14 dni do przewidywanej daty porodu.
Od soboty z nerwów ledwo żyję. Żółta strefa w całym kraju. Zamiast się normalnie przejmować porodem, czy to boli, czy da radę przeżyć, jak przeżyć, jak sobie samemu pomóc, to ku.wa zastanawiam się, gdzie będę rodzić i jak będę rodzić. Czy czasem wybrane przeze mnie szpitale nie znajdą się w czerwonej strefie? Wtedy zostaną moje lokalne. W obu trzeba rodzić w maseczkach. W żadnym nie wpuszczają Męża, nawet na te 2 godziny po porodzie. W jednym robią nawet test na koronawirusa. Nawet jak wynik jest ujemny rodzi się w maseczce. Bo takie są zalecenia. "Zalecenia". Uwielbiam to słowo. Uwielbiam z całego serca. Prawnie jest możliwość lub obowiązek. Powinność nie istnieje. A takie "zalecenia" to właśnie powinność. Szlag jasny by to trafił. Jestem zażenowana postawą rządu, który stracił pół roku. Mieli pół roku na wypracowanie procedur, tymczasem, jak to koleżanka lekarz powiedziała, to było pół roku gadania o wypracowywaniu procedur. U nich na SORze nadal nie ma, gdzie ustawić respiratora.
Jakim cudem są malutkie szpitaliki (oczywiście na drugim krańcu Polski), w których są wyznaczone miejsca dla Tatusiów na kangurowanie noworodka po cc? Oczywiście Tatuś w maseczce (i kij z tym, dla noworodka najważniejszy jest jego zapach i jego bakterie i jego ciepło i jego słowa, a nie wygląd). Jakim cudem są szpitale, w których Tatuś może przyjść na pół godziny dziennie? Oczywiście w maseczce i rękawiczkach, ale jednak. No i wreszcie, jakim cudem są szpitale, w których rodzice są oddzielani od nowonarodzonych dzieci, albo od niemowlaków, które musiały wylądować w szpitalach. Przecież to jest patologia. Patologia. Warunki gorsze, niż nasze matki rodziły. No i oczywista oczywistość, wypisują teraz ze szpitali najdalej po 2 dniach. I nagle okazuje się, że nie trzeba leżeć w szpitalu min. 3 dni, żeby NFZ zwrócił kasę szpitalowi. Takie cuda. Moja torba szpitalna, uzupełniona o jedzenie (pomimo wiedzy, że na 2 dni, ilości jedzenia wcale nie zmniejszyłam) jest dwa razy większa niż planowałam.
Nawet obstalowany lekarz nie jest teraz (w mojej ocenie - nigdy nie był) gwarancją dobrego porodu. Szukam cały czas poczucia bezpieczeństwa. Żeby właśnie dobrze urodzić. I niestety sytuacja wcale nie sprawia, że gdziekolwiek poza domem, mam to poczucie bezpieczeństwa.
Byłyśmy dziś na wizytach. Pierwsze było KTG. Męczyli nas 50 minut. Pierwszą 1/3 Malinka się ruszała jak szalona. Kolejne 2/3 odpuściła i dawała raz na jakiś czas znak, że żyje. Lekarz stwierdził, że on wolałby taki równomierny obraz ruchów dziecka, mam przyjść kontrolnie jutro. Czynności skurczowej macicy brak. Kolejna wizyta to było usg z pomiarami. Malinka waży 3060 g. Tylko pani doktor stwierdziła, że jest błąd pomiaru i waga jest zbyt niska, dlatego, że nie dała rady ładnie zmierzyć obwodu główki dziecka i co za tym idzie - sprzęt nieprawidłowo wyliczył wagę Córeczki. Przepływy ładne, łożysko ładnie, szyjka zamknięta.
Raczej się nie pcha na ten świat, nie dziwię się, w taką pogodę i przy takiej ogólnej atmosferze covidowej, kto by się pchał? Herbatka z liści malin jest już jakiś czas codziennie do śniadania, masaż krocza również (masło shea i wit. E w kropelkach). Od 3 dni na stół wjechały daktyle, na razie po 2 dziennie, dawka dobowa powinna wynieść 6. Od jutra może olejek z wiesiołka?
Na "hamerykańskim" yt znalazłam wskazówkę, żeby wypisać nasze strachy związane z porodem, że wtedy będzie łatwiej. Oto one zatem:
1. że złapiemy koronawirusa;
2. że złapiemy koronawirusa i nawet nie będziemy o tym wiedziały (swoją drogą, jak ma się robiony test, test wychodzi negatywny, to przecież jedynymi osobami w szpitalu, od których możemy się zarazić - no nie są tłumy gości, których się przyjmuje - to inni pacjenci /zakładam również z ujemnym testem/ oraz personel - który wraca po dyżurze do domu, spotyka się ze znajomymi, opiekuje się swoimi dziećmi, rodzicami, spędza czas z rodziną);
3. że Malinka złapie koronawirusa i ją ode mnie oddzielą;
4. że złapię koronawirusa i zostanę oddzielona od Malinki;
5. że Mężusia nie będzie mogło być przy porodzie i 2 godziny po;
6. że się skończy na cc, bo wtedy Mężusia nie będzie mogło być i nie będzie kto miał kangurować Malinki;
7. że będę zmuszona rodzić w masce i nie będę miała siły walczyć o swoje prawa, choć generalnie mam to we krwi;
8 - 20. nic;
21. że coś się stanie w trakcie porodu mi albo Malince, że się owinie pępowiną, że dojdzie do niedotlenienia, że stanie się coś takiego, że ją ode mnie odseparują i nie będę miała wejścia na oddział, na którym leży.
Odebraliśmy też paczki od teściów. Dwie paczki ciuszków. Dostała dwa kocyki, przytulankę, mnóstwo sukienek (grubych i polarowych, ale też i z krótkim rękawem), spodnie, spodenki, kurteczki, czapkę zimową (tej nie mieliśmy, więc jako pierwsza poszła do prania, suszenia i już jest spakowana do ubranek na wyjście - nigdy nie wiadomo, czy jesienna czapka będzie ok).
Byli u nas znajomi, chcieli się zobaczyć przed porodem. Ależ było nam miło, jak dostaliśmy przetwory i herbatki coś dla nas, a nie dla naszego potomka naprawdę, rozkosznie nam było. Akuratnie się zajadam tymi przetworami
13 dni do przewidywanego terminu porodu.
Byłyśmy na kontrolnym KTG. Dziś Malineczka współpracowała zacnie, lekarz był zadowolony. Zapisały się nawet 3 lekkie skurcze. Aż mnie poprosił na fotel. Szyjka zamknięta, wody płodowe ok, łożysko ok. Czegoś nowego się dowiedziałam - łożysko nie musi się zestarzeć, żeby doszło do porodu. O. A myślałam, że to naturalne, że łożysko przechodzi sobie z 1. fazy w 2., a z 2. w 3. Przy okazji stwierdził, że moje lekko zawyżone wyniki prób wątrobowych nie są cholestazą ciążową. Że na tym etapie jest to spowodowane stopniem zaawansowania ciąży i tym, że wszystko uciska na wszystko. A w związku z tym, że guzek pod pachą wcale się nie zmniejsza, mam się wybrać na usg.
Porozmawiałam też z położną, która pracuje w lokalnym szpitalu i pytam się, co będzie, jeśli nas zrobią czerwoną strefą, czy szpital będzie zamknięty? - Nie będzie zamknięty. - No, ale na wiosnę, koleżanka rodziła, to musiała jechać 30 km dalej, bo miejski był zakaźnym, a tu na porodówce wykryto koronę i przez 2 tygodnie była nieczynna. - Szpital działał cały czas, a że panie sobie przekazywały takie informacje, to myśmy miały mniej pracy.
Bądź tu mądry i pisz wiersze. Czy ona żyje w innej rzeczywistości? Czy o co chodzi? Przecież pamiętam, że wchodziłam nawet na stronę tegoż szpitala i była informacja o zamknięciu porodówki. I faktycznie koleżanka, miała rodzić tam, to akurat było nieczynne i ją odesłali, musiała jechać do innego szpitala.
Poza tym, pod wpływem hormonów (mam nadzieję) wymyśliłam sobie taki plan. Master plan. W weekend przyjeżdża do mnie koleżanka lekarz. Anestezjolog. Bo dawno się nie widziałyśmy i chciałaby przyjechać, korony nie ma, akurat u nich testy są regularnie robione. I tak sobie wymyśliłam - hm, przecież ona jest lekarzem, może by tak się rozpakować w weekend? Hm? I mieć temat załatwiony? I ona by przyjęła poród? Co prawda, nie jest położną, nie jest ginekologiem, no ale jest lekarzem. A wtedy proszę bardzo mam poczucie bezpieczeństwa, na którym tak bardzo mi zależy. Przedstawiłam ów plan Mężusiowi i usłyszałam tylko "Skarbeńku /pierwszy raz odkąd się znamy/, kocham Cię bardzo, bardzo chciałbym mieć żonę jeszcze choć kilka lat, dlatego pojedziemy do szpitala jak się zacznie".
11 dni do przewidywanego terminu porodu.
Na KTG pisały się mikroskurcze. Lekarz zbadał, stwierdził, że Maluch się obniżył. Cały czas kontroluje też stan mojej skóry, czy czasem nie ma cholestazy. Kolejne KTG we wtorek.
Byłam również na USG guzka pod pachą. Hm. Ani to węzeł chłonny ani gruczoł mlekowy. W zasadzie nie przypomina to nic znanego, możliwe, że jest to kwestia hormonów ciążowych. Mam zalecenie konsultacji onkologicznej 😞 Pilnej konsultacji onkologicznej. Co się spłakałam to moje. W poniedziałek jadę do centrum onkologicznego się pilnie zapisać, lekarz wykonujący USG powiedział, że jak będą chcieli zrobić biopsję, to robić nawet przed porodem, żeby iść spokojnie i rodzić. A tak się cieszyłam ze spokojnej ciąży.
Wiadomość wyedytowana przez autora 16 października 2020, 19:55
Adrenalina po weekendzie spada, mogę zacząć się relaksować.
Po pierwsze byłam u onkologa. Udało się dziś ogarnąć temat. Nawet nie wiedziałam, że mamy takie centrum onkologiczne, gdzie ściany pachną jeszcze farbą. Normalnie zaplecze ekstra (niekoniecznie choroby ekstra, ale samo zaplecze lux torpeda). W jego ocenie to coś (zapomniałam fachowego określenia) zrobiło mi się od antyperspirantów. Mam kategoryczny zakaz ich stosowania. W chwili obecnej robić okłady z łyżeczki sody rozpuszczonej w szklance przegotowanej wody. Nie chciał mnie kroić, nawet w znieczuleniu miejscowym, bo tak jakby, no nikt mu (ani mi) nie zagwarantuje, że nie zaczniemy się rodzić. To coś może pod wpływem okładów pęknąć (i tak ma być), za tydzień do kontroli (chyba że będziemy się rodzić). Ewentualnie do kontroli po porodzie. Ufff. Kamień, który spadł mi z serca był chyba słyszalny w sąsiednich województwach.
