X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Dodatnie ANA i koncentracja plemników 5.22 miliona/1 ml :)
Dodaj do ulubionych
‹‹ 7 8 9 10 11 ››

20 lutego 2020, 23:25

Chciałam napisać wcześniej, ale te wszystkie komentarze sprawiły, że się zawstydziłam, ciepło mi się takie rozlało po sercu i nie wiedziałam, co napisać. Wzruszyłam się bardzo.

Dziękuję ❤️️❤️️❤️️

Dziękuję raz jeszcze za wszystkie wymienione oraz niewymienione kciuki wszystkich Sezamków, Fasolek, Mężów i Partnerów.

W życiu by mi nie przyszło do głowy, że stanę się "guru". I że dobrze się mnie czyta. Oraz nie przyszłoby mi do głowy, że ktokolwiek będzie tu do mnie pisał na priv "Wiesz, nie pomyśl, że jestem stalkerem, ale zostałaś mi polecona od problemów takich i takich" 😁

Oczywiście, że się odwdzięczę modlitwą, dobrym słowem i moją wiedzą. I nieustannym trzymaniem kciuków. Wysyłam cały czas wirusy ciążowe dla Wszystkich Starających się (zobaczcie na moją skuteczność, Wik89 już ma pozytywną betę, ha!) oraz modlę się o spokój w związkach. Żebyśmy wszystkie uchroniły swoje związki z tej zadymie.

Chciałam dziś koniecznie napisać o dwóch kwestiach:
- Marta1982 - pozwoliła mi wymienić swój nick - ma niesamowicie prowadzoną stymulację ivf. Do tej pory tylko czytałam o tym w prasie branżowej, a poznałam właśnie Martę1982 i mogę opowiedzieć więcej: pierwsza część stymulacji przebiega normalnie, mamy punkcję, zapłodnienie i rozwój Zarodków, po kilku dniach - jeszcze w II fazie cyklu - zaczynamy drugą stymulację do ivf tymi samymi lekami. Wcześniej czytałam, że w tej drugiej fazie cyklu, gdy progesteron jest wysoki, to jajniki lepiej pracują i dają lepsze efekty. Po szczegóły odsyłam Was do niej lub pod jej wykres;
- żyworódka pierzasta - do picia przed transferem i po transferze (myślę, że przed IUI i po również) w ilości "na czubek noża" wsypać do szklanki wody, rozmieszać i wypić - pomaga na psychikę i drobne skurcze macicy - wiadomo, że np. na błędny kariotyp, wady genetyczne, czy silne skurcze macicy nie pomoże, ale podobno rozluźnia dość mocno, może dla starających się naturalnie - stosować od dnia owulacji do testowania?

Podrzucam link:
https://www.poronienie.pl/medycyna/starania-i-ciaza-po-stracie/leki-wspomagajace/

Dalej nie wierzę. Kalkulator pokazuje 4+2, czyli 4 tydzień i 2 dzień ciąży :)

Brzuch pobolewa między 22 a 23. Nawet nospy ostatnio nie biorę. Czasem w ciągu dnia też da o sobie znać. No i mam pobudki między 4:30 a 5:00 🤦‍♀️ Piersi od wczoraj są super wrażliwe, dziś zakładam stanik na noc. Nie urosły, po prostu są znacznie cięższe i łatwiej ulegają grawitacji ;) Biustonosze w szufladzie już przejrzałam pod kątem tych najprzyjemniejszych dla skóry. Poza tym nocami jest mi strasznie gorąco. Ale to może być też kwestia zwariowanej pogody.

Po przyroście bety, zadzwoniłam do lekarza z kliniki, kiedy powinnyśmy się zobaczyć. Powiedziała, że 3-4 tygodnie od dnia transferu. To wybrałam 6 marca, będzie prawie 4 tygodnie od dnia transferu i jeśli dobrze liczę, to będzie 6+3.

No i tak. Nie panikuję. Naprawdę jest we mnie dużo spokoju. Może powinnam iść wcześniej? Żeby zobaczyć, czy wszystko jest na swoim miejscu. Z drugiej strony - przecież aktualnie brzuch nie boli, nie plamię, nie dzieje się nic złego. Chyba. Nie biegam na betę co drugi dzień, bo moje żyły muszą odpocząć. Ostatnio już tryskały jak fontanna przy pobraniach. Był jeden przyrost i fajnie, my tu sobie rozmawiamy codziennie, że jest dobrze i będzie dobrze. Nie świruję. I zastanawiam się, czy to normalne. Bo może powinnam świrować? Nie otworzyłam ani jednej strony parentingowej, ciążowej, wiek ciąży wyliczyłam na podstawie podrzuconego przez Niki kalkulatora - najłatwiejszy ze wszystkich! Czekam do wizyty 6 marca. Wtedy być może będziemy mieć jakieś decyzje, no i wiedzę, czy wszystko jest ok. Przed nami też decyzja o wyborze lekarza prowadzącego. Dowiedziałam się od znajomych, że powinnam wybrać takiego, ze szpitala, w którym chciałabym rodzić. No to klops. Bo skąd ja mam już teraz wiedzieć, gdzie chciałabym rodzić??? W moim rodzinnym mieście odpada. Generalnie - koleżanka lekarz, pracująca w tym szpitalu, ale na innym oddziale - prowadziła swoją ciążę (z tzw. wpadki, normalną, spokojną ciążę) u nas w mieście, ale rodziła w stolicy. Wiedziała, co ją może czekać w lokalnych szpitalach.

Dojazdy do Wawy trochę odpadają. Mam tam 100 km, Mężuś pracuje 160 km ode mnie. Będzie w domu częściej, oczywiście, ale muszę brać pod uwagę fakt, że może go nie być akurat wtedy, kiedy coś się zadzieje. Jednocześnie z lokalnych lekarzy to wybór jest niewielki. Z kolei z tych warszawskich mam kilka nazwisk i od razu nazwy szpitali, w którym pracują :) Jerzak raczej odpada, ale to zaraz napiszę dlaczego. Chyba że się okaże jedyną, niezbędną osobą do utrzymania tej ciąży, wtedy oczywiście, potulnie stawię się w gabinecie. Czy takiego lekarza się wybiera tylko na podstawie opinii na znanymlekarzu? Ehh. Cieszę się, że mamy tylko takie problemy.

Byłam na wizycie u Jerzak.
Zmierzyła mi ciśnienie i powiedziała, żeby je mierzyć 2 razy dziennie. U niej w gabinecie wyszło mi 144/85. Nie bardzo wiedziałam, jakie to ma znaczenie, ale bardziej doświadczona koleżanka powiedziała, że nie można mieć ciśnienia wyższego niż 140/90, bo to wskazuje na podwyższone ryzyko stanu przedrzucawkowego.
Przeczytała moją kartę podczas tej wizyty i mimo to, nie znała zaleceń z poprzednich wizyt. I to mnie zażenowało. Podczas pierwszej wizyty zaleciła mi accofil w dniu transferu i potem co tydzień, aż do 4. tygodnia po transferze. U niej byłam w 2. tygodniu po transferze (wpisywała datę transferu i wiek Zarodka), a ona mówi "Jak widzę, już Pani skończyła ten accofil?" - "Nie, zostało mi" - "No tak, ale to jedna dawka Pani została, proszę ją sobie przyjąć". Uznałam, że zbyt łatwo szafuje lekami, które mają solidne skutki uboczne. Do tego dalej kazała brać prograf (nie tykam go, ale nie przyznałam się). Magiczną granicą dla mnie będzie ten 4. tydzień po transferze, kiedy to miałabym skończyć accofil. Mam nadzieję, że do tego dnia (do końca też!) będzie wszystko ok i okaże się, że te silne leki nie były dla mnie potrzebne. Zapytałam, co mogę brać na ból brzucha, bo akurat u niej mnie bolał: "MagneB6" - "A nospę mogę?" - "Nospy unikamy" - "A jak będzie bardzo bolał?" - "Magnez sobie poradzi". Także teges, także ten - dużo wiem.

Inne zalecenia:
- formetic 500 mg rano;
- acard 75 mg wieczorem (będziemy zwiększać do 150 mg, jak się dowiedziałam około 16 tc, po wynikach testów pappa);
- heparyna 0,4 między 14:00 a 16:00 (i tu zagwozdka, bo wiele dyskusji się odbyło, jak brać heparynę, czy rano czy wieczorem, jak zalecają lekarze, czasem Ci sami zalecają różnie - to proszę bardzo między 14:00 a 16:00);
- miositogyn gt 1 saszetka dziennie;
- prenatal uno - to dorzuciła, jak zapytałam o cholinę, bo po poprzednim transferze miałam przyjmować cholinę i tak mi została w "jadłospisie", a prenatal uno ma w swoim składzie cholinę właśnie;
- kwas foliowy 5 mg - dorzuciła również po pytaniu, czy mam kontynuować, bo na czas stymulacji miałam przepisany;
- magneB6 - 2x1.

To strzelanie accofilem, po przeczytaniu karty i dorzucanie supli trochę mnie rozwaliło. W takim sensie, że accofil nie jest pastylką na gardło i nie kosztuje tyle, ile paczka zapałek - a ona "Dobra, to najpierw 5 dawek łącznie", teraz "Jak już Pani musi, to niech Pani weźmie". Taki to miało wydźwięk. Plus Mężuś on jest bardzo na nie w jej kwestii. Akurat u niej nigdy ze mną nie był, więc nie wiem, skąd to nastawienie. Mam nadzieję, że nie będę się musiała u niej stawić. Nie neguję jej leczenia, jej metod, diagnozy itd., natomiast wiem, że super ważna jest intuicja i to chyba nie jest lekarz dla mnie. Tym bardziej, że ona nie robi usg, na usg idzie się gdzieś indziej.

Aktualnie biorę: duphaston 2x1, crinone 1x1, formetic 500 mg, kwas foliowy 5 mg, metylowany kwas foliowy 1,6 mg, kompleks wit. B metylowany, kwas omega 3 2000 jednostek, wit. D3 4000 jednostek, l-argininę 1500 mg, NAC 1000 mg, magnez 2x1, acard 75 mg, clexane 0,4.

Z heparyną miałam pierwszy wypadek. Lewa strona brzucha odmówiła posłuszeństwa, robię sobie zastrzyk w prawą. Wyciągam igłę i kropla krwi. Dość duża i bąblująca. Myślę sobie - "Umrę, dopiero co się udało, a ja umrę, wbiłam się pewnie do jakiejś żyły i zamiast podać lek podskórnie, podałam dożylnie" (ah, ta moja wiedza medyczna, jakże szeroka o umiejscowieniu żył w brzuchu). Nie umarłam jak widać. Siniak się zrobił najpierw o wielkości kciuka, bolał (i boli nadal). Wcześniej był fioletowy. Teraz zajmuje powierzchnię 1/3 prawej części brzucha i zaczął zmieniać kolor na sino-fioletowo-żółto-zielony. Niczym najlepsze limo. Tym samym odblokowała mi się lewa strona brzucha :) i znowu tam zastrzyki robię :) Ważna wiadomość - jesteś na heparynie wcinaj wapń. Skutkiem długotrwałego przyjmowania heparyny jest odwapnienie i osłabienie kości, dlatego trzeba mieć od początku dietę bogatą w wapń.

