, zwykle mi pomagała. Jestem też po solidnym treningu. Stary Pierdziel wraca z pracy dopiero jutro.
Gdyby było bardzo źle, mam plan awaryjny na weekend - nocowanko u koleżanki z butelką winka/piwka. Ewentualnie wyjazd na ściankę do Wawy. Plan podstawowy - robimy sobie malinowe kartki świąteczne.
Czy muszę pisać, jak bardzo mnie to rozwaliło? Jaka byłam dziś płaczliwa? Popłakuję cały dzień. Ręce mi się trzęsą. A sił mam na chyba maraton. Biegałam, jeździłam na łyżwach, na górkę wciągałam Małą na sankach, żeby z tej górki zjeżdżała (i tak bez końca). Przed chwilą skończyłam trening na brzuch i tricepsy. Sport mnie uzdrawia. Zapewnia minimalny choćby wzrost endorfin.
Wczoraj odkryłam bieganie zimowe. U nas lekko sypie, jest przyjemna warstwa zestalonego śniegu i około -3 stopnie. Zwykle zawieszałam bieganie z pierwszymi, dużymi opadami jesiennymi. Nie ma na co czekać! Dlaczego nikt mi nie powiedział, że zimowe bieganie ma w sobie taką magię i siłę i moc? Jest absolutnie przepiękne! Tajemnica w odpowiednim wdzianku. U mnie to koszulka merino i wełniany sweter. CApka z polarem (i 2 krzywymi pomponami), buff polarowy, skarpety narciarskie (za to buty letniaczki). Dziś podczas tego bieganka sobie popłakałam. Ale i tak czekam na możliwość solidnego płaczu.
Stary Pierdziel awansował na Starego Tłuka. Nie porusza tematu. Nie patrzy w oczy. Zwykle to on pyta w sobotę "co jest do zrobienia w domu?". Teraz ja zapytałam. "Nic". "Dobra, jak będziesz chciał sprzątać, coś pomogę. Idę pobiegać".
Zaczęłam od kliniki, pogadałam z lekarką. Powiedziałam jej o braku zgody męża. Stwierdziła "widocznie tak miało być, nic nie dzieje się bez przyczyny". Z kwestii medycznych: ph pochwy nadal nie jest prawidłowe (wczoraj był 1.dzień bez antybiotyku, możliwe, że antybiotyk jeszcze działał), mam 3 dni stosować probiotyk dopochwowy, kolejne 3 ginekologiczny doustny ("jak najwięcej bakterii i jak najtańszy proszę kupić"). Za tydzień mam powtórzyć wymaz, czy dziadostwo ubiliśmy już.
Potem byłam na sesji akupunktury, która zawsze mnie relaksuje i wycisza. Zalecenia: przestać jeść nabiał, nie zabić Męża. Po sesji wyszłam taka mięciutka jak ugotowany makaron.
Na koniec został mi osteopata. Nie wiem, co porobił, ale zasnęłam na leżance. A w drodze powrotnej do domu musiałam się zatrzymać, gdyż zasypiałam za kierownicą 🤷♀️
Popołudnie z małą, poszliśmy na roraty. A tam Niepokalne Poczęcie. Cóż, nawet nie mam ochoty zbliżyć się do męża (ale też i chęć jego uduszenia minęła). Ksiądz na kazaniu mówił "nie zawsze nasze życie wygląda tak, jak tego oczekujemy; to nasz wybór czy zgorzkniale i po grudach realizować nasz plan, czy poddać się woli Bożej". Ehh. No trudne to jest. Trafiło, tam gdzie miało trafić, nie zmienia to tego, że było mi bardzo trudno. Za ścianą u sąsiadów popłakuje sobie 3-miesięczny Berbeć. Wczoraj w klinice po rodzeństwo wracała sobie rodzinka z niespełna rocznym Bobasem. Do tego tyle rozmów z Mężem. I jedno jego "nie".
Nie przypuszczałam, że chęć posiadania kolejnego dziecka będzie tak silna. Malinka osładza mi życie, oczywiście. Ale jak tylko pomyślę o tym, że z tych Zarodków mogą wyrosnąć tak fantastyczni ludzie jak ona, to mi jest smutno i źle.
Wieczór z przyjaciółką.
Dziś biorę się za walkę z molami, do tego mamy imprezę mikołajkową z pracy dla dzieci. I mocno ograniczam nabiał. Trzymam też kciuki za mózg mojego męża, żeby wrócił na właściwe tory.
Bardzo pomaga mi zabawa akwarelami (odkryłam je dopiero przy małej, cudowne farby!). Dziś się umówiłam na wspinanko.