Po drugie byłam na KTG. Przed wizytą u onkologa. Chyba z tego stresu nie zapisał się ani jeden skurcz. Nawet mikroskurcz się nie zapisał. Tu kłania się teoria, że do porodu konieczne jest poczucie bezpieczeństwa. A kwestie onkologiczne poczuciu bezpieczeństwa raczej nie sprzyjają. Lekarz po KTG mi powiedział, że poszłam na usg do dobrego specjalisty, który jednak lubi nastraszyć i że żaden z jej znajomych nie chodzi do niej na usg, bo zawsze coś tam wywlecze. 🤦♀️ Poza tym zrobił mi masaż szyjki. Bo szyjka dalej zamknięta. Nie bolało mnie, a podobno powinno boleć mocno, nawet mocniej niż sam poród (tak słyszałam). KTG było przed wizytą u onkologa, to się nie dziwię, że nic się nie działo, przecież w swojej głowie już zaplanowałam biopsję na czwartek lub piątek, zrobiłam listę ginekologów-onkologów (przepraszam moja psychiko, przepraszam również Ciebie Moja Córko za ten stres na samej końcówce ciąży). Po wizycie u onkologa - pojawiły się mikroskurcze 😜
Po trzecie: nie wiem, czy to przez końcówkę ciąży, czy przez kwestie koronawirusowe, czy przez kwestie onkologiczne, czy uwarunkowania charakterologiczne - jestem wściekła na prawie wszystkich. Albo łatwo się denerwuję, wręcz wkurzam. Mężuś jeszcze nie złożył papierów rozwodowych, choć kto wie, może po prostu czekam na przesyłkę z sądu. "A gdzie Ty zamierzasz rodzić?", "A gdzie będziesz rodzić?", "A w jakim szpitalu będziesz rodzić?". Ku.wa mać Człowieku. Człowieku zlituj się. Odpuść, w zasadzie odpier.ol się ode mnie. Nie widzisz, co się dzieje? Nie czytasz gazet, internetu, nie oglądasz telewizji? Pierwszej osobie, drugiej, nawet piątej jestem w stanie spokojnie wytłumaczyć, że jest koronawirus, że w każdej chwili mogą zamknąć każdą porodówkę, że ja nic nie mogę teraz zaplanować. Ale przy szóstej, to mi się ulało. Sms "Jak się czujesz?" - "Fizycznie ok, psychicznie słabo, w każdej chwili mogą zamykać porodówki, jest słabo" - sms zwrotny od tej samej osoby - "A gdzie zamierzasz rodzić?". Przysięgam, dostałam białej gorączki. Pier.olec mi wskoczył do głowy i nie chciał odpuścić. To przepraszam łaskawie przeczytaj sobie raz jeszcze pierwszą wiadomość. Koleżanka mi podpowiedziała, żebym sobie myślała "To mnie nie dotyczy". W sensie sytuacja z koroną "to mnie nie dotyczy". To naprawdę działało. Aż do tej szóstej osoby z pytaniem "A gdzie zamierzasz rodzić?". Co ja sobie mogę zamierzać? Dalej, widziałam się z koleżanką, która stwierdziła, że mam wąskie biodra i czym ja zamierzam urodzić. No generalnie to ku.wa tym samym, co Ty, tym dokładnie samym, co Ty. Dołożyło mi to zmartwień na weekend (bo onkolog, koronawirus to przecież zbyt mało). W poniedziałek podczas pogadanki z położną poprosiłam o zmierzenie mnie miednicomierzem. Wyszło 26, 30, 35 i 21. Optymalnie. Położna stwierdziła, że jej zdaniem przez taką miednicę przejdzie bobas nawet 4,5 kg. Choć biorąc pod uwagę wielkość brzucha raczej siedzi tam standardowy Mały Człowiek. Po wizycie u położnej pogadałam sobie z koleżaneczką i powiedziałam subtelnie, żeby nie wtryniała się w takie sprawy, jak nie zamierza lub nie potrafi być wsparciem, to żeby trzymała język za zębami. Ot co. Mężusiowi też się oberwało. Oglądaliśmy jakiś film, niemowlak zaczął strasznie krzyczeć, a Mężuś na to "Mam nadzieję, że nasze też będzie takie rozkrzyczane!!!". On żartował, ja nie zrozumiałam. Podobno żartował. Powiedziałam mu, żeby się przeszedł po osiedlu, ochłonął i zaczął czytać o high need baby, i żeby może tak zażyczył sobie spokojnego dziecka, bo po miesiącu on wróci sobie do pracy, a ja zostanę sobie z Berbeciem i to ja będę mieć przepitolone, a nie on. Tym bardziej, że jak on jedzie do pracy to wyjeżdża np.na 4 dni i noce. I wraca na weekend. Także teges, także ten. Spociłam się z nerwów strasznie, nie dałam się przytulić przez godzinę, tak bardzo mnie wkurzył.
Z tego wszystkiego zaczęłam kompulsywne jedzenie. Chipsy, kawa z mlekiem i cukrem (białym!!!), czekolada do picia, czekolada z kawą, pizza (cała dla mnie), czekoladowa babeczka, kolejna kawa z mlekiem, cukrem (brązowym tym razem) i czekoladą. Nie potrafiłam nad tym zapanować. Dziś jest lepiej.
Po czwarte: byliśmy na wizycie kwalifikacyjnej w domu narodzin. Pozaszpitalnym domu narodzin. Wiem, wiem, można się teraz stukać w głowę, proszę bardzo. Jak myślę o porodzie, to potrzebuję poczucia bezpieczeństwa. A ja poczucie bezpieczeństwa mam u boku Mężusia. Nie w konkretnym miejscu, ale przy nim. Poczucie bezpieczeństwa to też pewność sytuacji, że np. w ciągu godziny nie wprowadzą nakazu rodzenia w maseczkach w szpitalach w całej Polsce. Wiem, że z nim nie będzie tak łatwo zmanipulować mnie do podjęcia decyzji, których nie chcę podjąć. Nie chcę być bezbronnym trybikiem w maszynie zwanej procedurą. Zasady w domu narodzin: rodzi się w asyście minimum jednej położnej, a jak są dostępne to w asyście dwóch położnych. Neonatolog oczywiście ogląda dziecko. nie podają szczepionek - ale je można załatwić na NFZ w każdej poradni. Podają wit. K - ale muszą mieć informację, czy jako wkłucie czy jako kropelki. Robią pobranie krwi z pięty, ale jeśli nie chcemy może to zrobić położna środowiskowa na wizycie patronażowej. Jedzenie we własnym zakresie. Weryfikacja rozwarcia następuje przy przyjeździe, a potem w zależności od postępu porodu - czasem się zdarza, że tylko ten jeden raz, a czasem co 2-3 godziny w pozycjach dowolnie przyjętych przez rodzącą. KTG nie robi się, chyba że położna wychwyci, że coś jest nie tak. Badają detektorem. W drugiej fazie porodu detektor idzie w ruch po każdym skurczu. Nie podają oksytocyny, nie przebijają pęcherza płodowego (jako jeden ze skutków ubocznych powiedziała mi, że może wypaść pępowina przed dzieckiem i wtedy na cito cc), oczywiście nie ma możliwości znieczulenia farmakologicznego. Nie rodzi się w maseczkach, Mąż może być cały czas. Potem może mnie odwiedzać, kiedy i ile chce. A może po prostu z nami zamieszkać na ten czas. Oczywiście jest to poród prywatny, płatny, ale nie tyle, ile poród w Medicover. W razie czego - położna jedzie z nami do najbliższego szpitala (oczywiście, jak jest czas to do szpitala z wyboru, jak nie ma czasu do najbliższego), osłuchuje dziecko cały czas). Natomiast takie przypadki zdarzają się super rzadko, bo kwalifikacje to dość mocno ograniczają.
A żeby skończyć nieco lżej - foteczki komody i miejsca do przewijania Malineczki.
https://naforum.zapodaj.net/ee2fcf83dba4.jpg.html
https://naforum.zapodaj.net/7cb2454eadf8.jpg.html
Wpis powstaje od 4. doby życia Malinki.
Nowy etap naszej przygody zwanej Rodzicielstwem. Po etapie niepłodności, po etapie ciąży, teraz widzimy się na żywo. Abstrakcja. Czysta abstrakcja. Dostałam najlepszy prezent urodzinowy. 26.10.2020 r. skończyłam 33 lata. I się zastanawiam, kiedy zdążyłam do tego dorosnąć, przecież dalej jestem młoda i jakoś tak postrzegam się jak 25-latkę 🤦♀️
Urodziła się 24.10.2020 roku (tc: 39+4), godz. 3:30, SN, 57 cm, 3400 gm, 10 punktów na 10. Malineczka Calineczka Blondyneczka. Taki Drobiażdżek Tyci Tyci. (Wybaczcie słownictwo, kalafior ciążowy przekształcił się w kalafior pociążowy, mogę sobie poszaleć troszeczkę).
Podróż Życia Mojej Córeczki:
Środa 21 październik: mam biegunkę. Mam pobudzony apetyt, Malina szaleje w brzuchu - o mamo, ona się przygotowuje, ja też się przygotowuję. Nie odchodziłam od talerza. Przeczucie, że się rozpakujemy do końca tygodnia.
Czwartek 22 październik: dalej zwiększony apetyt i biegunka, brzuch ewidentnie się obniżył.
Piątek 23 październik rano: brzuch obniżył się jeszcze bardziej, na KTG zapisały się skurcze, nieregularne. Położna podpinająca pod KTG stwierdziła, że zobaczymy się po weekendzie na kolejnym zapisie, lekarz stwierdził, że raczej się nie zobaczymy już i sprawa się rozwiąże do końca weekendu, bo szyjka zrobiła się miękka i delikatnie otwarta. Wkurzają mnie jakiekolwiek telefony do mnie czy do Mężusia, ale to strasznie mnie wkurzają! Plus w jelitach chyba nic nie mam, bo cały czas jestem w toalecie.
Piątek 23 październik popołudnie, wieczór oraz noc:
O 16:00 pojawiły się skurcze. Z krzyża. Nieregularne. Próbowaliśmy oglądać film, ale jak nadchodził skurcz, Mężuś pomaga mi go rozchodzić, rozmasowywał plecy, rozgrzewał je. W opisach porodu było napisane gdzieś, że na początku porodu, to w sumie rodzące szukają pozycji aktywnych, chodzenie, spacery, przy drabinkach, a tak pod koniec porodu szukają pozycji przy ziemi, klęk, kucanie. Cóż, u mnie było od razu klęczenie i kucanie. Napieprzało równo. Od 17:00 skurcze zaczęły być regularne. Co 5 minut, po 40 sekund. Mężuś mówi – „Ej, ale to nie tak miało być, przecież miały być narastające, co 20-30 minut, a my chyba do szpitala musimy jechać?” No chyba. Wzięłam prysznic, umyłam włosy, Mężuś nas zapakował, wysuszył mi włosy. Nie chciałam jechać za wcześnie, żeby mnie nie położyli na patologii, ale na pewno nie chciałam jechać za późno. O 19:30 wylądowaliśmy w szpitalu. Dalej skurcze co 5 minut po 40 sekund, dalej z krzyża. W drodze do szpitala miałam kilka skurczy z brzucha. W mojej ocenie – przy skurczach z brzucha to można i drużynę piłkarską urodzić, znacznie mniej odczuwalne, przy tych skurczach można sobie stosować wszelkiego rodzaju techniki oddechowe, kołysanie biodrami. Ale przy tych z krzyża, człowiek zamienia się w zwierzę.
Przy wejściu na izbę przyjęć domofon. Mężuś przeprowadza taką oto rozmowę (początek rozmowy to początek mojego skurczu):
- Dobry wieczór, można wejść?
- A w jakiej sprawie?
- Rodzącą przywiozłem.
- …
- Halo, może nas Pani wpuścić?
- Najpierw proszę opowiedzieć jak wygląda sytuacja.
- Yyyy, no rodzi, skurcze ma (w międzyczasie odstawia walizkę i pomaga mi w skurczu, drze się do domofonu z pozycji klęczącej, żeby go było słychać).
- A czy są Państwo zdrowi? Czy mają Państwo jakieś objawy infekcji?