Mój Mężuś przejmuje dowodzenie w zakresie suplementów, które mam przyjmować. Czyta sobie o miositogynie gt, prenatalu uno i pregnie plus i chce je dobrać najlepiej do moich wyników. Np. żelazo zawsze miałam delikatnie poniżej normy. Nic o tym nie czytam, a znalazł artykuł fachowy, nie wrzucę linku, bo mam to w formie pdf. Tytuł: Suplementacja witamin
i składników mineralnych podczas ciąży, autor: Makowska-Donajska i Hirnle.

Poza tym On daje się ponieść dużo łatwiej niż ja, przykład: "Dobranoc, idę spać!" - "Dobranoc, kładźcie się spać". Na szczęście mówi do mnie również w liczbie pojedynczej.

25 lutego 2020, 11:28

5+0, waga 55,9 kg, w dniu transferu 56,8 kg.

Dalej nie wierzę. Dalej nie wierzymy. Mężuś czasem okazuje swoją radość w przypadkowych miejscach i o przypadkowych porach, np. stoimy w korku, czerwone światło, On układa ręce, jakby miał w nich kastaniety i przerzuca raz w lewo, raz w prawo, po czym sobie mówi "No, ale ja się cieszę, jak głupek, ale jaaaa sięęęęę cieszęęęęę". Po czym jedziemy sobie dalej. Albo siedzę sobie i czytam normalnie coś do pracy (bo chciałam załatwić sprawy syfiaste - sprawy syfiaste nie są sprawami syfiastymi ot tak - nad nimi trzeba dłużej pomyśleć, skonsultować z kilkorgiem znajomych po fachu, odłożyć na półkę, przespać się, i dalej myśleć) - podchodzi tak blisko, blisko, naruszając wszelkie normy intymności, patrzy się w oczy (widzę doskonale te jego zmarszczki od uśmiechu wokół oczu) i rzuca półszeptem "Cieszymy się?" - nie potrzebuje mojej odpowiedzi, by samemu sobie odpowiedzieć na pełnej petardzie (nie zmniejszając odległości ode mnie, czyli do moich uszu jest równie blisko) "No ba! Bardzo się cieszymy".

W zeszłym tygodniu bardzo produktywnie (jak się chce, to można nie tracić czasu w pracy - odkrycie roku!!!) wyczyściłam biurko i szafy. Żeby zostawić po sobie porządek. Póki co L4 mam na bóle brzucha, bo w firmie, by się rozeszło. Tak myślę, że chyba w każdej firmie by się rozeszło, bez znaczenia pozostaje branża.

Brzuch już tylko rzadko pobolewa, piersi są tkliwe i wrażliwe pod naciskiem, stały się odrobinę bardziej pełne. Trzy-, czterokrotnie wstaję nocami do toalety. Wstaję niewyspana i dosypiam w ciągu dnia. Martwi mnie trochę spadek wagi, jem normalnie, wydaje mi się, że dostarczam składniki odżywcze, a schudłam jednak. Czytałam i słyszałam, że na samym początku to normalne, zwłaszcza u osób dość drobnych, niemniej troszkę się martwię i w chwili obecnej jest to moje jedyne zmartwienie.

No i heparyna - ale to już takie czepianie się :) Brzuch jest już jednym wielkim siniakiem, przerzuciłam się na uda. Mężuś zrobił mi dwa zastrzyki. Po pierwszym jego miałam ślad średnicy 3 mm. Siniaczek niewielki. Po drugim - absolutnie zero śladu, nawet nie bolało jak się wkłuwał!!! Ogólnie powiedział, że powinien iść na pielęgniarstwo, że ja odwalam fuszerkę, bo przecież, ile więcej heparyny już sobie podawałam, a on tylko dwa i idealnie zrobił. Po czym dodał "No tak, ale mam jednak dużo więcej doświadczenia, gips Ci zdejmowałem, szwy ściągałem, teraz zastrzyki, może pojadę do jakiegoś kraju, gdzie medycyna trwa 2 lata, wrócę, nostryfikuję dyplom i będziesz mieć własnego lekarza w rodzinie, co? Nie przydałby Ci się?".

Gips - stłukłam nogę dość mocno, założyli mi półgips, a po tygodniu gips, po dwóch tygodniach stwierdziłam, że dosyć tego dobrego i Mężuś mi go ściągał. Łatwo nie było. Ale noga odżyła. To był jeden wielki siniak pod gipsem (od kolana do koniuszków palców u stopy), potem znalazłam rehabilitanta, który założył mi taśmy usztywniające i mogłam śmigać. Noga przez te 3 tygodnie strasznie schudła i zwiotczała.
Szew - miałam usuwany pieprzyk. I zapomniałam o tym, że po tygodniu mam się zgłosić na zdjęcie szwów. Jak mi się przypomniało była sobota. Szukałam pielęgniarki prywatnie, ale nie mogłam nikogo znaleźć. Youtube, nożyczki ostre z apteki, zestaw jednorazowych rękawiczek, jednorazowe waciki do odkażania i jedziemy. Bałam się czekać do poniedziałku, żeby nie wrósł. A nie sądzę, by na pogotowiu byli szczęśliwi, że przyjechał ktoś z taką pierdoletą.

Byłam w sobotę na ściance wspinaczkowej. Na zawodach.

Nie rzucać kamieniami!!! Wstrzymać się!

Jako publiczność i fotograf. Pierwszy raz od niepamiętnych wręcz czasów. Było dziwnie. Jeszcze dziwniej było walić ściemę do sporej liczby osób, które pytały "A dlaczego nie startujesz?". Emocje, kibicowanie, sprawiło mi tyle frajdy, jakbym prawie sama uczestniczyła. Wróciłam taka szczęśliwa i wypoczęta psychicznie, bo mogłam pobyć "ze swoimi", oderwać się, pogadać o górach, wspinaniu, asekuracji, o tym wszystkim, co nie jest staraniem się, utrzymywaniem ciąży, suplementami. Warto raz na jakiś czas odłożyć te tematy na bok. Moja aplikacja ciążowa znalazła miejsce (dziwnym zbiegiem okoliczności!!!) obok aplikacji wspinaczkowej 😁 Nawet nazywają się podobnie: Vertical - Life i PregLife 😂

Lekarz dalej nie wybrany. Ale Mężuś już jednego odrzucił. Rewelacyjne opinie na znanym lekarzu. Pytam dlaczego - "Właśnie dlatego, że pytasz. Ona, tak myślę, nie lubi odpowiadać na pytania, a Ty nie lubisz, jak ktoś nie odpowiada na Twoje pytania i drążysz". Ok. Jeden z głowy.

Suple za to wybrał. Stanęło na prenatal uno, do tego zażywam magnez 2x1, l-argininę 1500 mg, NAC 1000 mg, duphaston 2x1, crinone 1x1, acard 75 mg, kwas foliowy 5 mg, wit. B metylowana kompleks 1x1, kwasy omega 3 1000 mg, clexane 0,4, wapń 1x1, żelazo 1x1, mioinozytol 1500 mg dziennie, dodatkowo wit. D3 (jest już w prenatalu) 3000 jednostek. Biorąc pod uwagę brak słońca oraz poprzednie moje przeboje z szybką utratą właściwego poziomu wit. D3, stwierdziliśmy, że te 2000 jednostek, które są w prenatalu uno - dla mnie będzie zbyt mało.

Wit. D3 jest super ważna w kwestiach immunologiacznych, czyli dla mnie super hiper ekstra ważna. Poza tym poprawia mineralizację kości, a clexane powoduje, że kości niszczeją, dbając o odpowiedni poziom wit. D3 staram się delikatnie równoważyć negatywne skutki clexane. Poza tym zmniejsza ryzyko stanu przedrzucawkowego (a tu też mam pewne pstryczki wskazujące na większą możliwość wystąpienia) i cukrzycy ciążowej. Niedobory u dzieciaków mogą powodować niską wagę urodzeniową, powolniejszy rozwój dziecka w 1 r.ż. Także pakujemy w siebie wit. D3.

Kwasy omega 3 - zmniejszają ilość antygenów PAI 1, dlatego przed ciążą brałam 2000 mg dziennie. Do tego świetnie wpływają na schorzenie reumatoidalne. Wpływają pozytywnie na czas trwania ciąży, masę urodzeniową dziecka, prawidłowy rozwój psychoruchowy dziecka w pierwszych latach życia. Zmniejszają ryzyko wystąpienia depresji poporodowej. Dawka to 600 mg dziennie, a jak jemy mało ryb to 1000 mg dziennie. Jem sporo ryb, ale akurat mam takie kapsułki po 1000 mg, takie biorę.

Żelazo - tworzenie krwinek czerwonych, regulacja systemu odpornościowego, metabolizm, regulacja poziomu cholesterolu. Anemia w ciąży może wpływać na ryzyko porodu przedwczesnego i niższą masę urodzeniową. Moje żelazo zawsze było w niskich granicach normy. Buraczki, pietruszka, wołowinka, szpinak - też pakujemy w siebie. W ciąży dawka dzienna to 26-27 mg, najlepiej przyjmować z wit. C, bo ułatwia jego wchłanianie.

Wapń - podstawowy budulec zębów i kości, regulacja pracy serca i układu krwionośnego. Tu muszę się jeszcze dokształcić, bo przy mutacjach MTHFR powstają mikrozwapnienia, przy clexane szkielet się odwapnia, czy wskazane zatem byłoby przyjmowanie wapnia? Dawka 1200 mg dziennie, ja przyjmuję 100 mg (póki co).

Mioinozytol - przeciwdziała cukrzycy ciążowej. W ciąży organizm jest na ciągłym wyrzucie glukozy, a co za tym idzie na ciągłym wyrzucie insuliny, żeby go równoważyć. Dziecko musi być cały czas podpięte do glukozy. Organizmy czasem nie dają rady i prowadzi to do powstania cukrzycy ciążowej. Mioinozytol może temu przeciwdziałać. Poza tym, reguluje tempo podziału komórek w Zarodku, tym samym niwelując skutki defektów, jakie powstałyby w wyniku rozszczepu podniebienia. Wpływa, podobnie jak kwas foliowy, na układ nerwowy. Tak sobie myślę - może stąd mój spokój i brak świrowania? Znalazłam też info dla borykających się z problemami męskimi: jest składnikiem spermy, przeciętnie na 100 g spermy przypada 53 mg inozytolu.

Tu link: https://www.recepta.pl/artykuly/inozytol-witamina-b8-dzialanie-skutki-uboczne-i-wskazania

Resztę opiszę następnym razem.

Inne kwestie: jesienne postanowienie o modlitwie za nas wszystkie w takiej internetowej wspólnocie, dało dużo siły i spokoju, zatem mam takie postanowienie dla siebie samej, żeby raz w tygodniu przez całą ciążę (poza niedzielą i Świętami) iść na nabożeństwo w intencji wszystkich starających się.

26 lutego 2020, 22:43

Do Wszystkich! Wszystkich Lasek i Lasków obecnych tutaj! Dla tych starających się o poczęcie, dla tych zafasolkowanych, dla tych po porodzie i w trakcie laktacji - bierzcie cholinę.