Obie jesteśmy chore. Mała coś przytargała. Zaraziła mnie. 3 dni byłam na opiece. Poszłam wczoraj do pracy jeszcze chora (zapalenie ucha) i usłyszałam od szefa "wie Pani, koniec roku, trzeba robić, żeby statystyka była zrobiona, tym bardziej, że Pani kilka dni nie było". Odpowiedziałam "jak Pan widzi przyszłam chora do pracy, żeby popracować, nie słyszę na ucho i mam chore gardło, powinnam leżeć w domu". Co usłyszałam? "Wiem, wiem. Ale koniec roku" 🤦♀️🤦♀️🤦♀️
Sytuacja w pracy dodatkowo mnie podłamuje, bo byłam przekonana, że zaraz ucieknę na L4 ciążowe. Na awans nie mam, co liczyć. Kilka dni temu zebrało się kolegium i mam 1 głos "za", 8 "przeciw" i 2 "wstrzymujące się". Niestety nie znam argumentacji, nie wiem też, który z członków kolegium jak głosował. Ale przypuszczam, że chodzi o kwestie związane z macierzyństwem, bo szef swoją opinię na mój temat zaczął tak: "w dniu 20 lutego 2020 roku poszła na L4 ciążowe..." 🤦♀️
Mąż nie przeprosił za swoje słowa (padły straszne, poza brakiem zgody, powywlekał różne rzeczy), widzę po jego zachowaniu, że on widzi, że totalnie popłynął. Dba o mnie w każdym aspekcie. Ale jeszcze jestem przed rozmową z nim. Układam siebie bez zasadniczości i na super miękko (co jest dla mnie trudne, zazwyczaj, gdy gdzieś idę, przede mną idzie moja zasadniczość, uczę się ją przełamywać). Chciałabym po prostu wiedzieć, że skoro nie teraz, to za pół roku, za rok, nigdy itd. Żebym mogła sobie inne aspekty życia ułożyć.
Święta minęły dobrze.
Poza sytuacją w pracy, gdy od przełożonego usłyszałam "Ale to jak to??? Pani chce 2 dni wolnego po Świętach??? W tym gorącym okresie? W okresie statystyki? Jak Pani nie zrobi statystyki, to zabiorę Pani zadaniowy czas pracy, bo przecież wiadomo, że czasem Pani wpadała na 2 godziny do pracy". Odparowałam mu, że jak jest taki spostrzegawczy, to zapewne zdaje sobie sprawę, że na 2 godziny do pracy to przychodziłam, jak miałam dziecko chore i byłam na opiece, przychodziłam, żeby zarządzić, co ma być zrobione i że przy zadaniowym czasie pracy to umawialiśmy się, że ogarniam swój wydział i 1/3 innego, a nie swój wydział i całość innego, więc tak jakby, jest mi to obojętne. Kretyn. Cieszę się, że nie byłam na Wigilii służbowej. Bo te słowa usłyszałam dzień po tym spotkaniu. Dinozaur. Dinozaur po prostu. To, ile mi nerwów wpakował do brzucha tymi słowami, to jest masakra. Muszę znaleźć nowe sposoby na radzenie sobie ze stresem, bo pakowanie stresu w brzuch, to nic fajnego. Umówiłam się (Męża też) do osteopaty w Wawie. Do tego moja nauczycielka jogi zamyka szkołę i będzie prowadziła tylko kameralne zajęcia, dla max. 7 osób. Myślę, że to będzie sprzyjało głębszemu wyciszeniu i pracy z ciałem i umysłem. Na ten dzień w Wawie umówię też akupunkturę i chciałam wypróbować facemodeling w jednym miejscu. Może zrobię sobie takie spa?
Jestem po kilku rozmowach z Mężusiem. Wychodzi z niego wielki strach o bezrobocie. Strach o to, że on nie sprawdza się w roli ojca jednego dziecka, a co dopiero przy większej ilości dzieci "bo ja nie wiem, czy się nadaję na wielodzietnego ojca, skoro przy Małej tracę nerwy". No traci. Każdy czasem traci. Każdy bywa wyczerpany i nie ma skąd brać energii na kolejne "Taaatooooo". Niemniej z Męża wychodzi czasem, jak sam to ujął "pruski charakter" - mega zasadniczość, wręcz betonoza momentami, obrażalstwo, brak umiejętności zabawy z dzieckiem. Wychodzi po prostu jego dzieciństwo, a ono nie było wesołe i nie miał z kim zbudować dobrego wzorca relacji. Przepadło. Uczy się być ojcem. Idzie mu czasami skokowo, a czasami jak po grudzie. Jak mu coś podsyłam, to słyszę coś w stylu "te Twoje życiowe bajeczki", jak mu dyskretnie zwracam uwagę, to czasem ją przyjmie do wiadomości. Generalnie widzę, że coś tam w głowie mu zostaje, ale bywa ciężko. Dalej nie wiem, kiedy on chciałby do transferu podchodzić. W tych rozmowach nie poruszałam jeszcze tego tematu, po prostu poruszałam temat ciąży i jego rezygnacji po półtora roku namów i czekania na decyzję. Składając mi życzenia na Nowy Rok powiedział "obyś ze mną wytrzymała kolejny rok". To raczej życzenia dla niego niż dla mnie, może próba ugłaskania mnie, a może próba pokazania mi "jestem trudny, wiem". A może nic nie znaczyły i za dużo kminię.