- Nie jesteśmy chorzy, nie byliśmy za granicą, od 3 tygodni rodzice robią nam zakupy, a my nigdzie nie wychodzimy, żeby nic nie złapać, czy teraz może nas Pani wpuścić?
- Samą rodzącą.
- A walizki?
- No niech będzie, do drugich drzwi może Pan podejść.
Przechodzimy do drugich drzwi, skurcz. I ładuję ręką w ścianę. Mężuś wie, że jak mnie coś boli, lubię sobie pozderzać ręką w udo, ręką w ścianę, ręką w cokolwiek, bo wtedy odwracam uwagę od tego bólu, a zajmuję się tym, że ręka mnie boli. Mężuś pomaga, rozmasowuje, mówi, jak świetnie nam idzie. Ok, skurcz minął. Idziemy. Babeczka odbiera moje walizki, mam iść na fotel, oni patrzą na dokumenty. Sprawdzają rozwarcie. Szalony 1 cm. Przy takich skurczach byłam przekonana, że mamy z 5 cm. Załamało mnie to strasznie. Podłączyli pod KTG. Potem kazali przejść do lekarza. A i wypełnić stos dokumentów. Wypełniałam dokumenty (RODO, korona wirus, uczulenia na leki, przyjmowane leki – i tak codziennie byłam pytana, jakie leki przyjmuję i z jakiego powodu, to przepraszam po kija ja to wypełniałam?) oczywiście mając skurcze. Znowu kucnęłam. Położna mówi, że powinna mi opaskę założyć. Odwarknęłam jej, że dziękuję za opaskę, za to jakby miała ciepły kompres na plecy, to chętnie skorzystam. Jak się skurcz skończył przeprosiłam za obcesowość, powiedziałam, że mnie boli w trakcie i że już idę po opaskę (święta sprawa w szpitalu). Lekarz zrobił usg, waga szacowana 3600 g, błąd pomiaru 500 g. Zrobił mi wymaz w kierunku korony. Pobranie z dwóch dziurek nosa, głęboko. Do tej pory nie mam wyniku. Stwierdzili, że gdyby był negatyw, to szybko byśmy wiedzieli. Na usg musiałam usiąść, bo jak Ci wali z pleców, to naprawdę ostatnie, co chcesz robić, to leżeć. Potem Położna powiedziała, że może ona powypełnia te dokumenty, bo zanim ja je wypełnię, to urodzę na izbie przyjęć. Przebrałam się, Mężuś wszedł, zabrał kurtkę, buty i wyszedł, a mnie zawieźli na porodową. Mężuś mógł wejść dopiero przy 3-4 cm rozwarcia – nie bardzo ogarniam dlaczego. Na porodowej sprawdzili – rozwarcie dalej około 1 cm. Maskę kazali założyć – delikatnie dałam do zrozumienia, że pie.dolę i mogą mi sami zakładać na siłę. Położna (taka główna w porodzie) stwierdziła, że w sumie to nie jest pytanie czy będziemy mieć koronę, ale pytanie kiedy. Dalej chodziłam po ścianach, na poziomie parteru w sumie. Miałam oczywiście wszystkie szpargały polecane na szkołach rodzenia – piłeczkę jeżyka, żelik do rozgrzewania, olejki zapachowe, płyn do płukania jamy ustnej. Srutututu. Dzięki Bogu za Mężusia, który władował mi do torby ogrzewacze chemiczne. Nie miał mi kto zagrzać żeliku, ale ogrzewacz chemiczny przełamałam i w trakcie skurczy przykładałam sobie do krzyża – było lepiej. Zabawa była też z zakładaniem wenflonu. Wszedł za trzecim razem. W rozmiarze dziecięcym, oczywiście jest to wina moich „zastawkowych żył”. Położna kazała iść pod prysznic. Pod prysznicem 3 skurcze spoko, kolejne 3 bolesne tak samo jak bez prysznica. Przyszła do mnie i się pyta, co się dzieje. A ja się popłakałam. Nie z bólu, raczej ze słabości własnego ciała. Sprawdziła rozwarcie, było 4 cm, mogli mi podać znieczulenie. Przyszedł anestezjolog. Anestezjolog – filozof. Pielęgniarka anestetyczna mnie ułożyła, on coś tam pitolił o znieczuleniu. A ja czułam skurcz. Mega. Zerwałam z siebie pulsykometr i ciśnieniomierz, bo ja na leżąco (nawet na boku) nie będę mieć skurczy, o nie. Na co anestezjolog stwierdził, że jak ja tak agresywnie reaguję, to on mi nie założy znieczulenia. Po skurczu powiedziałam mu, żeby zakładał między skurczami po prostu. W ogóle w międzyczasie pier.olił trzy po trzy, że przyjechałam ze strefy z taaaakąąąą ilością zakażeń. No. Z żółtej strefy do czerwonej przyjechałam. Taaa. Przy jednym skurczu poprosiłam pielęgniarkę anestetyczną, żeby mi podała rękę – mam tak, że potrzebuję bliskości innej osoby. Po prostu. Mężusia jeszcze przy mnie nie było. A ona na to: „Ja tymi rękoma to do rana będę pracować”. No i? Że tak się zapytam – w szpitalu mydła nie ma? Płynów dezynfekcyjnych? Anestezjolog dalej coś pitolił o koronie. A mi waliło z krzyża. I musiałam siedzieć bez ruchu. Pomagało mi rozmawianie z Maliną, mówienie jej, że świetnie sobie radzi, albo wywoływanie na głos Mężusia. Pierwszy skurcz na znieczuleniu i można oddychać, można pochodzić pionowo. No jaka różnica. Wow. Mężuś wszedł i aż się popłakałam. Wiem, że ta faza do momentu podania znieczulenia przebiegałaby inaczej, gdyby on mógł mi towarzyszyć i uśmierzać ból. Wszedł z plikiem dokumentów do wypełnienia, część z nich się powtarzała z tymi z izby. Jak uzyskaliśmy 8 cm rozwarcia to wody puściły. Takim chluśnięciem amerykańskim, położna zalana – przepraszam najmocniej. Potem jakoś rozwarcie stanęło na tych 8 cm, dlatego około 2:00 podali mi minimalną dawkę oxy. O 3:00 mieliśmy pełne 10 cm. Jak wcześniej potrzebowałam uderzać w ścianę, tak teraz zamknęłam się w sobie i w ciszy parłam. Jedyne, co powiedziałam, to, że jest mi gorąco. Mężuś mnie rozebrał (a takie rozeznanie zrobiłam w sprawie koszul porodowych!) i się rodziłyśmy nago. W pewnym momencie usłyszałam od położnej „Zaraz Ci powiem, jaki ma kolor włosków” – „Jest blondynką” – „Daj mi na chwilę rękę”. I położyła moją rękę na wyłaniającej się główce Malinki. Aż się popłakałam. Powiedziała mi też, że krocze elastyczne i będziemy chronić. Za chwilę Malina była na świecie, na naszym świecie, a ja, w zasadzie my, popłakaliśmy się. Położyli mi ją na brzuchu, taką długą, umazianą, wrzeszczącą, czerwoną, z pępowiną i z bujną blond czupryną. Krocza nie udało się ochronić, ale stwierdziła, że pękłam mniej niż przy nacięciu. Pękłam, bo Malinka przyszła na świat z rączką przy twarzy. Do tego mam otarcie, które krwawiło bardziej niż pęknięcie i z tego powodu je zszyli. I jeden hemoroid. Najbardziej dotkliwy jest hemoroid.
Skóra do skóry, ssanie małego Niuchacza też było. Po 2 godzinach Mężuś zabrał mnie pod prysznic przy słowach salowej „proszę sobie założyć podkład, bo nam Pani czerwoną ścieżkę zrobi” (3 metry czerwonej ścieżki na Sali porodowej, no losie, kto by pomyślał?), Malinę zważyli, zmierzyli. Po wyjściu z prysznica, salowa powiedziała do mnie: „zalała Pani poduszkę krwią”. Olałam, udałam, że nie słyszę. Dobrze funkcjonowałam, to chyba ta adrenalina, że zaraz zostanę sama, bez Mężusia. On potem pozabierał zbędne szpargały, a nas przewieźli na poporodową.
Aaaa. Pozwalali mi pić wodę, niekoniecznie pozwalali jeść. Ale. Zrobiłam koktajl białkowy (mleko kokosowe, białko dla sportowców, kakao, zmiksowane maliny) do kubka termicznego. Jak nikogo z personelu nie było na sali, to sobie popijałam, żeby nie opaść z sił.
Karmienie piersią.
Zaraz pierwsza położna, jaka przyszła po zgłoszeniu bólu powiedziała mi, że jeden – dwa dni mają boleć, a potem przejdzie. No dobra. Z tym przeświadczeniem starałam się przetrwać pierwszy dzień i pierwszą noc. Pierwszej nocy Malina była przy piersi prawie 5 godzin z 10-minutowymi przerwami. I patrzyła na mnie tymi swoimi głębokimi oczami, nie zapomnę ich do końca życia, jak jeziora. Potem się zorientowałam, że to oznaka głodu była. Zdesperowana po około 8:00 poszłam do położnych z kapturkami na piersi. Oczytana hafiją i wrózką cycuszką wiedziałam, że użycie kapturków należy skonsultować. A w nocy sobie powtarzałam, że chcę do domu, do Męża, ja chcę wyjść i frustrować się we własnych czterech ścianach, nie była za ciekawa ta noc. Pojawiła się myśl, że może ją (Malinę) zostawię w dyżurce na trochę, a sama się prześpię. Trzymały mnie przy życiu smsy od Mężusia „Pamiętaj, najpierw laktator i podanie Twojego, potem bank mleka kobiecego, potem znowu laktator, potem możesz próbować modyfikowane”, „Wierzę w Ciebie, niedługo będę Twoimi dodatkowymi rękoma” itd. Położna Michalina (love you forever) przyszła do mnie, sprawdziła, czy jest mleko (jest), jaka jest budowa piersi, jakie jest wędzidełko. Super. Wszystko super. „Aż tak Panią boli?” – „No, wczoraj usłyszałam, że pierwsze doby ma boleć” – „No tak, ale mamy ból fizjologiczny i ból patologiczny, jeśli ktoś syczy, płacze lub krzyczy z bólu, to jest to ból patologiczny”. Powiedziała, że źle ją przystawiałam. Z powodu dużych brodawek i dużych otoczek Malina nie potrafiła złapać całości, tylko fragment i zmiażdżyła mi brodawki. Do tego stopnia, że sama lanolina nie wystarczyła. Kapturki byłyby dodatkową przeszkodą, bo musiałaby łapać jeszcze więcej. Najpierw położna pokazała mi, jak ją przystawiać i tego dnia za każdym razem przychodziła i przystawiała mi ją do piersi. Sama miałam wrażenie, że do tego całego karmienia piersią to trzeba trzeciej, czwartej, piątej, a także i szóstej ręki, bo tu spłaszczyć, włożyć, tu trzymać dziecko, tu jeszcze masować pierś w kierunku wypływu pokarmu, żeby nie dopuścić do zastoju. Znalazła mi też próbki kompresów Multi Mam. Super sprawa na poranione brodawki. Pod koniec zmiany przyszła sprawdzić jak nam idzie. To było 12 godzin różnicy, a ja nie ryczałam nad córką z bólu. Owszem ranki były, ale już w fazie leczenia. W nocy zaglądała kolejna położna. Ale już nie na każde karmienie. A jak udało mi się Malinę przystawić 3 razy z rzędu bez bólu – byłam z siebie taaaakaaaa dumna!!! A następnego dnia okazało się (tu dzięki salowej), że w poniedziałki, środy i piątki na oddziale jest doradca laktacyjny. Choć to był dzień wypisu, stwierdziłam, że skorzystam, może powie coś jeszcze. Dodała, że Malina jest w takim wieku, że rośnie, a jak rośnie, to usteczka też jej urosną i łatwiej jej będzie chwytać całość. Pokazała jak pionizować po jedzeniu, jakie są oznaki przełykania. No i też, co ważne pokazała, jak trzymać główkę dziecka – niemowlęta nie lubią dotyku punktowego, dlatego obejmujemy palcami, ale opuszki nie dotykają główki dziecka. Zaprezentowała to na mnie i faktycznie – włącza się agresja przy punktowym chwycie za głowę i kark. W szpitalu pojawił się też nawał. Od razu zostałam poratowana okładami chłodzącymi oraz próbą z laktatorem. Szpitalnym. Końcówki sterylne, wydawane bezpłatnie w razie konieczności. Przy pierwszym podejściu (i jedynym szpitalnym) zebrało się 8 ml z obu piersi. Po tej próbie zyskałam również przekonanie, że wróżka cycuszka ma rację, że nie każdy laktator jest dla każdego. Szpitalna medela jedną pierś objęła, drugiej niestety nie.