Po pierwszym transferze, lekarz wykonująca transfer (inna niż prowadząca) powiedziała, żeby sobie suplementować cholinę, bo "tyle się teraz mówi o jej dobroczynnym wpływie na ciążę". Po transferze - zaaferowani - nie dopytywaliśmy dlaczego. Kupiłam cholinę z solgara 300 mg. I tyle łykałam. Jak wyszło, że transfer nieudany, to najpierw miałam chyba z tydzień czy dwa przerwy od supli, a potem wróciłam do nich. Cholinę przyjmowałam jeden raz na 3 dni, wychodziło 100 mg dziennie.

Teraz, samowolnie, również włączyłam sobie 300 mg choliny dziennie po transferze. Jerzak zapytałam o cholinę, to stwierdziła "Jak Pani chce, to proszę przyjmować prenatal uno, tam jest cholina". A dziś wyczytałam jak jest to ważne!!!

Minimum to 450 mg, z pożywieniem przyjmujemy około 330 mg dziennie, ostatnie badania mówią o dawce nawet 930 mg dziennie. Trudno jest ją przedawkować, bo rozpuszcza się w wodzie i wydalamy ją bardzo szybko. Jest tak samo ważna jak kwas foliowy! Tylko o kwasie foliowym wie każda kobieta, każda dziewczyna nawet! Myślę, że sporo facetów niezainteresowanych tematem poczęcia również wie o konieczności przyjmowania kwasu foliowego (wszędobylskie reklamy). A kto wie o cholinie?! Czy ja zawsze, ale to zawsze muszę przeczesywać internet, bo medycy łaskawie nie powiedzą, co powinni powiedzieć??? Gdzieś tam jest strzępek informacji, zakotwiczony w mej niezawodnej pamięci i traktuję to niczym inspirację, punkt wyjścia do zdobycia odpowiedniego poziomu wiedzy?! Eh.

Cholina, inaczej B4, zapobiega wadom cewy nerwowej u płodów. Pozytywnie wpływa na rozwój mózgu. Potrafi 8-krotnie zmniejszyć ryzyko wystąpienia Zespołu Downa. Obniża poziom kortyzolu, obniża ryzyko wystąpienia u dziecka chorób cywilizacyjnych. Obniża poziom homocysteiny (a ta mała szmata odpowiada za prawdopodobieństwo stanu przedrzucawkowego i niektóre rodzaje poronień nawykowych!).

Aktualnie wróciłam do mojej choliny z solgara i przyjmuję te 300 mg oraz 125 mg, które znajdują się w prenatalu uno.

Podrzucam kilka linków:
https://zdrowie.radiozet.pl/Ciaza-i-dziecko/Ciaza-i-porod/Cholina-w-ciazy-jej-stezenie-ma-znaczenie!-Jak-suplementowac
https://www.mjakmama24.pl/ciaza/dieta-i-suplementy/cholina-suplementy-w-ciazy-wystepowanie-dzialanie-preparaty-aa-bQGk-ifmo-9ZA6.html
https://dietetycy.org.pl/cholina-ciazy-wplyw-spozycia-procesy-poznawcze-dzieci/
https://www.forumginekologii.pl/artykul/rola-choliny-w-suplementacji-ciezarnych
https://zywienie.abczdrowie.pl/cholina-charakterystyka-funkcje-wystepowanie-dawkowanie-niedobor-nadmiar

2 marca 2020, 10:58

5+6, waga, 54,7 kg, spadek o 2,1 kg w porównaniu z dniem transferu.

Nie mam apetytu, jem bardziej z rozsądku, choć to może za duże słowo. Jak ktoś mi zaproponuje pizzę, zapiekanki czy hot-dogi - to tak bardzo chętnie (taaaak, właśnie tak objawia się rozsądek!). Kiwi, buraczek, marchewka, indyk? A w życiu!!! Tym kimś jest oczywiście mała Kropka, lub mały Kropek, który choć tak mały, tak bardzo daje o sobie znać.

Przykłady: "O, ale mam ochotę na buraki! Doskonały pomysł, zjem zupę i zrobię sałatkę!!! Buraki to żelazo, brawka dla Ciebie". Kupiłam 4 wielkie buraki, ugotowałam je. Z jednego zrobiłam zupę. Zupę zjadłam. Pozostałe schowałam do lodówki. Sałatkę miałam robić następnego dnia. Następnego dnia, jak tylko otworzyłam lodówkę i zobaczyłam buraki, stwierdziłam na głos, do tychże buraków "Bleee, jak można jeść coś tak obrzydliwego, nigdy więcej nie tknę buraków!". Wywaliłam je go kosza i z fochem opuściłam kuchnię. A przecież do tej pory śmiałam się, że moja krew to tylko pomidory, marchewka i buraki. Skręca mnie jak pomyślę o burakach. Ale za to kwaśne mogę jeść cały czas. I tak zawsze wolałam kwaśne od słodkiego, ale chyba nie w takich ilościach, żeby rano na śniadanie jeść kapustę kiszoną? Poczytałam - niedobory żelaza i wit. C. Słodkie - mdli mnie obrzydliwie. Do tej pory mdliło mnie po słodkim, jak np. zjadłam ćwiartkę tortu sama (lub porcję słodkiego porównywalną do ćwiartki tortu). A teraz zjadłam kilka daktyli - godzina z życia wyjęta - niesamowity ból głowy, odbijanie się i zarzekanie się, że nigdy więcej nie zjem nic słodkiego. Z napojów najchętniej wchodzi mi woda albo sok marchewkowy. A w sobotę musiał być domowy hot dog. Chodził za mną już kilka dni. Nie chciałam jeść takiego z budki, to takim rozwiązaniem zdroworozsądkowym (zdroworozsądkowy i hot dog w jednym zdaniu!!! litości!!!) wydał się hot dog domowy. Mężuś na zakupach kupił bułki do hot dogów, dobre jakościowo parówki, zamiast zwykłego sera żółtego parmezan (wapń). No i w sobotę wylądowały jako drugie śniadanie dwa hot dogi. Mniam, pycha i w ogóle. Bułeczka, parówka, ogórek kiszony, parmezan i ketchup, pycha. Szczęście!!! Oczywiście, że wcześniej wypiłam zielony koktajl ze szpinakiem i kiwi, żeby zabić wyrzuty sumienia. Nie jadłam hot dogów, hm, no z 15 lat. W czasach studenckich królował u mnie kebab (lub kebap, jak kto woli). A tu - jak mus, to mus i nie wytłumaczysz, że to cholerstwo jest niezdrowe.

Włączyła się mega wrażliwość na zapachy. Wyciągam chusteczki z kieszeni kurtki. I czuję, że pachną miętą. Zwykłe chusteczki. "Aaaa, były w tej samej kieszeni, co paczka gum". Mały test: "Hej, Mężusiu, czujesz tu gdzieś miętę?" (i podtykam mu chusteczki pod nos - "Nic, a nic, przecież one nie są zapachowe.". Kolejna kwestia: wczoraj na spacerze w parku musieliśmy poczekać na ławce, aż jedna wyperfumowana paniusia skręci, gdzieś hen daleko, bo nie byłam w stanie oddychać. Mężuś na to: "A co Ci się dzieje?" - (czerwono-blada od nieoddychania i przez zaciśnięte zęby) - "Nie mam czym oddychać, nie czujesz, jak się wypsikała!!!" - "Krąsi, ja czuję park" - "Daj spokój, przez taką ilość perfum nikt nie czuje parku!" (powiedziane niczym prawda absolutna i objawiona).

Bardzo szybko się męczę. Zastanawiam się, jakby to wyglądało jakbym przed ciążą prowadziła kanapowo-biurowy styl życia. Teraz pewnie bym leżała i musiałabym mieć podawane posiłki do łóżka. Na godzinnym spacerze (między 5000 a 6000 kroków) muszę zrobić sobie 2-3 przerwy i posiedzieć na ławeczce. W swojej naiwności przedciążowej byłam przekonana, że będę chodzić na jogę, na wiosnę, to sobie będę po parku jeździć na rowerze, w ogóle to pojedziemy w jakieś niskie góry - ale tak poza sezonem, bo po prostu urlop mnie nie będzie trzymał. Tiaaaaaaa. Głupia ja. Jak dojdę na jogę (15 minut spacerkiem), to usiądę pod salą i poczekam na koniec zajęć, akurat będę mogła zacząć trasę powrotu do domu. Rower - hahahaha, dobre sobie. Czuję jak flaczeję, czuję to, bo przecież od 8 lutego nic nie robię. Tyłek i ramiona oklapły już. Podobno ciałko wyćwiczone lepiej sobie radzi z porodem. Ciekawa jestem, w jaki kurde sposób, ja mam mieć wyćwiczone ciałko, jak mnie spacery męczą. Ehhh. Kwestia przyszłości.

Mam też kaca moralnego.

Sytuacja dawno temu. Wracam po spacerze do mieszkania. Klatka na domofony, więc raczej nikt nie wejdzie. Na klatce schodowej talerzyk i kubek - no jakby z naszego zestawu, ale nie jest to zestaw indywidualizowany, może ktoś inny na klatce taki ma. Wchodzę do mieszkania i Mężuś mi tłumaczy, że ktoś pukał. Okazało się, że Bezdomny. Poczęstował go herbatą, kanapką i 2 kawałkami ciasta. Ok, no spoko.

Sytuacja nie tak dawno temu: będąc na L4 zaraz po transferze słyszę pukanie do drzwi. "Aha, kontrola z ZUSu, myślę sobie i idę". Otwieram drzwi, a tu Bezdomny, czy go nie poczęstuję jedzeniem i kawą. Odpowiadam grzecznie, że herbatę mogę zrobić, bo kawy nie mam. "No dobrze, może być". Potem z Mężusiem ustaliliśmy, że to ten sam Bezdomny był.

W sobotę wracamy ze spaceru, na parterze znajomy zapach. Już wiem, że to będzie Bezdomny. Domyślam się, że to będzie ten sam. I że będzie pod naszymi drzwiami czekał. Dochodzę do mieszkania. Moje przypuszczenia się sprawdziły. Poprosił o jakieś jedzenie. Siedział i ewidentnie na nas czekał. Mąż odpowiedział, że nie tym razem, a ja weszłam do mieszkania i próbowałam opanować mdłości. Mam moralniaka. Z jednej strony powinniśmy mu pomóc, z drugiej strony - są od tego instytucje, a on będzie tak przychodził do mnie, szczególnie pod nieobecność Mężusia i no kurde, jak do tej pory zapachy ludzkie mi nie przeszkadzały (taka branża, człowiek musi pracować ze wszystkimi), tak tutaj - no przepraszam, nie byłam w stanie wytrzymać i ja raz na dwa tygodnie, będę mu przygotowywać posiłek? Nie, przepraszam, nie teraz. Przyznaję - jest mi cholernie wstyd z tego powodu.

3 marca 2020, 22:58

6+0.

Obudziłam się o 4.40, oddałam trochę moczu na badania i wróciłam spać. O 7.00 nie tylko budzik mnie wybudził, ale uczucie głodu. No dobra, ale przecież idę na badania, które mam zrobić na czczo. Dam radę. Dam radę. Idę.