Na razie mam plan B. Nie jest to plan na 2024 rok, a bardziej grafik działań, żeby nie zwariować i jakoś wypełnić swoją tęsknotę za Kimś Wyjątkowym, kto mógłby się pojawić z Krainy Zimy. Zwykle tak działam. W związku z tym, poważnie się biorę za rozejście mięśnia prostego brzucha. Gdy zobaczyłam efekty u swojej koleżanki (po 3 ciążach), regularnej pracy pod okiem trenera, to szczęka w dół i w ogóle. 15 stycznia mam mierzenie poziomu rozejścia pod usg. Do tej pory ćwiczyłam sobie tak ze 2 razy w tygodniu (za mało) z youtubem (Dla Dobrego Samopoczucia "rozejście mięśnia prostego brzucha"), oczywiście dodatkowo była ściana, była joga, ale to muszą być chyba dedykowane ćwiczenia. Po tym usg spotykam się z trenerką i organizujemy plan działania.
Do tego zamierzam zrobić porządek z głową, to plan długoterminowy. Od momentu pojawienia się Małej, nie wspinam się na swoim poziomie możliwości fizycznych. Blokuje mnie głowa. Bardzo. Boję się wychodzić nad przeloty, boję się wychodzić wysoko i robić wpinki jak należy, boję się wspinać w przewieszeniu. To istniało też przed ciążą, natomiast potrafiłam do pewnego poziomu ogarnąć się. Teraz nie potrafię, doszedł bloker w postaci dziecka. Wiem, że nic mi nie będzie, jak wskoczę ten poziom wyżej, ale nie potrafię sama przez to przebrnąć. W związku z tym najpierw poprawienie wytrzymałości i siły. Jak zaufam swojemu ciału, że sobie poradzi (a silniejszemu ciałku łatwiej zaufać), to zrobię też przewieszki.
Mam też plany na więcej wyjazdów weekendowych. Do tej pory nie lubiłam ich, wolałam siedzieć z Mężem i małą, ale jak Mąż już nie będzie miał pracy wyjazdowej (🤞🤞🤞) i nacieszymy się codziennością, weekendy będę mieć luźniejsze i znajdzie się przestrzeń na wyjazdy. Chciałabym latem wyjechać w Tatry i poprowadzić łatwą wielowyciągówkę. Skały. Może jakiś wyjazd zagraniczny w skały. Niestety trochę mi się paczka rozsypała, bo tyle razy odmawiałam, że już nie wychodzą z propozycjami. Ale nic to, sama zacznę mieć plany. Już kupiłam nową linę testuję ją na prostych drogach.
Do tego chciałabym pociągnąć bieganko. Tak 2x w tygodniu po 20-30 minut. Nie trzeba mi więcej.
Książki - przeczytać te pożyczone i pooddawać. Przeczytać te kupione. Na tapecie mam 2 przewodniki po Barcelonie, "Rozgryzione", "Wychowanie przy ekranie", "Dzikie zioła sezonowo", "#wspinaczka dla początkujących i średniozaawansowanych", "Wychowanie przez sztukę tom II". Dorawać książkę R. Sikorskiego "Prochy świętych. Afganistan czas wojny".
Kolejny element jakiegoś grafiku jest nieco szalony. Zaproponowałam Mężowi, że kochamy się codziennie. W końcu od kilku lat nie mieszkaliśmy razem i nie mieliśmy okazji do częstego kochania się. I tak pomyślałam, że może być to w formie wyzwania z takim jednak założeniem, że możemy odmówić, nic na siłę. Myśli, jaki pojawiły się w mojej głowie po wyrzuceniu z siebie tej propozycji, to było "Teraz się uda naturalnie, no przecież!!!". Jakbym zapomniała, że cukrzyca plus nadwaga u Męża równa się brak plemników zdolnych do zapłodnienia. Albo jakbym zapomniała, że od 3 tygodni trwa u mnie zajadanie emocji (emocja trwa 90 sekund, nie warto jej zajadać, no i cóż z tego), w związku z tym prawdopodobnie przegrałam poprzednie 3 miesiące dbania o siebie i suplementacji i jakość jajeczek spadła drastycznie. Także tak. Nie sądziłam, że staranie się o kolejne dziecko, jest tak horrendalnie trudne. Może tym trudniejsze, że wiem, że one są na wyciągnięcie ręki (poza wszystkimi aspektami, które mogą pójść źle).