Co mi się przydało, a co się nie przydało:
Sala porodowa:
Nieprzydatne: piłeczka jeżyk, płyn do płukania jamy ustnej, żelik chłodzący, mały ręcznik, mentosy, olejki zapachowe, skarpetki bawełniane.
Przydatne: duży ręcznik, ogrzewacz chemiczny, klapki pod prysznic, ciapy, koszula porodowa, cienki szlafrok, woda, koktajl białkowy, termos z herbatą.
Pobyt w szpitalu:
Miałam dwie koszule na sam pobyt w szpitalu, z uwagi na wzmożoną potliwość przydałaby się trzecia. Ale sąsiadka z sali miała tylko jedną, także, kto, co lubi. Zapomniałam spakować podkładów higienicznych na łóżko – położne dawały. Miałam dwa ręczniki kąpielowe, o jeden za dużo. Wykorzystałam 4 pary majtek siateczkowych, a spakowałam znacznie więcej. Od razu założyłam, że w szpitalu nie będę ich prać. Lanolina w próbkach. Super sprawa, bo wykorzystałam szybko i od razu opakowanie szło do kosza. Próbki wkładek laktacyjnych. Wykorzystałam tylko 2 pary, dlatego nie było sensu zabierać całego opakowania (w domu mam wielorazowe z wełny meryno, które są zalanolinowane i są super mięciutkie i delikatne dla skóry piersi). Spakowałam 2 staniki do karmienia, przydał się jeden. Skarpetki przydały mi się tylko na wyjście, w trakcie pobytu nie korzystałam z nich. Spakowałam 3 komplety ubrań dla Malinki oraz kilka zapasowych sztuk. Faktycznie z tych zapasowych skorzystaliśmy, bo tu się ulało, to się posrało, tu nie potrafiłam pieluchy zmienić, tu mnie zaskoczyła smółka, że to nie tylko jedna pielucha (!!!). Nie miałam poduszki do karmienia, bo nie wiedziałam, w jakich pozycjach będziemy się karmić. Najczęściej wjeżdża pozycja spod pachy lub klasyczna, dlatego zaraz po przyjeździe do domku zamówiłam rogala do karmienia.
Jedzenie szpitalne było sensowne, ciepłe i było go sporo, niemniej bardzo się cieszę z własnej aprowizacji (małe opakowanie miodu, mały słoik dżemu, serek kozi do smarowania, kilka torebek rooibos, rzodkiewki, jabłka, banany, domowa granola, domowe batoniki śniadaniowe (niezastąpione tuż po porodzie, a przed śniadaniem szpitalnym), woda kokosowa (podobno lepiej nawadnia niż woda mineralna), muszynianka, woda mineralna. Zostały mi tylko czekolady, reszta została zjedzona.
A tu moja Princeska, w zasadzie jej cudne włoski z naszymi okularkami:
https://naforum.zapodaj.net/7bc528f54964.jpg.html
Wszystkim Staraczkom życzę tak szczęśliwego zakończenia ich własnych historii.
Awans z noworodka na niemowlaka!!!
Blondyneczka między 3 a 17 listopada przytyła 550 g, co jest nawet większą masą niż normy, ale w tą stronę lepiej niż gdyby miała przybrać za mało. We wtorek, czyli w 24. dobie życia ważyła 3920 g. Mleko idzie też we włosy, urosły znacznie!!!
Momentami jest ciężko. Zaliczamy mniejsze/większe wpadki. Np. zapomnieliśmy podnieść pałąk w foteliku. Dwukrotnie. Zdarzyła się noc, że nie słyszałam Maliny. Mężuś mnie budził na karmienie, to on ją słyszał. Wtedy przystawiała się do piersi co godzinę. Co godzinę. Zmęczenie zwyciężyło. Przesikała pieluchę. Dwukrotnie. Nie wiem, ile płakała, aż ją usłyszeliśmy. Zdarza się, że myślę sobie, że ją zawodzę.
Jednego dnia Mężuś nastawił wyparzanie butelki (dostała kilka razy moje odciągnięte mleko z butelki) i przyszedł do nas się położyć. My zaliczałyśmy popołudniową drzemkę. Obudził nas swąd plastiku. Oboje byliśmy tak zmęczeni, że zapomnieliśmy o wyparzaniu, woda odparowała i plastik zaczął się przypalać.
Zdarza się czasem, że prześpi nocą prawie 5 godzin!!! A zdarza się, że ma tak silną potrzebę ssania, że po 1,5 godzinie ssania ma 30 minut przerwy i kolejną godzinę ssania. Rzadko ma problemy z brzuszkiem. Jeśli tak się zdarza pomaga masaż, ciepło na brzuszek (termofor, woda, ciepła koszulka, nasze ręce). Uwielbia się kąpać, osiąga wtedy taki błogostan!!! Śpi z nami. Kilka nocy przespała w swoim łóżeczku. Ale raz chyba po prostu ją przeniosłam, bo się stęskniłam. Kolejnej nocy budzę się, a dziecko w łóżku, na co Mężuś oświadczył, że zatęsknił za córką i ją do nas przeniósł. A potem pobudki na karmienie sprawiły, że wolę ją mieć u nas niż w jej łóżeczku (łóżeczko jest oddalone od naszego o pół metra). Ona też lepiej śpi u nas – mniej się wierci, mniej mruczy. Drzemki dzienne zalicza w swoim łóżeczku. Albo na nas. Nosimy się w chuście, gdyż momentami ręce mi odpadały. Rozumiem brak możliwości odłożenia do łóżeczka, ale Malina nie dawała się nawet przejąć w ręce Mężusia. Dlatego się chustujemy. Repertuar min ma szeroki. Wielopieluchowanie nie wychodzi – niestety na wkładach naturalnych ma odczucie mokra i jej to bardzo przeszkadza. Natomiast wkłady sztuczne powodują gigantyczne odparzenia. Nie pomagały maści, mąka ziemniaczana ani wietrzenie. Pomogło odstawienie sztucznych wkładów. Poza tym nie sprawdziły nam się pajacyki. Jej jest ciągle gorąco. W mieszkaniu obniżyliśmy temperaturę z 22 stopni na 20 stopni. I zazwyczaj śmiga w body z długim rękawem i skarpetkach. Skarpetki często są ściągnięte magicznie po drzemce. Tak też śpi. Jedynie po kąpieli zakładamy jej czapeczkę i jakieś spodenki/półśpiochy. Miała spać w śpiworku. Kilka nocy tak przespała, aż się zorientowaliśmy, że mimo posiadania przestrzeni na nogi w tym śpiworku, mam jej ewidentnie za mało. Potem więc testowaliśmy spanie w body i pajacyku. 3 noce. Też coś było nie w porządku. Ostatecznie stanęło na body i skarpetkach.
Nauczyłyśmy się też karmić na leżąco, przez pewien okres czasu bulwersowała się przy tym. Położna środowiskowa nam pomogła i naprawdę karmienie na leżąco zmienia nocne spojrzenie na rodzicielstwo. Warto próbować i ćwiczyć i nie poddawać się.
Urosła mocno odkąd się urodziła. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Potrafi skupić wzrok, wodzić oczkami. Rośnie. Jest przekochana, przecudna, najlepsza, najważniejsza. Jest nie tylko Złotowłosą, ale także Złotym dzieckiem. Momentami płaczę, bo za szybko rośnie, bo zaraz będzie pisać maturę, bo nigdy nie wiadomo, która noc w łóżku z nami będzie tą ostatnią, bo nie wiadomo, który przytulas będzie ostatnim, bo zacznie sprowadzać chłopaków do domu i przestaniemy być dla niej ważni. Bo jest symbolem tego, że umieramy. Ona rośnie, a my zmierzamy w jedną stronę. Hormony, hormony, hormony. Ehhh.
Mam potrzebę czasem pobyć samej, w związku z tym Mężuś wysyła mnie na spacery. Praktycznie codziennie po 15-30 minut samej. Pierwszy taki spacer po 2 tygodniach był cudowny. Usłyszałam syreny wozów strażackich. I to było takie piękne. Nie, że się coś pali. Absolutnie nie. Ale dźwięk inny niż dźwięki wydawane przez własne dziecko. Cały czas sobie myślę, że to nie jest normalne, że raczej powinnam czuć potrzebę bycia z Nią cały czas i lęk w przypadku rozstania na chwilę. Lęku nie czuję, bo zostaje ze swoim Tatulkiem. Czuję radość, że mogę wyjść. Coś jest nie tak dostrojone w mojej głowie. Zwalam to w znacznej części na karmienie piersią. Wychodzi już lepiej, ale dalej uważam, że jest to podstawowa przeszkoda (i w sumie jedyna) do zbudowania prawidłowej relacji z dzieckiem. Na początku przeogromny ból i poranione brodawki, konieczność ich leczenia. Potem ciągłe wiszenie na piersi. Teorię znam. Wiem, że noworodki tak muszą, że małe żołądki, że potrzeba bliskości, że trzeba sobie piersi wysterować na większą produkcję mleka w kolejnym dniu, że to okres rozkręcania się laktacji, więc tak ma prawo być. Tyle, że w praktyce przy kolosalnym zmęczeniu, zapomina się o tym, a pierwsze, co się przypomina, jak ona się przystawiała „zaraz zacznie boleć”, „ałaaaaa”, „dlaczego nie śpisz?”, „proszę śpij, daj i mi pospać”, „przecież dopiero skończyłaś 1,5 godzinną sesję spożywczą?! Jeszcze chcesz?”, „dlaczego się bulwersujesz, dlaczego nie chcesz jeść, dlaczego się przystawiasz i odstawiasz?”. W ciągu dnia, po w miarę w porządku nocy (około 3 godzin nieprzerwanego snu razy dwa), jestem w stanie do niej pięknie mówić w trakcie karmienia piersią. Ale noce są kosmicznie trudne. Gdyby nie Mężuś, nie dałabym rady. On za to, ma w sobie tyle spokoju, tyle dobra wobec Maliny, tyle miłości i zwykłej sympatii („Wiesz, poza tym, że ją strasznie kocham, to najzwyczajniej w świecie – lubię ją”). A ja przez to diabelnie trudne karmienie piersią, bolące brodawki, wiszenie na piersi – jak tylko się odstawi – to potrzebuję chwili dla siebie. Zmiany pozycji, pospacerowania po mieszkaniu, prysznica (nie takiego 3 minutowego, ale takiego 10 minutowego), wymiany wkładki, położenia kompresów na piersi, zjedzenia czegoś przy stole (a nie w łóżku), umycia zębów lub uczesania włosów. I korzystam z tego czasu. A Mężuś wtedy się tuli z córką. Myślę, naprawdę myślę, że pod sufitem jest niedobrze. Poza tym nie lubię być uklejona od mleka, nie lubię, gdy ze mnie kapie mleko (a jak wietrzyć biust, jak ciągle kapie? nie mam ochoty ciągle chodzić w muszlach laktacyjnych lub wkładkach). W tym tygodniu czeka nas wizyta u fizjoterapeuty (taka profilaktyczna jedynie) oraz pierwsza samodzielna noc. Mężuś wyjeżdża do pracy na dwa dni z noclegiem w pracy właśnie. Do tej pory jeździł na jeden dzień i wracał na noc. Boję się tej nocy, jak dam radę.