W lab oczywiście kolejka. Każdy pachnie po swojemu. Czuję mdłości, w zasadzie już w gardle. Ale dam radę. Idzie dość szybko. W pewnym momencie czuję, że trzymam się resztkami. Brak śniadania - akurat wtedy, kiedy bardzo go potrzebowałam i mdłości spowodowane zapachami w kolejce odczuwane jednocześnie to spory dyskomfort. Wchodzi Pan Starszy o kulach. Kobieta przede mną mówi do niego: "Proszę, niech Pan stanie przede mną". Powiedziałam jej (pierwszy raz użyłam tego argumentu) - "Proszę Pani, proszę nie decydować za innych. Jestem w ciąży, fatalnie się czuję" - odwarknęła na mnie "Ja też jestem w ciąży, a ciąża to nie choroba, a tu człowiek o kulach przyszedł" - odpowiedziałam dalej grzecznie "Jeśli Pani się dobrze czuje, to ok, nie każdy musi się dobrze czuć". Oczywiście cała kolejka już wiedziała co powiedzieć, bo przecież każdy był w ciąży (wystaranej i wymodlonej, na heparynie, acardzie, metforminie, duphastonie i crinone, że wymienię najważniejsze) i każdy już wiedział, co powiedzieć, że przecież moje zachowanie jest wręcz WULGARNE i że naprawdę ciąża to nie choroba. No spoko. Z gabinetu wyszła pielęgniarka i patrząc na mnie powiedziała "Zapraszam, bo Pani jest taka blada, coś się dzieje?". Z ulgą weszłam do gabinetu i usiadłam. Kolejkę zostawiłam, niech sobie poszemrają. Ludziom to chyba dobrze z rana robi.

Nauczka pierwsza: na każde następne badanie idzie ze mną Mężuś. Jeśli nie pójdzie - będzie nazywany Panem Mężem.
Nauczka druga: po wejściu, podchodzę do rejestracji, mówię, że jestem w ciąży i mnie wpuszczają bez kolejki.
Nauczka trzecia: od nikogo innego nie możesz się spodziewać tak szerokiej i głębokiej empatii, jak od innej kobiety. Głupia pinda. Niech ma mdłości, jak stąd do Berlina. Co najmniej. Albo niech okrążają Ziemię. Jak super reaguje na ciążę - rewelacja, ja niestety mam naprawdę gorszy okres i niekoniecznie mam ochotę ustępować wszystkim miejsca w kolejce. A jak ona się tak rewelacyjnie czuje - to niech wpuści Pana, a sama idzie na sam koniec. Inni będą czekać tyle samo.

Wyniki:
żelazo - 154,8 (norma 23,0 - 175) - bardzo ładnie;
morfologia - dobrze, tylko 2 parametry delikatnie poniżej normy;
badanie moczu - w porządku;
kwas foliowy - 15,8 (norma 3,10 - 20,5) - w badaniu półtora miesiąca temu miałam około 12 jednostek, od tamtej pory biorę 5 mg syntetycznego kwasu foliowego oraz około 1,2 mg folianu, mało wzrosło
wit. B12 - 578 (norma 180 - 914) - w badaniu półtora miesiąca temu miałam około 870 jednostek, suplementuję cały czas i to spadło! Czyżby Dzieciak zżerał? Jeśli tak - na zdrowie!
progesteron - 216,7 (norma 2,8 - 147,3) - wiadomo po lekach, zastanawiam się, czy zacznę schodzić z crinone?

Potem spakowałam się na wycieczkę do Warszawy. Postanowiłam odwiedzić rehabilitanta, który specjalizuje się w ciążach i sporcie oraz hematologa (hematolog numer 4.).

Hematolog: wytłumaczyła mi dlaczego nie przysługuje mi refundacja na clexane (po ostatnich zakupach Mężuś stwierdził, że to co zaoszczędzę na dojazdach do pracy, wydam na clexane). Już nie będę chodzić i szukać. Trudno. Powiedziała też, że moje mutacje (MTHFR A1298C homo i PAI 1 4G/5G hetero) należą do tych o niskim ryzyku zaburzeń krzepliwości. Acard 75 mg, według niej do 36 tc (+/- 2 tygodnie - zależy od gotowości macicy do porodu), heparyna w dawce zaleconej przez Jerzak, czyli 0,4 do około 3-4 tygodni połogu - tu z ostrożności bardziej i powiedziała, że jest to dawka profilaktyczna niezależna od wagi. Powiedziała, że w chwili obecnej nie trzeba suplementować metylowanych wit. B, poza kwasem foliowym. Natomiast między 12 a 14 tc należy zbadać homocysteinę (wtedy następuje jej wyrzut) i jeśli będzie w normie - to świetnie, jeśli będzie za wysoka - wtedy dokładamy sobie wit. B metylowaną. Wytłumaczyła różnicę między clexane i acard. Clexane działa na osocze, natomiast acard na płytki krwi. Zapytałam też o konieczność suplementacji wapnia. Powiedziała, że owszem clexane może powodować osteoporozę poheparynową, ale ona przez czas swojej kariery nie spotkała się z takim przypadkiem, a wapnia rutynowo nie zaleca się, bo powoduje skurcze macicy. Powiedziała mi też o żelazie, że to świetnie, że mam taki wynik z krwi, ale w ciąży inaczej jest wyrzucane (?) i należy brać pod uwagę wyniki żelaza z tkanek (?) - nie wnikałam. Porozmawiałyśmy o konflikcie serologicznym. Akurat z Mężusiem mamy dokładnie tą samą grupę krwi A Rh-. Powiedziała, że w takim przypadku to jedynie z daleko posuniętej ostrożności - tak jak w przypadku kierowania pojazdem z zasady ograniczonego zaufania - mogłabym dostać szczepionkę, ale to i tak w 18 tc i 28 tc mam monitorować odczyn Coombsa. Natomiast zaleciła mi sprawdzić, czy nie jestem czasem "szczęśliwą" bywalczynią, jakże ekskluzywnego klubu ludzi z konfliktem płytkowym. Ekskluzywny, bo jedynie 2% populacji go ma. Badanie HPA 1a. Badanie robi się jeden raz na całe życie, a pokazuje ono, że ciążę prowadzi się nieco bardziej szczegółowo - czyt. częściej się widzę z ginekologiem. Co ważne - w internetach są informacje, że przy mutacjach wyjazdy w góry są niewskazane. Zapytałam więc o to hematologa - powiedziała, że jeśli to będą polskie góry (czyli relatywnie niskie), nie ma przeciwwskazań ginekologicznych - to tak, jak najbardziej tak.
Osłuchała mnie, wypytała o różnicę w wielkości piersi, zobaczyła brzuch i stwierdziła, że jest trochę posiniaczony (no raczej). Jestem zadowolona, choć refundacji nie dostałam, ale ona poświęciła mi mnóstwo czasu i sporo wiedzy od niej wyniosłam.

Z rehabilitantem pogadałam sobie o sporcie. Możliwe, że trochę na wyrost, bo na razie czuję się "średnio na jeża". Możliwe, że po opisie wizyty i pytań zostanę skazana tu na ostracyzm. Trudno. Ktoś musi przecierać szlaki. Przypomnę tylko, że Pinka jeździ dużo na rowerze, dla mnie na tyle dużo, że traktuję to w jej wykonaniu, jako sport wyczynowy.

Przede wszystkim super szczegółowy wywiad pisemny: choroby wszystkich układów, zaburzenia różnego rodzaju, uczulenia. Gdy dotarłam do pytania "Inne, wyżej niewymienione" - Mężuś kazał dopisać "Skaza charakteru: Zbawca Świata". Hahaha.

Okazało się, że Pan jest instruktorem jogi. Powiedział, jakich pozycji unikać, z jakich powodów (np. odwrócone, bo generalnie zaburzenia krzepliwości krwi), ale też powiedział, że jeśli to jest szkoła jogi, a nie joga w klubie fitness, to powinnam zaufać instruktorowi. Pokazał kilka szczególnie ważnych pozycji - dla rozciągnięcia bioder i pachwin. Ważne - w każdej pozycji mam aktywnie pracować stopą. Stwierdził, że raczej nie przytyję dużo, ale zawsze to będą dodatkowe kilogramy, a odpowiednia praca stopy będzie bardziej komfortowo znosić dodatkowe obciążenie. W siadach i skrętach mam siadać wyżej niż dotychczas. Skręty z pewnością nie do końca, bo robimy miejsce na brzuch. Pokazał warianty skrętów przy drabince. I najważniejsze - w każdej pozycji zamiast nad ciałem mam pracować nad oddechem. I z każdym oddechem mam wydłużać kręgosłup - tym samym przygotowuję przeponę do momentu, w którym będzie jej się pracowało znacznie gorzej. Oczywiście mam nie robić powitań słońca, bo to są bardzo wysiłkowe pozycje oraz unikać mostków. A jak brzuszek będzie już większy, to pozycje stojące - lepiej robić przy ścianie lub drabince - z ostrożności i bezpieczeństwa, żeby się nie przewrócić. Jogi nawet jakbym wcześniej nie ćwiczyła, mogłabym zacząć w wersji dla ciężarnych. Także spoko.

Wspinanie - jak najbardziej ok z kilkoma gwiazdkami.
* - pierwszy etap - bardzo dobrze, że siedzę w domu, nic nie robię, niech Dzieciak się rozwija, a organizm się przyzwyczaja do nowości;
** - zrezygnować z obwodów i nie wprowadzać organizmu w pracę beztlenową - dłuższe odpoczynki między wstawkami, jak mi się wydaje, że odpoczęłam - dołożyć do tego 2 minuty i ruszyć;
*** - bouldering - tak, z zastrzeżeniem - znacznie łatwiejsze baldy, czyli z mojego poziomu mam zejść do poziomu początkującego i nie skaczę z góry na materac (i tak nigdy tego nie robiłam, bałam się) - tylko elegancko schodzimy;
**** - prowadzenie dróg - nie, bo jest ryzyko odpadnięcia, nawet na super łatwych drogach, a w ciąży nie ryzykujemy;
***** - asekurowanie innych - odpuścić, bo inni będą się wspinali na swojego maksa i nigdy nie wiem, ile będą wisieli obciążając moją uprząż, która jest założona na moje biodra;
****** - drogi na wędkę - opuścić maksymalny robiony poziom trudności o 3 stopnie i działać, z długimi przerwami między wstawkami;
******* - wspinanie na żywej skale, czyli np. w polskiej Jurze - nie, bo to skała, nawet na wędkę, może się ukruszyć, mogę się przestraszyć, mogę nawet w kasku, gdzieś zahaczyć głową (no zdarza się, kask dlatego mam mocno porysowany).

Rower w wersji lekkiej, czyli w sezonie, po parku, ścieżkach rowerowych, niezbyt szalone dystanse (znowu - unikanie pracy beztlenowej) - jak najbardziej tak.

Wyjazd w góry polskie - jak najbardziej tak. Alpy - odpadają, za wysokie i może być już problem z tymi mutacjami i krzepliwością. Natomiast odpada też trasa spacerowa w dolinkach górskich o długości 20-30 km. Bo to też za duży wysiłek będzie (nigdy w życiu nie zrobiłam tyle w górach).

Generalnie - on uważa, że jeśli człowiek był aktywny przed ciążą i nie ma przeciwwskazań ginekologicznych, to jak najbardziej należy zachować aktywny tryb życia. Łatwiej się wtedy znosi ciążę, poród a także połóg. Należy brać pod uwagę to, że rozwija się w nas mały człowiek, który wysysa z nas energię i traktować to towarzysko i jako relaks psychiczny, a nie wyczynowo. Intuicja przede wszystkim.