Są jeszcze kolejne elementy grafiku. To szkolenie się, może mi się uda dostać na tygodniowym wyjazd służbowy w granicach UE. Chciałabym do czerwca przypomnieć sobie angielski we własnym zakresie, a potem od września zacząć chodzić na lekcje.
Ostatni punkt programu dotyczy życia zawodowego, długoterminowo. Czyli znaleźć sposób na ugryzienie tematu pracy w zawodzie za granicą.
Jest napchane. Owszem. Żeby nie tęsknić za Moim Ukochanym, Mogącym Się Przecież w Każdej Chwili Pojawić Berbeciątkiem. Nie są to absolutnie rzeczy, które robię priorytetowo. To są zamienniki. Żeby przetrwać ten trudny czas. Wiem, że mam dużo. Tak. Ale teraz w głowie dominuje tęsknota. Daję sobie na nią remedium jak na każdą inną tęsknotę - brak dużej ilości czasu na nią. Tęsknić będę więc tylko wieczorami.
Wiadomość wyedytowana przez autora 1 stycznia, 21:43
Mąż zamknął działalność. Jeszcze ma jakieś urywki do wykończenia, a ja się czuję jak na wakacjach. Do tej pory bywaliśmy razem tak długo na wakacjach właśnie. Cieszą mnie wspólnie jedzone kolacje, wspólne wieczory, wspólne zabawy z małą. Nie muszę z "wywalonym jęzorem" pędzić rano do przedszkola, potem ją w biegu odbierać, robić obiad. Cudowne to jest. Wstaję rano, szykuję dla wszystkich śniadanie. Jem swoją porcję, wychodzę do pracy (ubrana, umalowana i uczesana), oni sobie wstają. Jestem sobie w pracy punktualnie, mogę spokojnie sobie robić swoje, wychodzę, nie jadę do przedszkola, tylko prosto do domu, a tam dziecko już odebrane i obiad na stole. Wowowowowowowowow! Zwykle też pranie już się suszy, kolejne pierze, zakupy zrobione. Jakaż to wygoda!!! Co prawda kwestie typu: za mała kurtka/czapka, strój na dzień buraka/bal przebierańców, wywiadówka, lista zakupów, co posprzątać - dalej są na mojej głowie, ale jestem o wiele mniej zmęczona codziennością.
Byłam na SPA-tour w Warszawie i moim mieście. Do Warszawy pojechaliśmy obydwoje na akupunkturę i do osteopaty. Akupunktura w naszej klinice. Mi buzia się sama śmieje, jak podchodzę do drzwi. Naprawdę nie mogę przestać się uśmiechać, a i nawet śmiać, jak widzę szyld. Mam tak oczywiście od porodu. Wchodzę jak do siebie (jeden z moich alternatywnych domów)
Cudowna Pani doktor poustawiała mi igły i pierwszy raz postawiła bańki. Jak zwykle relaks na pełnej petardzie. U Męża powiedziała, że zmęczony, bez energii życiowej, otyły (ponakłuwała mu miejsca na odchudzanie, takie, które blokują apetyt na słodycze), zaśluzowany, że bardzo dzielny był, bo te igły tak znosił dzielnie i nic się nie bał. Potem musieliśmy się przetransportować do centrum. Już wiedziałam, że u osteopaty nie ma sensu parkować, więc na plac Defilad. Wjechaliśmy złym wejściem, bo tam remonty, budowy trwają, ale huk, żadnego znaku nie było. Ochrona podchodzi, że trzeba wyjechać. Oddałam w tym miejscu kierownicę Mężowi, bo spanikowałam. A on cofał w tył, na pełnym w.urwie, bo przecież on nie będzie cofał i żebym "wyrzuciła to prawo jazdy z chipsów, które wylosowałam w loterii" i jeb w betonowy kosz. Z daleka darcie czyjeś - "uuuu, w betonowy kosz, uuuu". Dobra, czasu nie mamy i tak spóźnieni jesteśmy, jedziemy do innego wjazdu na parking. Wjechaliśmy, patrzymy, zderzak lekko obtarty. :D:D Lekko obtarty zderzak, w aucie, które ma 18 lat :D:D:D:D:D:D O Panie, to ten kosz chyba gorzej oberwał niż mój samochodzik.
Spóźnieni, wpadliśmy do osteopaty, babeczka mówi, że jakoś damy radę. Stwierdziła, że u mnie jest już lepiej (sama to poczułam), a u Męża musiała popracować z odcinkiem piersiowym, bo tam skumulował mnóstwo stresu.
Po powrocie do domu wyskoczyłam jeszcze na pomiar pod usg rozejścia mięśnia prostego brzucha. Uwaga, kresa jest wydolna, jest delikatnie szersza na dole, bo zamiast 10 mm, ma 15 mm, ale jest świetnie wydolna, trzyma ciśnienie brzucha. Super. Za to zajęła się babeczka blizną po pęknięciu krocza oraz mięśniami dna miednicy. W czasie podskoków, kichnięć i kaszlnięć pojawia się nietrzymanie moczu. Do tego w niektórych pozycjach w trakcie stosunku pojawiał się ból blizny.