No i może pytanie do bardziej doświadczonych – jak i kiedy wypracować rutynę dnia? Tyle się oczytałam, że dzieci lubią rutynę, że powinien być określony rytm dnia. Ale jak go wypracować, jak ona ma nieregularne drzemki, karmienia wychodzą różnie i dość trudno ustalić sztywną godzinę spaceru czy kąpieli. Kilkukrotnie kąpaliśmy ją przed południem, bo miała akurat długie momenty aktywności, a kilkukrotnie wieczorami. Spacery zaliczaliśmy również wieczorne, jak się okazywało, że przed południem wcale nie spała. Łatwiej mi ją zapakować do wózka, jak śpi niż jak jest aktywna. Wyjdzie samo w praniu?
Rodzicielstwo to emocje. Bardzo różne, to rollercoaster emocji. Potęgowany zmęczeniem. Mężuś wrócił do pracy, wyjeżdża w poniedziałki, wraca w czwartki. Także pozmieniało się, radzimy sobie same. Czasem pomoże mama i siostra.
Rodzicielstwo oznacza - dla mnie (na tym etapie, na którym jesteśmy):
1. NIEPRZEWIDYWALNOŚĆ:
Nie wiem nigdy, czy czeka mnie 4 godziny snu pod rząd czy pobudki z turbodrzemek co 10 minut. Nie wiem, czy dzień będzie spokojny, czy będzie super trudny i na koniec pomyślę sobie "po co mi to było?". Nie wiem, czy jej drzemka dzienna wyniesie 45 minut, z czego 45 minut na rękach, czy 45 minut z czego 45 minut z szumisiem, czy w sposób łączony, czy też jej dzienna drzemka wyniesie 3,5 godziny. Gdy już płakałam z bezsilności i napisałam wiadomość z prośbą o pomoc, bo tak słabo spała (11-12 godzin na dobę, to bardzo mało, jak na niemowlaka, bardzo mało, by rodzic mógł ogarnąć siebie, w zasadzie rodzic w takim wypadku siebie nie ogarnia), następnego dnia przespała 22 godziny na dobę.
2. NAUKA:
Nauka siebie nawzajem, nauka tego, co Malina lubi, a czego nie znosi. Nauka jej charakteru, nauka jej całej. Już wiem, jaką wodę do kąpieli lubi, jaką wodę do przemywania w ciągu dnia lubi. Jak lubi być przebierana, żeby nie było wielkich żali i frustracji, a jedynie małe smuteczki. Jak lubi być noszona. Prawie zawsze wiem, dlaczego płacze. Wiem, co działa, żeby pomóc jej zasnąć. Uwaga - wiem, że dziecko trzeba uśpić. Tego nie wiedziałam. Nakarmić, przebrać, umyć, spoko. Ale, medal mi się należy, nie wiedziałam, że dziecko trzeba uśpić. Przecież jak jest zmęczona to zaśnie?! Co nie? No nie. Nie zaśnie, a przynajmniej nie zawsze i w zasadzie często potrzebuje pomocy w zaśnięciu. Nauka, co jeść, żeby nie miała reakcji skórnych po mleku. Nauka tego, że nie znosi smoczków. Nauka przytulania i miziania, bo w tym całym przebieraniu, karmieniu, ulewaniu, tak zdarzało mi się zapomnieć o przytulaskach. Największą nauką płynącą z rodzicielstwa jest jednak to, że taki mały Berbeć niby nic nie potrafi. Niby. I nic. A naprawdę potrafi świetnie się uczyć. Ona się uczy każdego dnia. Wydaje coraz to nowe dźwięki. Potrafi skupić wzrok na danym przedmiocie. Wodzi wzrokiem za przedmiotami lub osobami. Robi po swojemu "noski-noski" - co jest rozczulające! Nie kontroluje głowy w takim stopniu, więc jak powiem "noski noski" to zaczyna całą głową trochę jak taki piesek z kiwającą głową do samochodu (Malinko wybacz porównanie!).
3. PRZYBYCIE W NIEODPOWIEDNIM CZASIE:
Nie udało mi się jeszcze wyrobić na cokolwiek. Albo jestem za wcześnie, albo za późno. Bo to dodatkowa pielucha tuż przed wyjściem do zmiany, albo jednak się karmimy przed wyjściem, a to mam muchy w nosie i ból istnienia, w związku z tym nie schodzi z rączek. A jak ją już uda mi się zapakować, to nie patrzę na zegarek i schodzę, najwyżej czekam np. w przychodni, ale już jestem na miejscu.
4. ELASTYCZNOŚĆ:
Śniadanie o 13:00? Czemu nie! Pierwszy posiłek warto zjeść. Owsianka na mleku kokosowym z rodzynkami, bananem, cynamonem, kardamonem... Tere fere. Kanapka z dżemem jest pyszniutka!!! Zwłaszcza taka robiona jedną ręką, bo drugą trzyma się Berbecia. Prysznic codziennie? Bez przesady, wielcy ludzie żyją w brudzie. Drzemka o 9:00? W zasadzie przyda się, skoro tańcowałyśmy do 2:00, a potem pobudki były do 1,5 godziny. Smoczek? Ale przecież smoczki są nieodpowiednie, sprzyjają wadom zgryzu itp. Ale jak już masz poranione sutki i dziecko chce się przystawiać co godzinę, to masz dość. Po prostu. Przede wszystkim jestem człowiekiem. I wtedy stwierdzasz, że pójdziesz do roboty, zarobisz na aparat ortodontyczny i w dupie masz negatywne zdania na temat smoczków, jedyne, o czym marzysz, to mieć chwilę spokoju i próbujesz ze smoczkiem. A tu się okazuje, że trafił Ci się egzemplarz bezsmoczkowy 🤦♀️ 5 różnych, a Malina urządza zawody, sama zasiada w jury. Zwycięzca w kategorii "najsmaczniejszy" wytrzymał w buzi minutę. Jedną minutę. Zwycięzca w kategorii "najdłuższy lot" zaliczył 2 metrowy lot. Kolejna rzecz to mleko modyfikowane. No dobra, podamy jej mm. Przygotowaliśmy porcję 180 ml mleka. Podziamgała 30 ml. Nie będzie tego szajsu jeść i tyle. Cóż zrobić?
5. KREATYWNOŚĆ:
W zabawianiu, w wymyślaniu bajek, śpiewaniu, odwracaniu uwagi od zabiegów higienicznych niekoniecznie lubianych przez Berbeciątko. W wymyślaniu sposobów na bolący brzuch w środku nocy, gdy już naprawdę masz dość i zasypiasz na stojąco. (mój Tato zasnął tak kiedyś jak bujał mojego brata w wózku - rypnął jak długi na podłogę - a mój brat wtedy zerwał się w wózku i rzuca do Taty "Tata, buju buju"). Oznacza również kreatywność w wymyślaniu, jak się ogarnąć, umyć zęby, zjeść, iść pod prysznic, gdy nie ma nikogo obok. Mamy w domu tor przeszkód. W łazience jest bujaczek (od niedawna). Dzięki temu mogę spokojnie skorzystać. W salonie hamaczek, dzięki temu mogą mi ręce chwilę odpocząć. W kuchni matę, dzięki której mogę zjeść.
6. BUDOWANIE RELACJI Z MĘŻEM NA NOWO:
Zmęczenie spowodowało brak wzajemnego zrozumienia i warczenie na siebie. Tu obok nasz cud największy leży, a my na siebie warczeliśmy. Jedna rozmowa, druga, przeplatane oczywiście warczeniem, trzecia rozmowa, czwarta i jest lepiej. Jest zrozumienie, jest większa miłość do siebie nawzajem, do Berbeciątka, do świata chyba też. Większa wyrozumiałość też się pojawiła.
7. BÓL KRĘGOSŁUPA I INNE DOLEGLIWOŚCI:
Bo jak ona płacze, to nieważne jak, ale jak najszybciej chcesz jej pomóc. Podnosisz ją, dźwigasz, wskakujesz na łóżko i nadwyrężasz kolano. Boli też szyja od nieergonomicznego schylania się. I marzenie o wizycie u fizjoterapeuty.
8. TRUDNE MYŚLI:
Gdy jestem z nią sama, a tu trzecia godzina z rzędu nieustającego płaczu, gdzie nic nie działa, pojawiają się w głowie myśli "Po co mi to było?", "Zaraz ją uduszę", "Czy możesz już być cicho?", "Za stara jestem.", "Gdzie ją mogę oddać?", "Już jej nie chcę". Tak, właśnie takie myśli pojawiają się czasem w mojej głowie. Rzadko, bo rzadko, ale się pojawiają. Przyznaję się do nich, żeby mieć czystą głowę. Wiem, że ona mnie potrzebuje, że jej przeżycie jest ode mnie zależne w 100%, ale jak już napisałam wcześniej - jestem tylko człowiekiem, czasem muszę się wyspać, czasem muszę, po prostu muszę iść do łazienki i czasem muszę zjeść choć garść suszonej żurawiny i wypić szklankę wody. Teorię znam, a w praktyce zmęczenie pogrąża całą teorię.
Kocham ją całą sobą, jest najcudowniejsza na świecie i każdej Staraczce życzę takiego cudu. Dziś Malinka spędziła 15 minut w łóżeczku. Sama się bawiąc i zajmując sobą. Pierwszy raz. Usiadłam i się popłakałam, że moje dziecko już mnie nie potrzebuje. Dajcie strzelbę, bo naprawdę ten mózg nie działa jak trzeba, a to, że połóg trwa 6 tygodni, to też jakaś bujda na resorach, bo hormony dalej robią swoje.
Spóźnione życzenia Świąteczne! Wy same wiecie czego Wam najserdeczniej życzę! A tym rozpakowanym - przespanych nocy!
Ona już nigdy nie będzie tak mała jak dziś. Każdego dnia jest coraz większa i coraz bardziej samodzielna.