Czyli wiem znacznie więcej niż wcześniej. To nie znaczy, że ja rzucam wszystko i jutro idę łoić na ścianie. Bez przesady. Najpierw wizyta u gina. Jeszcze z nim pogadam. Potem może najpierw joga, zobaczymy, jak się będę czuła. A dopiero na samym końcu próby ze ścianą. Dzieciak jest najważniejszy. Uzyskiwanie wiedzy również jest ważne. A to czy ją zastosuję w praktyce, to jest inna kwestia. Na razie chciałabym przestać się męczyć na spacerach, a najbardziej, żeby mi wrócił apetyt.

Gdyby ktoś jednak potrzebował namiary na dobrego rehabilitanta od ciąży powiedzmy aktywnej sportowo, lecz nie zawodowo-sportowo, to mogę dać namiary.

6 marca 2020, 19:00

6+3, waga 56,2 kg

Byliśmy na pierwszej wizycie u gina. Jest serduszko :) Gin powiedział, że nie będzie go mierzył, żeby nie przegrzać Dzieciaka, ale super migało na ekranie :) Gin wyliczyła datę porodu na 30 października. Wielkość odpowiada 6+2. Pytam, czy liczy po transferze - "Nie, po wielkości Dziecka". Dziecko, ten mały Rządziciel, co każe mi wstawać i jeść np. parówki w sosie pomidorowym (danie z dzieciństwa) albo 11 kanapek z twarożkiem ze szczypiorkiem (jedna z niewielu rzeczy, która wchodzi to twarożek ze szczypiorkiem), ma aktualnie 0,51 cm CRL. Generalnie chyba ok. Oczywiście najpierw się przestraszyłam, bo było widać taką czarną dziurę na usg. I sobie pomyślałam - aha - pusty pęcherzyk, na pewno pusty pęcherzyk. Od wczoraj złapałam takiego stracha, ale Mężuś stwierdził, że poczytał o tym i że owszem nudności może powodować, ale zmiany w apetycie już nie. Wytłumaczyła mi, że ta czarna dziura to pęcherzyk ciążowy, a taka biała plamka w nim to Zarodek, a taka mini migająca kropka w białej plamce to serduszko. Czyli wszystko ok. No i znów - nie było łez radości, okrzyków szczęścia, nie wiem, może my wypaczeni jesteśmy, czy coś. Tylko u Mężusia widziałam takie powiększone kurze łapki od śmiechu. Nie chciał podejść do ekranu (ostatecznie podszedł na zaproszenie gina). Pytam go potem dlaczego - "No wiesz, myślałem, że będziesz miła przez brzuch, a jak masz tą pałkę wielką w sobie, to niekomfortowo się czuję" :)
Gin wypytał o piersi - mówię więc, że raz są bardziej wrażliwe raz mniej - a ona na to: "Czy urosły?" - "Moim zdaniem nie, w ocenie Męża - tak" - "Zaufam zatem Mężowi" :)
Powiedziałam o braku apetytu, utracie wagi, rzucaniu się na fast foody, mdłościach i jednoczesnym wilczym apetycie, niechęci do zieleniny ("Oh, to rozumiem"), o częstym wstawaniu, spuchniętych kostkach, awersji do ciepła. Skwitowała to tak "Zmieni się jeszcze kilka razy, każdy trymestr jest inny".
Zapytałam o wzmożoną higienę - ma być normalna.
Zapytałam o możliwość picia kawy "Tu zawsze mam problem, bo w trakcie moich ciąż piłam tylko kawę i wodę, po herbacie strasznie wymiotowałam i nie byłam w stanie pić herbaty, więc piłam kawę, więc myślę, że jak się Pani napije - ale nie takiej >>siekiery<< to nic się nie stanie. Zioła również mogę pić, poza rumiankiem, rumianek uczula.

Dalej mam zalecony crinone 1x1, duphaston 2x1, clexane 0,4, mam nie suplementować żelaza ani witaminy B12 (choć odrzuca mnie od mięsa), bo w chwili obecnej wyniki są bardzo ładne. Powiedziała, że mniej więcej do 12 tc chciałaby mnie widywać, a potem mnie może wypuścić, gdzieś bliżej domu. Ona pracuje w szpitalu, gdzie nie mają oddziału położniczego i w przychodni też nie prowadzą ciąż. Także rodzenie w miejscu, gdzie ona pracuje odpada. Powiedziała, że rozejrzy się za "kumatym" lekarzem dla mnie, gdzieś w naszej okolicy. Aaaa, no i na usg te takie obowiązkowe i tak mnie będzie odsyłać, bo "To musi robić ktoś, kto w zasadzie tylko to robi i tylko tym się zajmuje".

Porozmawiałyśmy też o heparynie. Pierwsza kwestia: mogę robić, gdzie mi się podoba, niby w brzuch najwygodniej, bo można łatwo złapać fałdkę "ale Pani fałdek nie ma". Druga kwestia: dzień lub dwa dni temu znalazłam wpisy o najnowszych rekomendacjach Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego odnośnie mutacji MTFHR. Bez względu na to, czy ma się mutacje MTHFR 677 czy MTHFR 1298, bez względu na to czy występują w wersji hetero/homo - najnowsze zalecenia są takie, żeby nie przyjmować heparyny i nie zlecać heparyny. Niektóre kobiety odstawiały to, nic się nie dzieje. Tylko u mnie w rodzinie - mama po udarze, siostra po wylewie. I tak sobie pomyślałam, może nawet jak ktoś ma taki sam zestaw mutacji jak mój, to jego mutacje oddziałują na niego inaczej - lżej. A np.u mnie będą one działały ciężej. I nie zdecydowałabym się jednak na odstawienie heparyny. Mój lekarz powiedziała, że zna te zalecenia i zna wiele przypadków ciąż, gdzie z heparyną udało się donosić, a poprzednie bez heparyny - nie. I że zostajemy przy heparynie.

Mamy założoną kartę ciąży 😊 głupia rzecz, a cieszy :)

Badanie szyjki: "tu jest długo, długo, długo". Oczywiście - zapomniałam zapytać, co to znaczy. A na karcie mam wpisane ocena szyjki macicy 3/0.

Kolejna wizyta za 2 tygodnie. Mam zrobić badanie moczu, morfologię, TSH, toksoplazmozę, TSH, FT4, przeciwciała odpornościowe. Oboje z Mężem mamy grupę krwi A Rh-. Mimo wszystko mamy weryfikować poziom przeciwciał.

Z mniej fajnych informacji: mam torbiel na jajniku. Zapytałam lekarza, czy mam się czym przejmować - "nie". No i potem otworzyłam internet "może zamienić się w zmianę nowotworową, może doprowadzić do poronienia, może doprowadzić do porodu przedwczesnego". I zamknęłam internet. I nie otwieram go już na dupnych stronach. Lekarz powiedział, że nie ma się czym przejmować, to nie ma się czym przejmować. Z uwagi na torbiel nie możemy się sobą rozkoszować, czekamy więc. Zresztą - szczerze - zapomniałam czym jest libido. Chodzę niewyspana od częstego wstawania do toalety, albo ze schizowaną psychą, bo mdli mnie od rana, albo po prostu wściekła, że nie ma nic, co mogłabym zjeść (oczywiście lodówka pełna). Mam ogólnie ważniejsze sprawy na głowie niż libido. Pierwsza - oby Dzieciaczek był zdrowy. Druga - oby mnie nie mdliło. Trzecia - jeść normalnie (zielenina też jest w porządku). Czwarta - przespać, tak choćby co drugą noc 8 godzin bez przerwy.

Dziś przed wizytą zrobiłam badanie stężenia białka PAI oraz antygen HPA (od hematologa) - wyniki za około 10-12 dni roboczych. A cały dzień generalnie upłynął mi na mega apetycie i jednoczesnym odbijaniu się. Po wizycie musieliśmy pospacerować pół godziny żwawym tempem, żeby mi przeszło.

Trzymam kciuki dalej za Wszystkich!

9 marca 2020, 22:20

6+6, waga bez zmian.

Odliczam dni do wiosny i do końca pierwszego trymestru.

Czuję się fatalnie. Ostatnie kilka dni, to dla mnie ostra jazda bez trzymanki. Przełyk przestał współpracować, ograniczyłam więc liczbę połykanych tabletek do duphastonu, acardu i metforminy. Nie biorę żadnych witamin. Po prostu na sam widok tabletki womit podchodzi do gardła. Z jedzeniem sprawa wygląda lepiej. Mogę zjeść wszystko - poza obiadem własnoręcznie przygotowanym. Nic na ciepło, co wychodzi spod moich rąk - nie znajduje akceptacji Krytyka Kulinarnego. Mężuś przejął obowiązki domowego Kuchmistrza. Ale dodatkowo, gdy go nie ma (czyli od poniedziałku do czwartku) żywię się obiadowo w barach mlecznych. Z etapu giga mdłości, przeszłam gładko do etapu mdłości i wilczego apetytu jednocześnie. W sobotę za to odkryłam, że odbijanie się to najnowszy znak głodu. Kolejnym odkryciem soboty było to, że ból głowy nie jest taki łatwy do zwalczenia w ciąży. Paracetamol pomógł na 1,5 godziny. Skronie pulsowały. Spacer sprawił, że delikatnie zelżało, ale BOLAŁO nadal. Ogólnie sobota to dotychczas najgorszy mój dzień z Tygryskiem czy Malinką. Tygrysek - mówię ja, Malinkę wymyślił Mężuś. Ryczałam z bólu głowy. Stwierdziłam, że mam dość, że mnie ta ciąża przerasta, że może organizm jest za stary i w ten sposób daje o tym znać oraz, że jeśli dotrwamy do szczęśliwego rozwiązania - to zdecydowanie nigdy więcej ciąż i po co mi to było. W odpowiedzi usłyszałam od Mężusia: "Nie ma za dużo sytuacji, które Cię przerastają, a z pewnością nie jest to ta sytuacja. Pamiętaj, że czekają na nas jeszcze 2 zarodki. A poza tym, wyczytałem, że tak jest przy pierwszej ciąży oraz podczas ciąż mnogich. Także kolejne będą spokojniejsze. Teraz - z każdym dniem będzie lepiej.". Przypomniałam sobie, jak dawno temu, jedna z koleżanek - starsza ode mnie - posiadająca aktualnie dzieci w wieku szkolnym - powiedziała mi, że jej w czasie ciąży na ból głowy pomagało uciskanie punktu na stopie. No to hop do internetu. Mężuś uciskał mi punkty na podeszwie, pod palcami, natomiast ja sobie uciskałam punkty między kciukiem a palcem wskazującym. Generalnie - przeszło w jednym momencie, ale niestety nie na długo. Ból wrócił po 15 minutach. Mężuś uciskał więc dość długo te punkty, aż mu palce zbielały i stwierdził, że już naprawdę nie ma siły. W niedzielę było nieco lepiej. Poszłam do kościoła, potem zaczęły się jazdy. Kolory na twarzy - depresyjna tęcza - fiolet, ciemno żółty, trupi, zieleń. Musiałam natychmiast zjeść zupę. Weszliśmy gdzieś, zjadłam rosół. Wypiłam herbatę. Głowa bolała nadal. Wypiłam sobie lekką kawę z 3/4 porcji. Do kawy był podany bezik. Choć bezy uwielbiam to aż mnie skręciło :/ znowu na 1,5 godziny było lepiej. A potem wróciło. Próbujemy Dziedzicowi przemówić do rozsądku, że nie sabotuje się własnej rodziny, że powinniśmy dla naszego wspólnego dobra współpracować i że ja będę wstawać w nocy do łazienki nawet co godzinę, ale proszę niech przejdzie ból głowy i mdłości. Nie pomaga.