Zalecenia mam takie: mobilizacja blizny, codziennie 5 minut dogłębnej i mocnej mobilizacji blizny, żeby zapobiegać kolejnemu pęknięciu w tym samym miejscu przy ewentualnym kolejnym porodzie, wypróżnianie ze stołeczkiem pod stopami, nie sikanie na zapas, sikanie na rozluźnieniu (dla mnie trudne) i 2 ćwiczenia po 10-15 powtórzeń mięśni dna miednicy. Powiedziała mi, że przy mniej aktywnej osobie, takie mięśnie dawałyby radę. Natomiast przy moim aktywnym trybie, pojawia się nietrzymanie moczu, bo ja ćwiczę. Ale była to niesamowita specjalistka. Zadała pytanie - czy naturalna ciąża. "Nie". I potem poleciało. Opowiadałam o ivf, leciały dość konkretne pytania, opowiadałam o przegrodzie w macicy, o zrostach, ureaplasmie, cytokinach (nawet to znała), KIRach (to też znała!!!). Wow. Jestem w szoku, bo rzadko można znaleźć specjalistę, który tak wszystko ogarnia. Cudownie się czuję.
A z Mężem do wariatkowa trzeba byłoby iść. Jedziemy sobie i tak gadamy o jego pracy. W ubiegłym tygodniu gadał o tym, że nie ma kasy, potem, że może wyremontujemy mieszkanie za jego oszczędności, potem, że on nie ma kasy. Dziś - on szuka pracy bez napinki. Jak to bez napinki? No bez napinki, oszczędności mam, mogę trochę pobyć bezrobotnym. No chwila, gada mi, że do transferu nie podejdziemy, bo on nie ma kasy (bzdura, oszczędności ma, kredyt w większości spłacony), nie ma pracy i te pe i te de, a tu "szukam pracy bez napinki". Klękajcie narody i kurtyna. Jego niestabilność mnie wykańcza. Jesteśmy umówieni na psychoterapię, ale nie wiem, czy cokolwiek ona nam da. Zapisałam nas wcześniej z uwagi na właśnie bezrobocie Męża (jeszcze przed aferą transferową) i zobaczymy, czy babka dźwignie ten szalejący huragan w nim.
Dobrej, spokojnej nocy wszystkim! :*
Wcześniej odpowiadała na moje "kocham Cię", przytulała się, całowała, dzieliła się jedzeniem i zabawkami, ale to był pierwszy samodzielny, w pełni świadomy, raz.
Jak się układałyśmy spać, już po mleczku na noc, w piżamce, odwrócona leżała do mnie pleckami i jeszcze na chwilę się odwróciła, spojrzała tymi swoimi błyszczącymi oczkami w moje i szepnęła "kocham Cię!", a potem przytuliła mocno i dopowiedziała "ooo, taaaak mocnoooo!". Moje mało dotykalskie, mało przytulaśne, mało całuśne, szok, niedowierzanie, radość, łzy wzruszenia!!!
Wpis życiowy, niekoniecznie malinowo-rodzinny. Pamiętnik wielokrotnie mi pomógł, jako jedna z form terapii. Muszę z niego skorzystać teraz.
Odkąd zaszłam w ciążę, wspinam się mniej. Wspinam się mniej, z mniejszą intensywnością, z większą rezerwą, odpowiedzialniej dobieram drogi, żeby sobie nic nie uszkodzić. Wszak jestem mamą. Nie jestem w stanie trenować 3x w tygodniu, a jednego z tych treningów rozłożyć na cały dzień. W związku z tym zaczęłam fizycznie odstawać od grupy moich koleżanek, z którymi się wspinałam. Nie jestem w stanie być co tydzień w skałach. Moje życie rodzinne jest ważne i taki wyjazd jest ok, ale raz na miesiąc, może raz na 2 miesiące. Po prostu teraz wybieram córkę. Jeśli ją wybieram - nie wspinam się, więc jeszcze bardziej moja forma odstaje od koleżanek.
Po tym wstępie czas na sedno - koleżanki nie proponują mi już wspólnego wspinania, wspólnych wypraw (czy to krótkich czy długich). Muszę pogodzić się z tym, że po prostu nasze drogi się rozchodzą lub też nawet rozeszły. Szkoda mi bardzo. Tym bardziej, że to ja je uczyłam podstaw. Muszę się wypłakać. Pytałam na kilku grupach "mamusiowo-rodzicielskich": nikt nie spotkał się z tego rodzaju odrzuceniem.
Głowa mi pęka. Wiem, że to czas na nowe znajomości, nowe ścieżki. Że ja kiedyś wrócę do intensywnego wspinania, tylko byłoby mi fajniej mieć wokół ludzi wspierających i rozumiejących, że teraz mam gorszy etap i każdemu, z różnych powodów taki etap może się zdarzyć.