Bolesne jest, jak Berbeciątko trze oczy rączką i próbujesz je uśpić od 20.00 do 24.00. W międzyczasie złapie 3 drzemki po 10-40 minut, zazwyczaj na Twoich rękach, więc nie możesz nic zrobić. Wybudza się, bo ma skok rozwojowy (nienawidzę tego sformułowania!) albo chlusta i ma mokro wokół szyi albo ją boli brzuszek, bo nie może się załatwić. Albo potrzebuje mnie. Za 10-11 lat pewnie nawet całusa na "do widzenia" pod szkołą nie dostanę, bo to "lipa", czy jak to tam wtedy będzie się mówiło. Za 15 lat mogę zostać w jej świecie najbardziej znienawidzonym człowiekiem. Teraz ją noszę, tulę, kołyszę się na piłce, chodzę na piętach, smyram po nosie, śpiewam, bujam w hamaczku, zabawiam w bujaczku, kładę na swoim brzuchu, zmieniam pozycje, w której ją noszę, głaszczę po czuprynie, opowiadam bajki, suszę suszarką, uruchamiam apkę z dźwiękiem pocuągu, próbuję uśpić. Zrobię wszystko, a i tak nie śpi, czasem zrobię niewiele i śpi jak suseł. Teraz, właśnie teraz potrzebuje mnie najbardziej. Zazdroszczę tym rodzicom, którzy mogą odłożyć Berbecia do łóżeczka i Berbeć zajmie się sobą, pogaworzy do siebie i pójdzie spać. Położą tak o 21:00, wstanie o 9:00, w międzyczasie może obudzi się na karmienie i zmianę pieluchy. Kto by nie zazdrościł?! Miałabym wtedy czas na zrobienie sobie kolacji, prysznic, herbatę, może ogarnięcie chaty (w zakresie minimum, czyli nastawienie prania i opróżnienie zmywarki), kto wie, może odcinek serialu, może serię ćwiczeń na kręgosłup i biodra, a może zwykłe leżenie ?! Ale. Ona już nigdy nie będzie tak mała jak dziś. Nigdy nie będzie mnie potrzebowała bardziej jak dziś. Przecież z każdym dniem jest coraz bardziej samodzielna. Dlatego nie zazdroszczę. Czas szybko płynie, ona rośnie. Te chwile niedługo przeminą i nie wrócą.
Szczęśliwego Nowego Roku!!!
Mężuś spełnia się w roli Tatulka, ostatnio rzucił, że jest przy niej szczęśliwy, ale też mega zmęczony. Po czym dodał (a on przyjeżdża do domu w czwartki wieczorem, wyjeżdża w poniedziałki rano, więc trochę go nie ma, zalicza ten reset psychiczny), że musimy znaleźć jakiś klub malucha, bo zajmowanie się Maliną (1,5 godziny intensywnego zajmowania się, bez aferek i draczek, jedynie zabawianie) zabija mu szare komórki. Tak. Zabija mu szare komórki. To, co ja mam powiedzieć? Jak on chyba nigdy nie był dłużej z Maliną jak 30-45 minut. To ja już po takim okresie nie powinnam mieć mózgu. Może i zabija niektóre szare komórki, ale też inne - odpowiedzialne za wymyślanie rozrywek - się budują. Ma swoje momenty, np. jest taki grzybek mombella, niby gryzak, niby smoczek, większość dzieciaków za tym szaleje, Malinka też. Grzybek ma dwa uchwyciki. Po prysznicu wchodzę do pokoju, Malina z grzybkiem w ustach (jeden uchwycik). Do drugiego podczepiony Mężuś. Komedia. Staję, już chyba nic mnie nie zdziwi, ło co chodzi chłopie, bo nie czaję, spłukałam resztę szarych komórek z wodą i nie czaję. "O śmiech i zabawę, zobacz jak się chichra". Malina faktycznie radochę miała niezłą. Momentami mam ochotę go udusić. Jak przyjeżdża się zająć Maliną, to ja chciałabym mieć czas dla siebie - choćby w drugim pokoju. Czas na poleżenie i popatrzenie w sufit. A on co? Malina na ręce i hop, do tego samego pomieszczenia, gdzie Krąsi siedzi. 🤦♀️ Jestem w kuchni, słyszę zasuwa do kuchni, przechodzę do salonu - siup, znowu wszyscy razem w salonie jesteśmy. Wiem, że się stęsknił, że może się niepewnie czuje, że chciałby ze mną pogadać i tysiąc pewnie innych powodów. A kurka wodna w tych chwilach mam tak wielką potrzebę bycia samej. Ostatnio się złapałam na tym, że jak Malina śpi i szybko szykuję kolację lub się kąpię, to nawet wtedy nucę piosenki 🤦♀️ siła nawyku. A Mężuś, jak się nią zajmuje, to i tak często słyszę "Krąsi, podaj chusteczki", "Krąsi, gdzie są czyste myjki?", "Krąąąąąsi, o co jej może chodzić?", "Krąsiiii, pooomooooocyyyy!".
Byłam pierwszy raz na ściance wspinaczkowej. Przepraszam. Byliśmy. Zapakowaliśmy Malinę, Tatulek miał ją ogarniać, a ja tylko w razie konieczności na karmienie. Udało mi się pogadać z innymi ludźmi, udało mi się delikatnie powspinać Po tym wysiłku fizycznym przestały mnie boleć biodra W domu wróciłam do jogi, a od przyszłego tygodnia będę sobie raz w tygodniu na 1,5 godziny wychodziła na jogę. Nie mogę się doczekać.
Kiedyś w pracy jedna koleżanka, wówczas mama 4-latka powiedziała mi, że ona wychodzi z domu na pedicur. Dziwiłam się jej, bo lubiłam sama sobie raz na dwa tygodnie zrobić. Taka godzinka tylko dla mnie. Już rozumiem. To konieczne, jeśli chcesz mieć odrobinę świętego spokoju.
Oh i jeszcze jedno. Miałam takie wyobrażenie, że po ciąży nasze życie seksualne wróci do etapu sprzed starań. O taaakiego. Wtedy, kiedy można człowiek odpoczywa. Udało nam się może ze dwa czy trzy razy być bliżej.
Zaczęła się obracać z plecków na brzuszek, chwyta stopy rączkami, próbuje stopy wpakować do buzi, gaworzy i śmieje się. Trudno uchwycić jej uśmiech aparatem, bo robi się poważna, gdy widzi aparat albo ma coś w buzi (ręce, pieluszkę, gryzaka, pluszaka). Chodzimy z nią na basen - poza pierwszymi zajęciami z instruktorem - teraz chodzimy sami. Reaguje bardzo fajnie na wodę, a mam takie założenie, że powinnam ją wyposażyć (poza miłością, pewnością siebie, radością itd.) w prawo jazdy, jeden język obcy i jeden sport. Trzy dni temu na basenie, jakiś gość zapytał się mnie "Ile Pani dziecko ma LAT?" 😁😁😁 Wiem, że wygląda na starszą dziewczynkę, no ale nie przesadzajmy 😉
Myślałam, że jej obecność w naszym życiu ukróci pytania o dzieci. Nic bardziej mylnego 🤦♀️ "a kiedy drugie?", "to teraz najlepiej szybko drugie!", "mąż pewnie pracuje nad synem?" (jeśli tak, to nie ze mną, bo przy mnie jest wpatrzony w Malinkę - nieźle udaje, aktorzyna!). To był jeden z powodów, dla których zaczynam pracować nad wysrywami ludzi na moją głowę.
Niektóre z nocek dają popalić, tak, że mam ochotę zatrudnić nianię na noc. Inne są całkiem spoko. Czasem zastanawiam się skąd biorę siłę na kolejny dzień. Tak było też za czasów starań - skąd brać siłę na kolejny cykl? Myślę, że gdyby Mężuś był na miejscu regularnie raz w tygodniu chodziłabym na ścianę i 2 razy w tygodniu na jogę. Nie ma go, więc muszę zadowolić się tylko jogą raz w tygodniu.
8 marca, na dzień kobiet, dostałam "cudowny" prezent. Od Matki Natury. Okres mi wrócił 😔 byłam przekonana, że przecież karmię piersią i to czasem 11 razy na dobę, więc czasy "bezokresia" będą trwały i trwały. Fcuk. Nie. Nie trwały długo. I jak ja zazdroszczę koleżankom z około rocznymi dziećmi, którym okres wrócił np.po 8 miesiącach albo jeszcze nie wrócił!
W domu zawsze jest coś do ogarnięcia, dlatego rzadko mam czas, żeby tu coś napisać. Skupiam się na trzymaniu kciuków za Staraczki. Na wiadomości prywatne też odpisuję z opóźnieniem. Ale każda staraczkowa ciąża mnie bardzo cieszy! Czekam właśnie na poród jednej ze staraczek - w zasadzie nawet kilku - i naprawdę mam zaciesz, jakbym miała swoją urodzić
Moja historia skończyła się szczęśliwie! 😍
Być może kiedyś wrócę tu z większą regularnością, pewnie przy powrocie po rodzeństwo - nie wiemy, kiedy to będzie, teraz całą naszą uwagę kierujemy w stronę naszego Cudu.
Każdej Staraczce życzę podobnie szczęśliwego zakończenia!
Do usłyszenia, do zobaczenia, do napisania. Bez napinki. Jestem, nie kasuję konta, po prostu bardziej biernie będę niż aktywnie.
🥰🥰🥰
Uwielbiam ją. Uwielbiam jak się do mnie chichra, jak szuka pocieszenia, jak sobie ze mnie żartuje, jak przekracza swoje granice 😍 rośnie zdrowo. Jest dzieckiem energicznym i żywiołowym, przy tym spokojnym. Wszędzie jej pełno, nie boi się nowych ludzi ani nowych sytuacji. Czasem ma swój świat i nic innego jej nie interesuje.
Zatrudniłam nianię - niańka w zasadzie, bo to facet jest. Przychodzi 2 razy w tygodniu, raz na godzinkę, drugi raz na 2,5 godziny. Początkowo miałam wyrzuty sumienia, ale potem mnie olśniło - przecież nie mam innej pomocy, nie mam męża popołudniami, żeby dać głowie chwilę wolnego. Dlatego już się nie biczuję, zostawiam ją przebraną i nakarmioną, jak dam radę - zostawiam na czas nieovecności odciągnięte mleko, jak nie dam jest mm. Dziecko po powrocie jest radosne. Ten czas dla mnie jest bardzo istotny - muszę o nim pamiętać, bo nawet mąż o tym zapomina.
Rozszerzam dietę. Wciąga wszystko, aż jej się uszy trzęsą. Nie było jeszcze produktu, który by jej nie podpasował. Najczęściej je sama, jak chcę jej pomóc łyżeczką (bo nachyla się do talerza i wygląda niczym Małysz na zjeździe do skoku), to zabiera mi łyżeczkę i pcha do buzi. Zdarza jej się jeść prosto z rondelka - zupka, kompot, kasza w formie płynnej (dziś akurat) - wyrywa mi rondelek i przystawia sobie niezdarnie do buzi. Tym samym dzisiejsza kasza była też w jej włosach 😁😁😁 kupiłam kilka kasz "dla dzieci". Dobrze, że pojedyncze opakowania, bo "dorosłą" kaszę też wcina.
Bywam zmęczona, padam na ryjek bardzo często. Wiem, że tyle, ile teraz w nią wpakuje czasu, już nigdy się nie powtórzy. Dlatego korzystam, dlatego mam siłę, by po kolejnej zarwanej nocy, z piachem w oczach uśmiechnąć się do niej rano i rzucić wesoło "Dzień dobry, dzień dobry! Gdzie wiewiórki? A gdzie bobry? Co się Pani dziś śniło? Mam nadzieję, że same dobre rzeczy!". ❤❤❤
Malineczko Calineczko Ma Najdroższa!
Skończyłaś Roczek! Życzymy Ci z Tatą, byś zachwycała się światem, tak jak zachwycasz się teraz, każdego dnia! By otaczali Cię dobrzy ludzie, byś nie straciła swojej wiary i ufności, byś była szczęśliwa i żyła w zdrowiu. ❤️️❤️️❤️️ Rośnij, rozrabiaj, poznawaj świat, odkrywaj go, odkrywaj nas, odkrywaj siebie. Mnóstwo całusków i tulasków.
Kochamy Cię najbardziej na świecie, zmieniłaś nas, zmieniłaś nasz świat. Te chwile, w których jesteśmy razem, razem spacerujemy, razem budujemy, śpiewamy, tańczymy, gramy, to ulotne momenty, w których robimy oczami i uszami "cyk" i dokładamy do kolekcji najlepszych wspomnień.