Wyczytałam, że duphaston, crinone i acard mogą powodować bóle głowy i nudności. Acardu nie odstawię. Crinone również nie. Ale poziom progesteronu w moim organizmie jest prawie 9-krotnie większy niż powinien być na tym etapie ciąży. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że nie ma co sobie dokładać bólu głowy po lekach i zmniejszyliśmy duphaston. Biorę go już 1x1. Mężuś znalazł rekomendacje dotyczące progesteronu w zapłodnieniu in vitro. Najnowsze badania pokazują, że nie ma znaczenia dla odsetka utrzymania ciąż czy przyjmuje się go do zweryfikowania akcji serca płodu czy do 12 tc. Ogólnie najlepsze efekty, u pacjentek bez problemów hormonalnych, daje połączenie progesteronu doustnego i dopochwowego. W ulotce crinone napisane jest, że należy przyjmować przez 30 dni od dnia transferu (dziś to mój 31 dpt). Też zastanawiałam się, czy nie odstawić, ale stwierdziliśmy, że nie wszystko jednocześnie. W przyszłym tygodniu sprawdzę sobie poziom progesteronu i zobaczymy, co będzie dalej. A na następnej wizycie będę pytać lekarza, co dalej.

Dziś był średni dzień. Do 16 super, po 16 - okropnie. Byłam na pierwszej jodze. Tego mi było trzeba. Instruktor o wszystko się wypytał, o dolegliwości, przyjmowane preparaty. Robiłam dziś pozycje, które pomagają w bólu głowy. Nie chciało mi się z tych zajęć wychodzić - to była taka ulga. Niemniej po powrocie zjadałam coś i spałam 3 godziny!

16 marca 2020, 20:09

Oddam za darmo ból głowy, ból krzyża, mdłości, odbijanie się, przemęczenie i częste wizyty w toalecie. Zupełnie za darmo.

Gdybym miała balkon - rozważałabym rzucenie się z niego.

7+6, waga 57 kg. Dni do wiosny - 5, dni do zmiany czasu - 12.

Tłumaczę sobie, że organizm musi się przyzwyczaić, że to hormony i leki, które przyjmuję. Litości, błagam, litości, nie ma dnia, żebym na coś nie narzekała. W zeszłym tygodniu odbijało mi się notorycznie. Siedziałam, leżałam, stałam, chodziłam, brałam prysznic, jadłam dużo, jadłam mało, jadłam lekko, piłam dużo. Któregoś dnia usypiałam 3 godziny i cały czas mi się odbijało. Nie byłam w stanie z nikim rozmawiać, bo aż wstyd, co chwilę bekać. Całkiem serio rozważałam strzelenie sobie do głowy. Nie mam czym, więc nic by z tego nie wyszło. Zelżało, jak się poskarżyłam. Jak kiedyś sobie myślałam, czy heparyna nie mogłaby być w tabletkach, tak teraz jestem zdania, że acard, duphaston, wszelkie witaminy mogę przyjmować w zastrzykach. Bo przez to odbijanie się nie byłam w stanie (i nadal nie jestem) przyjąć wszystkich tabletek. A zastrzyki wchodzą jak w masło.

Potem miałam bóle głowy. Śnieg naprzemiennie ze słońcem nie pomagały. Mężuś znowu uciskał punkty na stopach. Dziś napitala mnie krzyż. Jak na miesiączkę, tylko bardziej. Łyknęłam polopirynę czy tam pelarginę (to, co w ciąży można, a nazwy nie pamiętam) sztuk 1. I okładam sobie krzyż na ciepło. Generalnie słabość mojego organizmu mnie wykańcza i rozpłakuję się bez okazji. Najlepiej znoszę pobolewanie brzucha. Z czymkolwiek innym - nie jestem w stanie funkcjonować.

Najczęściej o naszym Dziecku mówię "On" lub używając rzeczowników wskazujących rodzaj męski. Nie wiem, czy to samospełniająca się przepowiednia czy nie. Mężuś twierdzi, że to dlatego, że na samym początku tych wszystkich dolegliwości najczęściej używałam sformułowania "Sabotażysta", "Terrorysta", "Rządziciel" - a są to rzeczowniki rodzaju męskiego. Mężuś dziś rzucił hasło - "No wiesz, jak już teraz Tobą rządzi, to co będzie, jak będzie miał 13 lat?" - "Wtedy nie będzie powodował mdłości, bóli brzucha, krzyża i głowy..." - "Zakład? Stawka standardowa."

Dziś podniosłam się z rana na badania krwi i była to taaaakaaa wyprawa, że po powrocie zjadłam i spałam 2 godziny. A potem i tak nie wstałam z łóżka i byłam w stanie podnieść się o 15.00. Tylko w takim celu, żeby o 17.00 się położyć na nowo. :(

Na badaniach spoko. Jest Pan, który wpuszcza do laboratorium pojedynczo. Kolejka była w ilości zero ludzi. Mężuś więc był pozbawiony swojego zadania - zadbania o to, żebym nie usłyszała (jak poprzednio) "ciąża to nie choroba". Pracownicy w środku w maskach, płyn do dezynfekcji udostępniony. Dodatkowe Panie tłumaczące konieczność dezynfekcji przy wejściu i przy wyjściu. Mój standard - czyli mdłości i wilczy apetyt - zachowany. Pielęgniarka się aż zapytała, co mi jest, bo jestem strasznie blada - "Źle znoszę pobieranie krwi na czczo" - "Ma Pani coś do jedzenia?" - "Tak".

Morfologia wyszła ok, mocz ok.

TSH 1,577 (norma dla ciężarnych 0,34 - 2,5)
ft4 13,29 (norma 7,50 - 21,10)
ferrytyna 82,05 (norma 11 - 306) - to zasoby ustrojowe żelaza
czynnik Coombsa - prawidłowy
progesteron 149,08 (norma dla 1 trymestru 2,8 - 147,3).

Progesteron po zmniejszeniu ilości dupka zmniejszył się i to dość fajnie (dziś 11 dzień mniejszej dawki). Nadal jest 5,5 krotnie wyższy niż powinien być w moim tygodniu ciąży, ale to już nie jest ponad 9 razy większy!!! I ja to czuję, bo choć mam szerszy wachlarz dolegliwości, to jednak nudności są mniejsze. Na razie zostaję przy dupku 1x1, a zobaczę, co powie lekarz - bardzo chciałabym go odstawić. Głównie przez problemy z łykaniem leków.

Najbliższa wizyta w piątek. Mam nadzieję, że do tego czasu nie ograniczą ruchu wewnątrz kraju, bo zostanę wtedy bez lekarza. Na miejscu - no nie sądzę, by mnie ktoś przyjął, tak z dnia na dzień, tym bardziej, że przychodnie ograniczają wizyty pacjentów. Liczę na to, że mojej wizyty nie odwołają i że się odbędzie.

Jedzenie fast foodów wyszło mi już bokiem. W sumie to jedzenie pszenicy i nabiału. Pszenicę ograniczyłam prawie 2 lata temu i jadłam tylko w ciastach. Nabiał ograniczyłam mocno prawie 2 lata temu i jadałam tak mniej więcej raz na dwa tygodnie. Od listopada ograniczyłam do jedzenia raz na półtora miesiąca albo i rzadziej. A teraz rzuciło mnie na domowe hot dogi, domowe pizze. No i kanapki z twarożkiem. W piątek dostałam takich pryszczy na plecach, że nie byłam w stanie spać na plecach - tak mnie bolały. Wracam do ograniczenia pszenicy. Nabiału niestety jeszcze nie potrafię aż tak ograniczyć. Organizm się domaga.

23 marca 2020, 12:39

8+6, waga 56,9 kg.

Wiosna nadeszła. 5 dni do zmiany czasu.

W piątek byliśmy na wizycie. Wg apki był to 8+3, a z wielkości Dzieciaczka Pani Doktor stwierdziła, że 8+4 :) Tygrysek ma 2,03 cm (normalnie jak 2/3 mojego małego palca u dłoni!!!) i serce jak dzwon: 176 uderzeń na minutę :) Gdy Pani Doktor puściła go na głos na chwilę, to niespodziewanie z prawego oka popłynęła sobie łza i kątem oka dostrzegłam też iskierki radości w oczach Mężusia. Na zdjęciu Tygryska wydaje się, że widać rączki - takie malutkie przyczepy w górnej części tułowia :)

Po tych emocjach pomyślałam sobie "No chyba jesteśmy normalni!" - wcześniej ciężko mi było czuć radość, wdzięczność czy choćby uśmiechnąć się na myśl, że jestem w ciąży, że się udało. Mężuś zrzucił to na karb in vitro, że ono wypiera z romantyzmu, z zaskoczenia i może ten cudaczny spokój jest nam tak bardzo potrzebny po roller coasterze emocjonalnym.
Mogę schodzić z progesteronu, lekarz zaproponowała odstawienie crinone i pozostanie przy dupku - ale jak usłyszała historię o odbijaniu się i problemach z przyjmowaniem tabletek, stwierdziła, że odstawiamy dupka, a zostajemy przy crinone. Powiedziała, że chyba coś kombinowałam z dietą, bo morfologia delikatnie spadła i żebym zaczęła jeść "Buraki" - 😞 - "Nie lubi Pani?" - "Uwielbiam, ale aktualnie jestem na nie obrażona" - "No dobrze, zatem szpinak, jarmuż i sprawdźmy tarczycę - zdrowa, więc może Pani jeszcze jeść brokuły". Powiedziała, że do tej pory zalecała spacery po lesie, ale biorąc pod uwagę rozwój sytuacji, to nakazuje mi i Mężowi siedzenie w mieszkaniu i nie wychodzenie nigdzie. I że z tego powodu kolejna wizyta za miesiąc. Nic się nie dzieje, a w razie gdyby coś się działo - jesteśmy na telefonie, ale nie ma sensu narażać mnie na to gówno, które krąży, bo tak naprawdę nie wiadomo, jaki będzie miało wpływ u mnie. Ah, jeszcze - torbiel z poprzedniego usg - ma 5 cm, ale już się zapada i zakazała się tym przejmować. No i generalnie powiedziała, że przewiduje u nas scenariusz włoski, bo ludzie nadal chodzą po ulicach.