Jednocześnie jetem przedumna z tego, że trenuję 2x w tygodniu po 2 godziny, że codziennie mam 15 minut na jogę i nawet ze 2-3 razy w tygodniu zdarzy mi się pobiegać po 205 minut (to w towarzystwie ochroniarza na różowym rowerku).
Pierwsze 5 zdań kieruję do Córki przed snem od 1,5 roku, może od 2 lat. Wczoraj usłyszałam pytanie "a kiedy powiesz, że był >>niedobry<?" 🥰 zachwyca mnie codziennie, swoją subtelnością, ulotnością, delikatnością, swoją złością, smutkiem, odwagą, swoim cichutkim głosikiem i trzaskaniem drzwiami. Swoją wyobraźnią, kreatywnością i schenatami jednocześnie. Ucz mnie dziecko dalej! Bądź sobą i zmieniaj tym samym świat! 🥰
Wczoraj w przedszkolu usłyszeliśmy, że robimy dla niej bardzo dużo (czytamy książki o odpowiednich zachowaniach, robimy modelowanie na klockach lego asertywności i stawiania granic, zabieramy w nowe środowiska, żeby miała możliwość zetknięcia się z nieznanym, uczymy się z Bingiem wyrażania emocji) i że nie ma takich rodziców jak my więcej niż 0,5% społeczeństwa. Mąż skomentował to "przecież my po prostu z nią żyjemy, jakby jest częścią rodziny". Mamy inne doświadczenia, widzimy mnóstwo zaangażowanych rodziców i nie wiem, wręcz nie chcę wiedzieć z kim nas wychowawczyni przedszkolma porównywała w tej placówce.
Dziecko drogie zmieniasz świat i nas 🥰😍🥰😍🥰😍
"Mamo, a wiesz, że ja potrafię jeździć na rowerku bez rączek?" I tu prezentuje jazdę z nogami w górze 🤣 (wiadomka, w dobrej zabawie słowa w głowie mogą się przestawić). "A Ty potrafisz?".
"Nie Słonko, nie umiem. Zachęciłaś mnie jednak i będę ćwiczyć, żeby się nauczyć". W ten sposób nauczyłam się (mając lat 36,5) jeździć na rowerze bez trzymanki 😁
Inna sytuacja: uczy się jeździć na deskorolce. Jak rąbnęła zdrowo, upadła jak długo "ufff, to nic, dopiero się uczę, jeszcze raz" 😍
Days are where we live.
They come, they wake us
Time and time over
They are to be happy in:
Where can we live but days?
/Philip Larkin "Days"/
Gdzie możemy żyć, jeśli nie w dniach?
Dzięki Anuśli (😘🥰) poznałam "Jeden dzień". Zmiażdżyło mnie i zgniotło. Charyzma obydwojga, ta chemia między nimi, niedopowiedzenia, ulotne tęsknoty oraz to, że widzą w tej drugiej osobie cechy niezauważalne dla obcych.
Wspólne dorastanie do dojrzałej, pełnej miłości. Mijanie się, bycie obok siebie, pełno iskier we wzajemnym byciu, miłość wyrastająca z przyjaźni i akceptacji. Wzajemny podziw i obawa, że temu drugiemu nie dorasta się do pięt. Pełno chemii, subtelnych gestów, min, gry oczami. Przecież im nawet zmarszczki się spłycały, jak się przytulali. A jednak bali się. Każde z innych powodów. Poszukiwanie szczęścia gdzieś daleko, a ono było tuż obok. Mnóstwo "co by było gdyby?". Oglądam jeszcze raz. I płaczę, i się śmieję i trzymam kciuki najmocniej jak się da aż mnie brzuch od tego boli i krzyczę "NIE!!!". I widzę, że kłótnie są nieistotne, że proza życia zjada radość i uciechę. Że nie doceniamy tego, co mamy. Mówię więc sobie "stop". Przypominam sobie, że Mężuś jest moją awanturą i chaosem, jednocześnie bedąc spokojem i bezpieczeństwem. Najdłuższą podróżą bez mapy w moim życiu.