Minął ponad rok od porodu. O mamuniu. Jak to zleciało. Jesień, zima, wiosna, lato i znów jesień. Gondola, chusta, spacerówka. Leżenie na plecach, na brzuchu, trzęsienie nóżkami, rączkami, delikatne pełzanie, szybkie pełzanie, czworakowanie, chodzenie przy meblach, "pływanie" z nami w basenie. Karmienie Jej na 4 ręce, nauka karmienia piersią, te małe usteczka przystawiające się, a teraz 6 zębów i jak ma ochotę, to próbuje mnie rozebrać i dostać się do piersi sama. Wciąga kilka miseczek zupy, dokładki owoców i warzyw, innych posiłków zwykle też. Oczka patrzące, nie wiadomo, co widzące, nie potrafiące się skupić, a teraz śmiejące się, płaczące, kochające, skupione na zabawie, na jedzeniu. Rączki tak bardzo chcące się przytulać, a teraz, no jak chce to się przytuli, a jak nie, to w tył zwrot i sama schodzi. Śpiące najpierw tylko z nami i nas nas, a teraz zdarza się, że zje, odwraca się i śpi 😱 Czasem czujemy się jej niepotrzebni, bo jest taka samodzielna. Zrobiliśmy imprezę roczkową, dmuchaliśmy świeczkę, były balony Na razie nie myślimy o powrocie po rodzeństwo. Zobaczymy, co przyniesie życie. Jedyne, czego chcemy to zdrowie dla wszystkich naszych najbliższych.
Trzymam kciuki za Wszystkie Staraczki 💜
Postanowiliśmy z Mężusiem, że idę na wychowawczy. On dalej jest w domu weekendami. Jeśli poszłabym do pracy, to Berbeciątko nie widziałoby Taty przez 4 dni w tygodniu i dodatkowo Mamy kilka godzin dziennie. Do tego dochodzi kwestia przygotowania nas rano do pracy i żłobka, odstawienia, przyjechania, ogarnięcia obiadu, kolacji, wieczornego ogarnięcia dziecka, jej zasypianie między 21:30 a 22:00, jej od dwóch do nieskończonej wręcz ilości pobudek w nocy... Nie mam siły na pracę, nasza sytuacja, to, że realnie nie ma mnie kto odciążyć, nie sprzyja podjęciu pracy. Nie potrafię sobie wyobrazić takiego funkcjonowania. Już teraz czasem brak mi sił w południe, a jakoś się doczołguję do wieczora. Postanowiliśmy również, że na wiosnę 2023 roku podchodzę do egzaminu zawodowego. W związku z tym powinnam się uczyć, no ale jak tu się uczyć, jak trzeba dziecko ogarnąć i w miarę chatę. Chciałabym mieć też trochę czasu dla siebie, dlatego w dalszym ciągu wspinam się 2 razy w tygodniu i chodzę na jogę raz w tygodniu. Czasem w domu też uda mi się coś poćwiczyć. Żyję kradzionym czasem. Tu ukradnę, tam coś skubnę. 😵
Poprzednio napisałam, że nie myślimy o powrocie po rodzeństwo. No. A jak przyszła @ to pojawiły się myśli "cholera, mogłaś nie przychodzić, przecież ładnie poserduszkowaliśmy w czasie okołoowulacyjnym i innym". Sama nie wiem teraz, czy to rzeczywiste pragnienie kolejnego dziecka, czy już mój umysł Staraczki jest tak nastawiony do @? 🤷
Moje doświadczenie macierzyństwa to niekończące się wyrzuty sumienia. Niekończące się. Jestem z dzieckiem - powinnam się może więcej uśmiechać, być bardziej kreatywna w wymyślaniu zabaw, być na 100% a nie przeglądać internet, czytać więcej książeczek, więcej przytulać i całować, mieć więcej cierpliwości, jestem z dzieckiem - kurde, powinnam potrenować, żeby utrzymać formę i mieć czym ją dźwigać, zadbać o swój kręgosłup. Jestem z dzieckiem - przecież ten egzamin coraz bliżej, od tygodnia nic się nie uczyłam, powinnam się pouczyć. Jestem z dzieckiem, wyjęłam zamrożone pulpety na obiad - cholera jasna, coś pisali, że mrożonki to nie tak, że lepiej świeżo przygotowane. Nie ma mnie z dzieckiem, bo gotuję, robię pranie, korzystam z toalety - powinnam przecież być teraz z dzieckiem. Nie ma mnie z dzieckiem, bo trenuję - powinnam teraz ugotować obiad, poskładać pranie, nastawić kolejną pralkę i powinnam być z dzieckiem. Nie ma mnie z dzieckiem, bo się uczę - powinnam przecież pomyśleć o kolacji, przygotować składniki na jutrzejszy obiad i powinnam być z dzieckiem. Nie ma mnie z dzieckiem i z mężem - wyszłam z koleżankami - tak mało czasu razem spędzamy, jako rodzina, powinnam z nimi zostać, może urządzić Małej kąpiel, może iść na basen? Nie ma mnie z dzieckiem i z mężem, bo wyszłam na rower - dobra, zaraz będę wracać, kondycja może poczekać, ważniejsza jest rodzina.
Generalnie czacha dymi. Bardzo mocno. Wiem, że szczęśliwa mama, to szczęśliwe dziecko. Wiem, że najpierw muszę zadbać o siebie, dopiero potem o dziecko. Wiem. Nie zmienia to nic w zakresie moich wyrzutów sumienia. W głowie mam całą lożę wewnętrznych krytyków, obsadzonych przeze mnie, obsadzeni są mną. Pracuję z tym, uczę się odpuszczania, ale to naprawdę nie jest łatwe. Co jakiś czas (ten trudniejszy czas) dzwonię do terapeuty, żeby pogadać. I pracuję, wykonuję zadania. Dobrze mi to robi, mam nadzieję, że przyniesie efekty w mojej głowie.
Póki co, udało nam się z Mężem wyjść na randkę. Niania zgodziła się przyjść w sobotni wieczór. Wyszliśmy do knajpki i teatru. W knajpce szybka herbata, ale za to gorąca, wypita razem, bez konieczności czuwania nad Małą. W teatrze bawiliśmy się świetnie, wyszliśmy rozbawieni i stwierdziliśmy, że kiedyś powinniśmy to powtórzyć. Choć jak pożegnałam się z córeczką i zamykałam drzwi domu, to chciało mi się wymiotować ze stresu, byłam bliska zapakowania Berbeciątka z nami do samochodu, to jednak to wyjście rodzicielskie było fantastyczne. Było też nam potrzebne. 💕
Berbeciątko me awansowało na Sekundę. Wczoraj skończyła 2,5 roku. A ja 19 kwietnia zdałam mega wykańczający egzamin zawodowy.
Od ponad roku przygotowywałam się do egzaminu. Najpierw tylko w porze jej drzemek i czasem wieczorami. Od sierpnia 2022 roku już 3 godziny przed południem, 3 godziny po południu. W weekendy po kilka godzin. W ciągu dnia przejmowała ją niania, moja mama lub siostra, w weekendy głównie Mężuś. Od listopada w domu robiłam niewiele, głównie się uczyłam. Wstawałam, byłam z Sekundą do 10:30 (śniadanko, mycie, poranne ogarnianie, przyjście niani/transport do babci) i potem od około 18:30 ją przejmowałam. Jak był Mężuś, to wcześniej ją oddawałam i później przychodziłam. Był to okropny, przeokropny czas w naszym życiu. Czas, w którym moje dziecko nauczyło się pięknie mówić i się odpieluchowało, w którym potrafiła przyjść i powiedzieć "Mama nie czytać, Mama tu siedzieć, śpiewać". Dziecko, które mimo, że wcześniej chętnie zostawało z nianią, to jak tylko szłam do innego pokoju się uczyć kładło się z rozpaczy na podłodze. Wyło. A mi serce pękało, bo musiałam się uczyć. Zakładałam słuchawki bhp i próbowałam udawać, że to nie moje dziecko. To też czas, w którym bardzo często się kłóciłam z Mężusiem. Przyjeżdżał po pracy i w domu miał drugi etat, bo nie było wspólnej opieki nad dzieckiem, wspólnego ogarniania domu, wieczoru filmowego, tylko było wymyślanie zabaw, żeby dziecko na chwilę zapomniało o mamie. Styczeń to była jedna, wielka choroba, z tygodniową przerwą na ząbkowanie (słyszał ktoś kiedyś o wychodzeniu czterech piątek na raz? jeśli nie, to macie szczęście, byłam przekonana, że słychać nas w sąsiednim województwie). Tydzień przed ustnym egzaminem, całą rodzinę rozłożyła mega jelitówka. Poza mną. Jeździłam więc do rodziców, potem wracałam do Mężusia i małej. Z małą, byłam przekonana, że wyląduję w szpitalu. Nic nie przyjmowała. Wymiotowała i po chwili "Mamusiu, zrób mi kanapeczkę, jestem głodna". A ja siedziałam z miednicą przy dziecku jedzącym kanapkę, szykując się na kolejne womity. No po prostu w pewnym momencie powiedziałam sobie "Give me more!!! Co jeszcze, co jeszcze ześlesz, bo brak wiary w powodzenie egzaminu mam zapewniony". Zdałam. To piekielne gówno. Zdałam. Wyszłam po prawie 6 godzinach ustnego i byłam przekonana o negatywnym wyniku, po kilku godzinach przyszła pozytywna informacja. Ale dopiero teraz zaczynam się cieszyć. Po egzaminie, kładąc się spać, miałam przeolbrzymi helikopter w głowie. Minął po kilku dniach. Poziom zmęczenia taki, że wchodząc po schodach, musiałam robić przerwy. Muszę się wziąć za siebie, bo te kilkanaście miesięcy mnie przetyrało.
I tak siedząc sobie w domu, jedząc śniadanko, uświadomiłam sobie, ile mi zginęło w życiu. Że przecież Robak jest moim prezentem, prezentem danym na Sekundę. Ile mnie z nią jeszcze czeka? 8-10 lat? A potem grupa równieśnicza, chłopcy i sayonara. Tak, tak, taka kolej rzeczy. Sranie w banie. Moja mała Kruszynka ma 2,5 roku i tak bardzo ją kocham, tak mocno, że już teraz boję się tego czasu odsunięcia na boczny tor. Stąd też ostatnio jest Sekundą. Bo to minie w Sekundę. Nie więcej.
Dlatego, przed powrotem do pracy, spędzam z nią absolutnie każdy moment. Teraz ma czas odreagowania nieobecności matki, w związku z tym nasza codzienność jest bardzo, bardzo trudna, obfitująca w płacz, awantury oraz "ja chcę z Tobą dyskutować". Idziemy na ścianę - nieeee, idziemy na basen - nieeee, idziemy na muzykoterapię - nieeeee. To tak donośne, głośne "nie", które zmienia się w płacz. Porysujemy - nieeee, pobudujemy z klocków - nieeee, "mama idź tam, na dwór". Albo ewentualnie jest tak "słuchaj, chciałabyś się wykąpać pod prysznicem czy w wanience" - "nie wykąpię się żaden [w ogóle]". "Założysz koszulkę z długim czy z krótkim rękawem? - Nie założę, ja chcę być goła".