Mała nieprzyjemność spotkała mnie ze strony położnych. To była moja pierwsza wizyta, taka w pełni ciążowa, nie wiedziałam, jak to wygląda. Weszłam do położnych - myślałam, że na ważenie i mierzenie ciśnienia. W kolejce do położnych czekałam 20 minut, przez to lekarz czekał na mnie!!! Już byłam lekko zniecierpliwiona obsuwą, weszłam od razu na wagę. Pani Starsza pyta: "Wyniki badań poproszę!" - "Jakich badań?" - "Tych, które miała Pani zlecone na ostatniej wizycie." - "Wysłałam skan do rejestracji, otrzymałam odpowiedź, że są podpięte pod moją kartę pacjenta" - "Owszem, jeśli tak Pani powiedziano, tak zapewne jest, ale my nie mamy do nich podglądu" - "Nie jest to moją winą, a Pani wybaczy nie mam przy sobie telefonu /został u Mężusia/ ani komputera" - "No różnie pacjentki robią, czasem przychodzą do nas z komputerami, wyniki badań poproszę" - "Przed chwilą Pani powiedziałam, że ich nie mam oraz, gdzie one są /5 metrów dalej/" - "Kartę ciąży poproszę" - "Jest u Męża" - "To jest PANI DOKUMENT, PANI SIĘ NIE MOŻE Z NIM ROZSTAWAĆ" - "Mąż jest w poczekalni i to on trzyma wszystkie rzeczy" - "PANI TO MUSI MIEĆ ZAWSZE PRZY SOBIE". [Ja pierdziu, jeśli tak wygląda niewyprowadzanie ciężarnych z równowagi w klinice leczenia niepłodności, to ja dziękuję serdecznie]. Wyszłam, przyniosłam kartę ciąży. "My musimy zawsze wyniki badań wpisać do systemu i do karty ciąży, do szpitala jak Pani pojedzie, to nikt nie będzie do komórki zaglądał, tylko papier się liczy". W tym momencie młodsza położna wyszła do rejestracji po wydruk moich badań. Ponieważ i tak czekałyśmy, to pytam, czy możemy zmierzyć ciśnienie w międzyczasie - "Nie, wszystko zrobimy po kolei". No cóż, wyjaśniła się kwestia kolejek do gabinetu położonych. Pani młodsza przyniosła badania, spisały je, zmierzono mi ciśnienie - o dziwo wyszło w normie. Wyszłam bez do widzenia. O ja pier.olę.

Na szczęście już wizyta u lekarza przebiegła w super atmosferze - generalnie życzę każdemu takiego kontaktu, takiej chemii w stosunku pacjent-lekarz. Z każdej specjalności.

Powrót zajął nam znacznie więcej czasu niż normalnie. Musieliśmy zatrzymywać się 3 razy, bo bardzo źle znosiłam podróż. Pierwszy raz był spoko, woda do picia, miętusek, woda na czoło, poczekaliśmy, jedziemy dalej. Drugi raz - dłuższy postój. Guma do żucia, woda, woda na czoło, pogawędka. Trzeci raz to było - "ZJEŻDŻAJ!!!" [zjechał na parking i chce zaparkować] - "STOP! STOP! STOP!" - w międzyczasie odpięłam pas i wyszłam z samochodu, tak, jak jechałam - bez czapki, z rozwiązanymi butami, bez szalika i bez bluzy żadnej, usiadłam na krawężniku, tzw. gołą dupą, bo nie miałam kurtki przecież, a spodnie i bielizna przy takiej aurze, to trochę właśnie taka "goła dupa". Mężuś zaparkował, w tym czasie jakaś kobieta zapytała, czy może mi pomóc. Musiałam wyglądać strasznie. Odpowiedziałam tylko "Mąż zaraz...", a ona na to "W razie czego pracownicy stacji też pomogą" - kiwałam tylko głową i sobie myślałam "Jak ja niby mam przejść te 10 metrów?". Mężuś nadszedł z kurtką, czapką i szalikiem. Ubrał mnie. Zaprowadził do auta i tak sobie siedzieliśmy z otwartymi na rozstrzał drzwiami, co by mnie porządnie przewietrzyło. Pooddychałam, wypiłam herbatkę, wodę, zjadłam kanapeczkę (z przerwą na łzy spowodowane brakiem musztardy 🤦‍♀️), kilka miętusków, znowu woda. Powrót normalnych kolorków na twarz i mogliśmy jechać. Cały dzień (wizyta była z samego rana) odpoczywałam po tej podroży, załapałam dwie dwugodzinne drzemki. Cieszę się, że następna wizyta za miesiąc. Kilka dni przed jestem zapisana na prenatalne - uprzedzono nas, że jeśli sytuacja będzie się utrzymywać, to na prenatalne bez osób towarzyszących. Spoko - jak lekarz pozwoli połączę się z gabinetu z Mężusiem na telefon, żeby mógł sobie słuchać.

Trochę mogę wrócić do kuchni i gotować. Niezbyt dużo i niecodziennie, ale rosół ugotuję. Nawet makaron ostatnio robiłam domowy. W ramach ograniczania pszenicy - z mąki jaglanej. Smak - zmiana niewyczuwalna. W nabiale zaczynają dominować żółte, twarde sery. I uwaga - w ciągu trzech dni zjadłam kilka różyczek brokuła i awokado!!! No jestem przedumna, bo to taaaakie ilości warzyw, że hej!!! Mieliśmy też z Tygryskiem kilka całkiem dobrych dni, kiedy np. tylko troszkę bolał mnie brzuch, albo tylko godzinkę bolały mnie zęby/dziąsła, albo kręgosłup bolał tylko popołudniu. Takie dni zaliczam do dobrych. Udało mi się 3 noce pod rząd nie podjadać sucharków w łóżku!!! I w nocy wstaję tylko 2 razy (początkowo było to 4-5 krotnie!). Jak skończę odliczanie do zmiany czasu, zacznę odliczanie do końca pierwszego trymestru - szybciej pójdzie, a mi będzie łatwiej.

24 marca 2020, 16:21

Długo się zastanawiałam, czy napisać przemyślenia o koronie. Stwierdziłam jednak, że pamiętnik służy mi do radzenia sobie psychicznego z różnymi sytuacjami, a aktualna sytuacja również mnie dotyczy. Opiszę więc moje wątpliwości, żeby zebrać je w jednym miejscu i móc łapać dystans od nich. We wpisie zamierzam generalizować, choć wiem, że w każdej grupie są szczególne przypadki. Być może czasem przesadzam – ale to ja przesadzam, to moje odczucia.

Mamy epidemię, o której wiedzieliśmy, że nadchodzi. Można było podjąć już wcześniej choćby drobne środki zaradcze. Do tego jednak trzeba być osobą myślącą długofalowo, a niestety cierpimy na braki takich osób w strukturach zarządzających.