She philosophically noted dates as they came past in the revolution of the year. Her own birthday, and every other day individualised by incidents in which she had taken some share. She suddenly thougt, one afternoon, that there was another date, if greater importance than all those; that of her own death; a day which lay sly and unseen among all the other days of the year, giving no sign or sound when she annualy passed over it; but not the less surely there. When was it?" /Thomas Hardy "Tess of the D'Urbervilles"/
"Pani dziecko nie jest asertywne w grupie", "Pani dziecko nie nawiązuje relacji, nie wchodzi w kontakty", "Pani dziecko jest wycofane", "Pani dziecko potrzebuje pomocy w rozumieniu emocji", "Pani dziecko jest w przedszkolu w trybie przetrwania", "Jej rozwój nie przebiega harmonijnie, jest diablo inteligentna, rozmowy z nią są naprawdę interesujące, ale sfera społeczna leży", "Proszę udać się do Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej celem uzyskania pomocy, diagnozy zaburzeń córki", "Proszę szukać, to zaburzenia spektralne", "Tak myślałam, ona jest liźnięta spektrum", "Po wywiadzie, obserwacji i teście diagnostycznym ADOS 2 diagnozujemy u Państwa córki Zespół Aspergera". Te ostatnie słowa padły 26 sierpnia. Wtedy mnie nie ruszyły, ale potem z każdym dniem coraz bardziej docierała do mnie świadomość tego, że nie jestem matką dziecka neurotypowego. Że będę mieć pod górę. Znowu. Zakichane znowu. Odrobiłam już tyle lekcji życiowych. Nie chcę kolejnych, ja ich nie potrzebuję. Cała ta niepłodność była chyba największą taką lekcją. Przecież świetnie się spisałam!!! Dzielę się swoją wiedzą z innymi, dzięki temu są szybciej u celu. Co jeszcze mam zrobić?!?!?! Chcę spokoju, świętego spokoju.
Okazuje się, że moje macierzyństwo, które traktuję w rodzaju "łatwizna", po pierwsze stanowi raczej powód pochlastania się i depresji innych rodziców, którzy nie mieliby takiej konstrukcji psychicznej jak ja; po drugie wcale nie jest łatwizną, tylko ciężką orką na ugorze; po trzecie i ostatnie - może być łatwiejsze. Zdecydowanie łatwiejsze. Okazuje się, że 4-latki myją zęby po zwykłym przypomnieniu, że dają sobie uczesać włosy i nie uciekają przed tą czynnością, nie muszą mieć przedstawianego planu dnia, jak im się powie "nie" to nie robią 40 minutowych awantur aż do zaśnięcia w ramionach rodzica, zasypiają same, nie budzą się w nocy kilkukrotnie, nawet raz się nie budzą w nocy, elastycznie podchodzą do zabawy i wymyślanych zasad, a nie trzymają się ich przez wiele tygodni, że dzieci jedzą przy stole (moja od 2-3 miesięcy je i biega, je i skacze, je i coś robi), a jak powie się, że jogurt będzie jutro, to nie wyciągają go same z lodówki z górnej półki wchodząc tam po konstrukcji złożonej z krzesła i podstawki.
Te wszystkie sytuacje, w których słyszałam mężowskie: "To Twoja wina", "Nie stawiasz jej granic", "Tu nie ma wychowania", "To przez Twój brak zasad", "Ah te Twoje nowomodne psychologiczne pomysły" to były sytuacje, w których ona nam pokazywała swoją inność, swoją trudność. A ja, jak to osoba, która na drugie imię ma "Determinacja", znajdowałam na nią sposoby. Siedziałam i czytałam. "Rodzicielstwo polega na tym, że powtarzasz coś 800 razy i liczysz, że za 801 będzie ok". "Dzieci tak mają", "Rodzicielstwo to kraina wiecznej deprywacji snu, przestajesz zmieniać pieluchę, dziecko wstaje na siku i picie (zabronisz mu???), potem do późna siedzi, potem są imprezy". Kary nie, nagrody nie. Być blisko. Gaszenie pożarów. Ok. Uczyłam się o tych emocjach. A moje dziecko: "Już mnie głowa boli od gadania o emocjach". Uczyłam się jak reagować. Tworzyłam nowy film, świadomie rezygnowałam z tego wgranego mi przez rodziców, ciotkę, dziadków (choć miał też swoje naprawdę dobre momenty - z nich nie zrezygnowałam), robiłam pauzę w tym wgranym filmie i włączałam inny. Uruchamiałam nową reakcję, jeszcze tak odtwarzaną podręcznikowo, nie naturalnie. Od zawsze jestem matką dziecka z zespołem Aspergera. Tylko nazwanie tego i uświadomienie sobie, że inni mają znacznie łatwiej jest... niefajne. Przecież to moje IDEALNE dziecko. Ona tak ma. Ok, ja mogę ją uczyć zachwytu, mogę ćwiczyć jej wyobraźnię, mogę ją nauczyć sportów, ale nie przekroczę pewnych granic, bo ona mi ich nie pozwoli przekroczyć. Teraz mam wrażenie (tak, uruchamiam generalizację, muszę jakoś przetrwać), że wszyscy wokół narzekają, a nie wiedzą jak można mieć ciężko, że przesadzają w ilości narzekania, że każdą najmniejszą draczkę na 3 minuty określają mianem draki miesiąca. A czy widzieli meltdown, w trakcie którego Twoje dziecko rozbiera się do naga, bo emocje powodują rozgrzanie ciała, trzeba się ochłodzić i wtedy emocje też zejdą niżej? A czy widzieli meltdown, w trakcie którego zakładasz zatyczki do uszu i po godzinie meltdownu, kiedy naprawdę jesteś bezsilna, po prostu płaczesz z tym dzieckiem? Z dzieckiem, które nie chce się przytulić, trzaska drzwiami, wyrzuca Cię z Twojego domu, które widzisz, jak bardzo nie potrafi sobie poradzić z tymi emocjami i sama nie masz zasobów (skończyły się jakieś 10 minut temu). Ale przecież czytasz, że mózg buduje się do 25 r.ż., że to dopiero rusztowanie jest, tam nie ma jeszcze fundamentów, one się dopiero tworzą, a Ty jako rodzic masz pomóc w tej budowie. Nie widzisz więc tego. Bo uczysz się od tego dziecka, jak być rodzicem tego właśnie dziecka. Dobrze, że poszła do przedszkola i panie w przedszkolu dość mocno cisnęły.