Z innych rzeczy: jakoś tak naturalnie nam wyszło, że zaczęłyśmy zbierać surowce (czy też śmieci, jak kto woli). Któregoś dnia na placu zabaw, było pełno butelek, kosz na śmieci obok. Ale 50 metrów dalej był wielki kontener na szkło. Zabrałam te butelki na szkło. Odstawiłam do kontenera. Od tamtej pory zaczęła się nasza przygoda. Mała wyszukuje śmieci, o co wcale nietrudno (niestety) i tak właśnie zwykle ze spaceru wracamy z siatką śmieci. Plastiki zgniata, korki odkręcamy, wywozimy raz na jakiś czas do serduszka. Butelki szklane - zwrotne oddaję w butelkomacie (wydaje bon na zakupy w Kauflandzie, tym samym uczę ją, że nie tylko za pieniądze można uzyskać jedzenie; tak samo, uczę ją wymieniania się z sąsiadami - hej, mam mnóstwo aronii, chcecie? - o a my mamy dżemy z jabłek), bezzwrotne lądują w odpowiednim kontenerze. Puszki aluminiowe zgniata, odstawiam w umówione miejsce z osiedlowym Panem Złomiarzem. Papier zwykle ląduje w naszym pojemniku. Zmieszanych raczej nie tykam, nie pozwalam jej podnosić odpadów higienicznych, potłuczonego szkła, petów. Z ciekawych znalezisk: telefon (nie wiem, czy działający), nowy rondel (jeszcze w metką na rączce), dmuchana poduszka ogrodowa, betonowa pływa chodnikowa 40x40 cm. Po każdym takim spacerze dokładnie myjemy ręce. To działanie zainspirowało nas do podjęcia wyzwania "1000 rzeczy mniej w 2023 roku". Przez egzamin, w zasadzie dopiero się za to wezmę. Ale już kilka rzeczy udało mi się sprzedać na olx, kilka oddać na śmieciarce, kilka rozdysponować po rodzinie. Zauważyłam, że inni rodzice widząc nas na placu zabaw, czy też wokół niego, gdy sprzątamy, sami zaczęli podnosić cudze śmieci. Także "be the change".
Jeśli ktoś to czyta, to czy ktokolwiek ma informacje o dzieczynach z nickami Fuma Foch oraz PJUR? Wydaje mi się, że cała reszta Poziomek już jest dzieciata lub w ciąży, albo daje znać na bieżąco, co u nich.
Moja praca (w lipcu wróciłam) straciła już jakikolwiek sens. Z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej. Na początku było "niech Pani wróci na cały etat, będzie dobrze, tak, tak, proszę wyjść z zaległości". Zaległości nie stworzyłam ja, a osoby mnie zastępujące, ale postarałam się i w 3 miesiące wyszłam z zaległości, co jest naprawdę niezwykłym osiągnięciem. Robiłam po 370-400 wniosków miesięcznie (przed L4 ciążowym -> 280). Na początku września miałam ustnie polecenie, że mam robić po 400 miesięcznie. Powiedziałam więc, że w sierpniu byłam na urlopie i chyba mam prawo do kilku dni urlopu. We wrześniu zrobiłam te 400. Na początku października przyszło mi pismo, że mam robić średniomiesięczną ogólnokrajową 443 wnioski. Poszłam więc i wytłumaczyłam, że średnia wynika z tego, że gdzieś jest mniej, a gdzieś więcej, że ja poza jednym wydziałem, mam też obciążenie w drugim wydziale ("Ale nie może Pani tego porównywać" powiedział przełożony) oraz, że jestem funkcyjną, więc nie mogą mnie dotyczyć średnie osób liniowych, bo mam po prostu inny zakres zadań, jako osoba funkcyjna. To teraz na koniec października dostałam pismo, że w tym drugim wydziale zwiększa mi TRZYKROTNIE zakres obowiązków. Po.eb. Przecież moja doba nie rozciągnęła się trzykrotnie. Pensja skoczyć nie może, bo ja w budżetówce, więc od przełożonego, finansowo to wielkie g.wno zależy. Jeszcze tylko napiszę, że ten sam po.eb napisał mi opinię (staram się o awans i jego opinia jest wymagana). Zaczął ją od wymienienia mojego L4 ciążowego, urlopu macierzyńskiego i wychowawczego. A potem napisał, że pracy merytorycznie ocenić nie może, bo za krótko pracuję. Chuj złamany. Pracuję 10 lat i zamiast zacząć od tego, że tyle pracuję, że pracowałam w różnych jednostkach, miałam różny zakres obowiązków i czynności, to ten posraniec napisał mi tak dyskryminujące pismo. Seksista. Żaden mój kolega, ani żadna moja koleżanka w podobnej sytuacji nie dostali takiej opinii. Nie pisze się w takich opiniach takich rzeczy, to wynika z akt osobowych, które i tak są weryfikowane. Wkurwiona jestem na niego mega. W chwili obecnej, albo sobie wrócę na wychowawczy, albo ograniczę etat o 1/2 (mam taką możliwość, za co bardzo dziękuję Opatrzności Bożej i pracy Mężusia), ale ja naprawdę chciałam pracować, naprawdę, ale czym innym jest praca, a czym innym bycie jeleniem, który zasuwa za 3 osoby.
Pojawiła się w nas przestrzeń i zgoda na kolejny transfer. Ileś tam staraliśmy się naturalnie, nawet w toku przygotowań do mojego egzaminu. A po egzaminie doprowadzałam swój organizm do porządku, zaczęłam przyjmować suple, lepiej jeść (niestety nie tak rygorystycznie jak wcześniej, bo cukier wjeżdżał, no ale był to krok w dobrą stronę). Byłam w klinice, dostałam listę badań. Pani Doktor moja ukochana, na powitanie "Nic się Pani nie zmieniła", ale zmartwiła ją jednak moja szczupłość. Stwierdziła, że chyba jestem bardziej szczupła niż poprzednio (no miarkę w oku chyba miała, 2 kg mniej - powrót do pracy, stresiki i inne). Miałam zlecone badania tarczycy, które wyszły w normie. Do tego tą całą wirusówkę in vitrową. W zasadzie wszystko mam zrobione. Tylko poprzesyłać klinice, umówić wizytę i już. Teraz jeszcze sobie poćwiczę, pobiegam, może pojeżdżę na rowerze (w piątki o 6:10 robię 2 rundy wokół parku, zimno jak cholera, ciemno jak w środku nocy, ale fajnie było), wezmę udział w zawodach sportowych, pozapisuję się jeszcze na jakieś szkolenia z pracy czy to online czy stacjonarne i chyba szykujemy się do powrotu po rodzeństwo. Mężuś stwierdził "dzwoń, liczę na to, że się nie rozmyślisz".
Poza tym siedzę w domu chora. Plecy mnie bolą, głowa i uszy też, straciłam głos, a w nocy mnie telepało z zimna. Infekcja wirusowa. Ale to całkiem dobrze, bo wykorzystam L4 (oby mała nic nie złapała, żebym mogła ją odstawiać do przedszkola) na refleksologię, akupunkturę. Może do dentysty się wybiorę na kontrolę.
Z ciekawostek - w poniedziałek pierwszy raz oddawałam krew. Z koleżanką. Lekko stresująco, ale też i z zaciekawieniem. Czułam delikatny zjazd na spacerze, ale w ogólnym rozrachunku bardzo dobrze zniosłam. Muszę pamiętać o odliczeniu tego od podatku. A czekolady przepyszne!!!
Chciałam się z Wami podzielić moim odkryciem, niekoniecznie niepłodnościowym, ale okresowym. Może się okazać, że pojawią się jakieś negatywne komentarze - luz, robię ze swoim życiem, to, na co mam ochotę. Nikomu też niczego nie rozkazuję. Od lipca ograniczam ilość podpasek. Malineczka była na wielopielo (początkowo system mieszany z jednorazówkami). Podcierałam ją i podmywałam zawsze myjkami. W pewnym momencie przyszło naturalnie moje przestawienie się na myjki (po 2. i w trakcie okresu dalej papier toaletowy). Pierzemy zgodnie z zasadami wielopielo, bakterie giną. Kolejnym krokiem, było to, że gdzieś wpadłam na info, że świetne majtki menstruacyjne robi firma Tymoszku (ta firma zaczynała od wielopielo). Łatwiej mi więc przyszło zaufanie do Tymoszku, niż do firm bieliźniarskich, bo znałam rynek pieluszek wielorazowych. Kupiłam na spróbowanie parę. Jak mi podpasowały! O losie. Zupełnie inna jakość spania w nocy. Fakt, schną długo, więc użyłam ich może 2 razy w trakcie jednego okresu. Teraz już wiem, jakiej chłonności potrzebuję i jaki rozmiar jest dla mnie optymalny (szeroka rozmiarówka), więc przebieram tylko wzory (mega ilość i różnorodność). W kolejnym miesiącu dokupiłam 2 pary. W kolejnym jeszcze jedną. I wczoraj kolejną. Szczególnie w tracie upałów, mój komfort był o wiele wyższy niż przy podpaskach. Na noc, na treningi - to mój must have. Piorę je tak, jak wielopielo. Aktualnie będę mieć 5 par i myślę, że przy ich czasie schnięcia nie wystarczy mi to na jeden pełny okres. Niemniej, używam ich w domu, w pracy tylko na spodziewany pierwszy dzień (bo jest skąpy) oraz na ostatnie dni (są skąpe), więc w pracy jeszcze używam podpasek. Myślę jednak, że jeśli dane mi będzie jeszcze raz przechodzić połóg - tylko na majtkach wielorazowych.
Wcześniej próbowałam kubeczka i podpasek wielorazowych, ale jakoś nie czułam się zbyt pewnie. A teraz te majtki i jest rewelacja. Nie wyobrażam sobie na trening chodzić w czymś innym. Po wyjęciu z opakowania wydają się duże (mają dość wysoki stan), ale leżą idealnie. W zasadzie jak tylko Tymoszku pisze o nowej dostawie albo przedsprzedaży, to ja już przeglądam dostępne wzory. W ten sposób kupiłam też majtki Bratowej, Siostrze i Przyjaciółce.
Aż nie wiem co napisać. Krew mnie zalewa jak czytam co się teraz dzieje w służbie zdrowia i jak traktowani są pacjenci szczególnie ci najmniejsi i ich rodzice 😟 a postępowanie tych tam "na górze" to tym bardziej brak cenzuralnych słów. Trzymam kciuki żeby żadne Twoje obawy się nie spełniły. I fakt miło jak ktoś poza brzuszkiem/dzidziusiem widzi jeszcze rodziców 😊
My też teraz dostaliśmy herbatki i przetwory 😊 nie martw się, nie będzie tak źle jak sobie wyobrażasz!
Służba zdrowia co teraz wyprawia to tragedia. Oni wszystko mogą tylko my nic. Bo my to wirusy a oni nie i mogą wszędzie chodzić i zarażać. Niestety kochana zauważyłam że coraz więcej dziewczyn ma CC choć chciałyby rodzić naturalnie. Mam nadzieję że twoja Malinka wkoncu powie że chce wyjść bo inaczej będzie ciężko. A wywoływanie porodu takie fajne nie jest. Mnie męczyli 11 h na szczęście nie miałam skurczy ale były dziewczyny co je miały wymeczyly i na końcu CC.
Te porody domowe to wcale nie musi być takie złe rozwiązanie. Znajoma w sierpniu rodziła drugie dziecko (pierwsze dziecko ma około 6-8 lat) i urodziła w domu w ciągu 4 minut. Dziecko wręcz z niej wypadło... Miała umówioną jakąś osobę do pomocy (położną? doulę?), która oczywiście nie zdążyła dojechać i jak wpadła, to tylko odcięła pępowinę i zajęła się resztą ogarniania noworodka. Inna koleżanka, która rodziła w tym samym czasie, ale pierwsze dziecko, w prywatnej klinice opowiadała, że przez większość czasu jesteś sama na sali, "dzieci rodzą" położne, a lekarza mało uświadczysz przy porodzie ;-) Więc mając na uwadze szaleństwo, którego aktualnie doświadczamy ten poród domowy nie musi być taki straszny ;)