Nieświadomie i bardzo niechcący uzyskałam tytuł "Master Degree of ASD". Powoduje to, że wieczorami jeżdżę na rowerze, zakładam słuchawki, puszczam playlistę do płakania i krzyczę w niebogłosy. Niestety spowodowało to także bardzo słabą rzecz. Otóż bardzo często na placach zabaw, czy po prostu gdzieś poza domem, obce osoby pytały się mnie, czy i po jakich kursach NVC jestem (porozumienie bez przemocy). Tak bardzo to ze mnie wypływało. A teraz, jak wiem, że inni mają łatwiej, że po prostu przesadzają, albo po prostu każde dziecko ma ASD, to z zazdrości, reaguję na jej setne od 3 minut "A czemu?" brakiem cierpliwości, brakiem tłumaczenia, fochem i oburzeniem. Okropne to jest. Katastrofalne i nijak nie pasujące do mojego rodzicielskiego cv. A jednak jest.
Na koniec ku pamięci: "Mamo, a wiesz, że siła tak naprawdę bierze się z głowy? Krwinki biorą ją z głowy i przenoszą do innych części ciała, dlatego mam siłę w nogach, żeby jeździć na rowerze".
Do tego mąż, który twierdzi: "świetnie, że ma zespół Aspergera, nie wpadnie w złe towarzystwo. Słuchaj, jeśli ona jest słaba w kompetencjach społecznych, to ona nic nie zyska, jak będzie w nich średnia, a poziomu ponadprzeciętnego nie uzyska nigdy, więc lepiej, żeby miała zerowy, tak jak teraz".
Nie było jakoś czasu, dopiero wczoraj się zebrałam i pytam "Hej, to co z tym drugim dzieckiem? jednak go chcesz? Bo była taka sytuacja...". "Nie, nie chcę go. Odpowiedziałem jej tak, żeby ją zbyć i żeby zmieniła temat" 😱 "Teraz nie wyyobrażam sobie poosiadania dziecka, bo co jak kolejne też byłoby w spektrum i jeszcze byłoby chłopcem, co jest jednoznaczne z głębszym poziomem spektrum" - "Yyyy, a jakieś statystyki masz?". "Tak, czytałem, że dziewczynki się maskują..." - "To wiesz, że są przez to rzadziej i dłużej diagnozowane" - "I że sobie lepiej radzą, a chłopcy nie".
Brak jest mi w tej chwili jakichkolwiek słów. Bo tu musiałoby wejść w grę rzucanie komputerem, na którym piszę.
W międzyczasie zrobiłam cytologię, czekam na wyniki. Zrobiłam badanie na czystość pochwy, wyszło III/IV, więc wykonałam posiew. Aktualnie jestem w trakcie leczenia Macmirorem. Co za lek, wybija podobno wszystko - grzyby, bakterie tlenowe, beztlenowe, jednocześnie pozwala wzrastać tym dobrym pałeczkom lactobacillus Pierwszy raz dostałam to na leczenie infekcji intymnej i po przeczytaniu ulotki zakochałam się w tym leku, zobaczymy na posiewie kontrolnym po leczeniu, co tam wyjdzie i jak wyjdzie.
Kciuki !!! Bardzo się cieszę, że wracasz po Rodzeństwo :) A co do It starts with an egg to 100% zgoda. Uważam, że głównie dzięki tej książce i jej zaleceniom mieliśmy względnie dobry (jak na nas) wynik in vitro.
Zgadzam się z Tobą! Jednak smutna prawda jest taka, że wielu klinikom nie opłaca się działać w ten sposób 😔 Dziękuję za polecenie książki, trzymam się zaleceń od paru miesięcy i mam nadzieję, że niedługo przyniosą one wyczekiwany efekt. A u Ciebie niech infekcja idzie precz, byś szybko mogła przystąpić do kolejnego transferu. Niech i ta zima będzie dla Ciebie magiczna ✨