Wątpliwości:
- co z osobami bezdomnymi, które przecież nie mają pomieszczeń, w których mogą przebywać 24h/dobę? A noclegownie są tak małe, że z pewnością nie zachowują tam odległości 1 metra. Bezdomni są wszędzie, po takim spotkaniu w noclegowni Ci niezarażeni już są zarażeni i idą dalej. Czy ktoś pomyślał o dodatkowych środkach higienicznych, dodatkowej przestrzeni (tyle budynków stoi pustych!!!), dodatkowych środkach dezynfekcyjnych?
- lekarze po pisemnej części egzaminu po specjalizacji – już teraz uzyskali tytuł specjalisty, z pewnością bardzo ich to cieszy, bo będą mogli zostać rzuceni na pożarcie lwom, czy ktoś pomyślał o ich pensjach? Skoro uzyskali tytuł specjalisty, to chyba powinna iść za tym normalna gratyfikacja finansowa?
- zdalna nauka: oczywiście, że polska szkoła jest do tego przygotowana, przygotowywała się do tego od lat i dlatego w większości szkół tablice interaktywne służą do tego, by namazać na nich coś pisakiem zmywalnym, co dzieci potem przepisują do zeszytu, na szybko tworzonych webinariach w stylu „Pomogę Ci ułożyć lekcję on line” było po 1500 osób (tysiąc pięćset osób); niewielu mamy nauczycieli w skali kraju, którzy potrafią w Internety, a część nauki zdalnej polega na wysyłaniu plików do wydruku – no przecież to bardziej niż oczywiste, że każdy Polak ma w domu drukarkę i możliwość wydruku takiej pracy domowej dla dzieciaka, co nie? Kolejną oczywistością jest to, że powiedzmy w takiej standardowej rodzinie 2+2 są 4 komputery. I wtedy rodzice (obydwoje na pracy zdalnej) oraz dzieci (obydwoje w wieku szkolnym) mogą sobie siedzieć na swoich komputerach i robić swoje. Tiaaaaaaa. Jasne. Najczęściej jest jeden komputer, góra dwa. I jak wtedy Ci rodzice mają pracować zdalnie i jeszcze udostępnić dzieciakom komputer do nauki??? A jeszcze wiceminister edukacji powiedział, że ten czas należy przeznaczyć na nadrabianie zaległości!!! Cwaniak. Pokażcie mi dziecko, które, gdy nie ma szkoły, chce się uczyć, pokażcie mi takie, które po kilku dniach siedzenia na dupie w domu, bez kolegów, dworu, dalej chce się uczyć i pokażcie mi wreszcie takie, które poza tym, że chce się uczyć w normalnym zakresie, to ma ochotę przerobić więcej materiału, bo przecież są zaległości!!! Bardzo jestem ciekawa jak wyglądają zajęcia z w-f on line. Do tego nauczyciele mają pracować zdalnie, ale jednocześnie część z nich ma być obecna w szkole – no bo trzeba przygotować przedstawienie na Dzień Dziecka, udekorować szkołę, wypełnić dokumenty, itd. Warto też wspomnieć o tych dzieciakach, a jest taka w Polsce cała masa, które nie mają dostępu do Internetu. Jak one mają cokolwiek robić? No jak? To jest dyskryminacja.
- kuratorium: szkoły nieczynne, ale odbywają się konkursy na dyrektorów, na każdym konkursie muszą być obecni przedstawiciele kuratorium – czy oni mają ochotę w ogóle wychodzić z budynku? No, oczywiście, że tak, specjaliści zalecają wietrzenie się w tłumnym towarzystwie. Dwa – co i rusz wychodzą buble prawne z ministerstwa edukacji, takie, że nikt nie wie o co chodzi, dyrektorzy szkół dzwonią więc do kuratorium i pytają – jak mają to stosować, jak mają to zrobić – a kuratorium – „No sorry, myśmy to dostali 5 minut temu, nie wiemy, nikt nam nic nie mówił”; i telekonferencje dwa razy dziennie – raz z podległymi, raz z przedłożonymi.
- szpital w Łomży i słowa Krynickiej o niegotowości szpitala – Mężuś pochodzi z Łomży, zna tamtejsze realia – zawiesimy panią w prawach członka partii, gdyż mówi pani nieprawdę, a nieprawdą jest to, jak mówi się rzeczy inne niż partia, a to, że pani w tym szpitalu pracowała jako pielęgniarka, i teraz pani pracuje w zarządzie – pani ma błędną ocenę sytuacji; ku.wa ten szpital obsługuje naprawdę kawał ludzi, kawał, a jakieś popierdółki typu Zambrów, Ostrów Mazowiecka to szpitaliki na kilka łóżek!!! Generalnie wygląda to tak, że niektóre szpitale zostały skazane na banicję i oddala się widmo pandemii od wielkich miast. Na szpitalu w Łomży wywieszone kartki – „najbliższy szpital – Białystok” – oby tylko nie jechać do oddalonej o niecałe 30 km Ostrołęki, bo Ostrołęka to mazowiecki oddział NFZ, a Białystok to podlaski oddział NFZ – różnica w stawkach kolosalna. Gratuluję Pani Krynickiej odwagi cywilnej. Ma jaja kobita. A takich ludzi nam teraz trzeba.
- ambasady – traktowanie ambasady jako biura podróży – nie. Niepopularne, wiem. Tak się składa, że mam prawo do własnego zdania. Ambasada jest od reprezentowania naszego kraju w kraju, w którym się znajduje i od poświadczania dokumentów (czasem), z rzadka do pomocy w wyjątkowych sytuacjach – postawa roszczeniowa, bo ambasada powinna być czynna w soboty, niedziele i również w noce. Guzik prawda. To tak, jakbyśmy wymagali od Kancelarii Prezydenta, że ma być otwarta w soboty, niedziele i nocami. Nie będzie. Bo nie. Bo urzędy działają w określonych godzinach.
- Lot do Domu – nie, nie, nie. Absolutnie nie. Zamknięte granice to zamknięte granice do cholery jasnej, a nie sprowadzanie ludzi z terenów już zarażonych do nas. I jeszcze – niech sobie jadą do domów (no sorry, ale Bodzentyn, czy Wólka Kosowska nie mają własnego lotniska) jak chcą – pociągiem, autobusem, generalnie jak chcą (dopiero po czasie wprowadzono PKP i autokary). Niech zarażają jeszcze więcej ludzi. Bo oni tacy biedni. Bo oni pojechali w podróż życia w połowie stycznia do Azji – a wtedy nie było nic wiadomo o korona wirusie (w Azji!!! W Azji od połowy grudnia do cholery) – z rocznym dzieckiem i z trzylatkiem (jak ku.wa jedziesz gdzieś z takimi maluchami, w kraje tak egzotyczne, jak kraje azjatyckie, to przecież oczywistym jest, że nie czytasz żadnych aktualności, nic nie sprawdzasz, bo zapłaciłeś i już, zapłaciłeś i jedziesz, prawda?) i teraz, chlip, chlip, oni nie mają jak wrócić. Nosz ku.wa mać nie wierzę. Ludzie starsi niż ja. I nie myślą. No nie myślą. Generalnie – bankomaty są na całym świecie. Stać Cię na ponad dwumiesięczną podróż po krajach azjatyckich dla czteroosobowej rodziny – raczej hajs masz, raczej jakąś elastyczną pracę, bo skąd tak długi urlop i ku.wa nie pomyślałeś o tym, że może przez tak długi okres czasu coś się stać???????? Ja pie.dolę. Albo – liceum – zorganizowało wycieczkę do Niemiec – uff, udało nam się wrócić tuż przed zamknięciem granic – heloł, oczywiście nikt nie czytał o ilości zakażonych w Niemczech, o tym, że pojawiła się epidemia w tym kraju, do którego zabierają dzieci na szkolną wycieczkę? Albo piękny przykład z góry Marszałek Senatu – on pojechał sobie do Włoch, jakoś tydzień temu wrócił, taaaak, zachowywał wszelkie środki bezpieczeństwa – ale teraz to już za mało, mamy wszyscy siedzieć na dupach, bo to gówno jest wszędzie;
- pomysł z bezzwrotną pożyczką 5000 zł dla przedsiębiorcy za utrzymanie miejsca pracy; no to tak, policzmy na szybko: płaca minimalna dla pracownika to 2.600 zł brutto, otrzymuje on wtedy do ręki 1920,62 zł, ale koszt pracodawcy przy takiej pensji to 3132,48 zł. W związku z tym te 5000 zł to półtora miesiąca pracy jednego pracownika zatrudnionego na minimalną stawkę. Mało opłacalny biznes. Mój Mężuś zatrudnia dwóch pracowników. Żaden z nich nie zarabia minimum. W związku z tym jego pracownicy prawdopodobnie w kwietniu idą na bruk. Sorry Winetou, taki mamy klimat i inne takie.
- pomysł z odroczeniem płatności składek na ZUS – wybory idą, więc nie zbankrutujesz na czas wyborów, ale już po, a wtedy gówno kogokolwiek obchodzi, przecież kiedyś to trzeba będzie zapłacić;
- pomysł z umorzeniem składek na ZUS w branży gastronomicznej/turystycznej – widział ktoś kelnera z umową o pracę? Bo ja nie. Tam są zlecenia. Turystyka – tak samo. Czyli wybrano branże, które będą najmniej dotkliwe dla budżetu państwa.
- zamknięcie granic – ale nie dla kierowców TIRów, nie dla osób jadących do pracy, i tak jeszcze wiele wyjątków - to w końcu zamknięcie, czy otwarcie? Jakbyśmy przeprowadzali testy (zalecenie WHO – testy, testy, testy), to jak ten TIR i tak stoi na granicy, to przecież wynik zdążyłby przyjść.
- pani na poczcie obsługująca w rękawiczkach, pani w piekarni obsługująca w rękawiczkach – wszystkich klientów przez cały dzień w tych samych – no tak, podaję list, pani go ode mnie bierze, oddaje pokwitowanie nadania, ja go odbieram, no i tak oczywiście płatność zbliżeniowa – pani mogła ode mnie przejąć na rękawiczki wirusa i „sprzeda” go kolejnym osobom; tak samo w piekarni; to już wolę rozwiązanie z cukierni – przed i po każdym kliencie ekspedient myje i dezynfekuje ręce;
- kupuj polskie, o kupuj polskie – no jak Cię stać, to proszę bardzo; wiele akcji o tym, by po koronie kupować polskie albo jechać na wakacje w polskie góry lub nad polskie morze (w ogóle kogo będzie stać na wyjazdy wakacyjne??? Może Kulczyków i Lewandowskich, tyle!) – już od dawna nie stać mnie na wakacje w góry polskie czy nad polskie morze; pracownik w lutym pojechał na weekend z dziećmi do Zakopanego, wybrali apartament z samodzielnym gotowaniem, licząc się, że pierwszego dnia po przyjeździe pójdą do miasta coś zjeść – pizza zwykła, normalnej wielkości, ze zwykłą szynką i pieczarkami – 80 zł. Gdzie picie, najedzenie się do syta? W moim mieście pizze chodzą od 18 – 40 zł, w Wawie 25 – 45 zł. Hm…. Gofry po 15 zł? Przypalony kawałek „rybki z kutra” w tonie panierki za 50 zł? Nie, dziękuję. Za dużo wydałam na leczenie niepłodności oraz płacenie podatków, żeby jeździć do Polski na wakacje. Nie stać mnie.
- ograniczenie działalności sądów – no to tak, pozamykamy szkoły decyzją centralną, zamkniemy granice decyzją centralną, potrafimy w nocy obradować, żeby rano była ustawa, która rozp.erdoli życie zawodowe i sytuację, podzieli kraj jeszcze bardziej, ale decyzji o ograniczeniu pracy sądów nie podejmiemy, zostawimy ją w gestii Prezesów poszczególnych sądów, nie chcemy wnikać w ich niezależność i niezawisłość (ku.wa tak, jak wniknęliście – tak, wiem, możecie jeszcze bardziej!!!) – więc nie weźmiemy odpowiedzialności ani za zdrowie pracowników, ani za zdrowie obywateli pojawiających się w sądach, ani za ewentualną przewlekłość postępowania, za to – niech pracownicy mierzą temperaturę wszystkim wchodzącym do sądu – a kto ma wybrać tego pracownika? A skąd termometr? A ogólnie to pracował ktoś z Was w sądzie w ciągu, no nie wiem, ostatnich 5 lat? Może kiedyś ujrzycie środki do dezynfekcji pomieszczeń, a może jeszcze kiedy indziej środki antybakteryjne do rąk. A w ogóle, to pracujta zdalnie. Pracujta zdalnie. Od zawsze wiadomym było, że sądy dysponowały najnowszym sprzętem komputerowym i to w nadmiarze. Generalnie więc wszystkim damy laptopy. No i oczywistym jest, że wszystkie sprawy można teraz załatwiać elektronicznie i telefonicznie. RODO? A co to jest? Aaaaa. No tak. Mieliśmy 2 miesiące szkoleń. Tak, tak, to może być problem, ale pracujta zdalnie i udzielajta informacji telefonicznie. Sekretarz bierze więc ten służbowy laptop, dostaje służbową komórkę i z domu udziela informacji o stanie sprawy. Oczywiste. A taki sekretarz, co zajmuje się wysyłką korespondencji – cóż, podjeżdża pod wejście do budynku autem, otwiera bagażnik, ładuje stertę korespondencji, koperty i w domu je klei. Na ślinę. Bo na klej w wymiarze sprawiedliwości już nie starczyło. Wszystko się rozeszło na nadmiarowy sprzęt komputerowy. Wysokiej klasy przecież. To i drogo było. Nie zapominajmy o codziennych wideokonferencjach prezesów rejonów z prezesami okręgów, prezesów okręgów z prezesami apelacji oraz prezesów apelacji z ministerstwem sprawiedliwości. W pracy zdalnej na wszystko jest czas, szczególnie na wideokonferencje.
- komornicy: nie, kancelarie mają działać, tak, czynności terenowe mają być prowadzone, a komornicy mają mierzyć temperaturę wszystkim wchodzącym do kancelarii oraz do 15:00 każdego dnia zdawać raport, ile osób z podejrzeniem koronawirusa było u nich w kancelarii – no, każdy komornik będzie narażał swoje życie lub życie swoich pracowników i tą temperaturę mierzył, wszem i wobec wiadomym jest, że na standardowym wyposażeniu kancelarii komorniczej jest, poza komputerem, drukarką, telefonem i kontuarem - termometr. I to bezdotykowy. No voila. Komornicy i ich pracownicy, to też wiadomym nie od dziś, to takie bure suki, co to rodzin nie mają, dzieci nie mają, rodziców nie mają – po prostu kosmici wylądowali na ziemi i tak uprzykrzają wszystkim życie. Toteż nic dziwnego, że będą narażać swoje życie i zdrowie i temperaturę posłusznie mierzyć. Sobie. Przede wszystkim sobie. Bo od poziomu absurdu można dostać gorączki i nadciśnienia, które są groźne. Dla nich samych i dla ich pracowników. Wysoki poziom nadciśnienia może powodować nieustanne bluzganie, nieustanne czepianie się, nieustanne warknięcia, odwarknięcia, generalnie nieustanne, niestrudzone gderanie. A to nie służy pracownikom. Ale przecież nie o nich mowa. Oni też nie mają dzieci ani rodzin, bo kto by pracował w tak haniebnym miejscu jak kancelaria komornika.
- kuratorzy sądowi – nie będą nikogo odwiedzać, mają mieć kontakty telefoniczne, no spoko, zadzwoni taki i powie „Tu AB, biją Państwo dziecko?” – „Nie, w tym miesiącu wcale a wcale, wie Pani koronawirus, jesteśmy grzeczni” – „Ok., dziękuję za informację, proszę dalej być grzecznym”.
- lekarze innych specjalności, którzy odmawiają pracy – rozumiem endokrynologa i wizytę telefoniczną, nie musi Cię oglądać, musi mieć wgląd do wyników Twoich badań, ale ortopeda, reumatolog, ginekolog, stomatolog, okulista!!! Kurczę. Przecież czasem się dzieją różne nieprzewidziane rzeczy – jak ja mam opisać stan mojego dziecka lekarzowi, jak pokazać co się dzieje z oczami, że przestałam słyszeć na lewe ucho? Czy on wtedy przepisze odpowiedni lek? Ząb mi się złamie i ja nie mam gdzie, w moim naprawdę sporym mieście, iść do dentysty; okulary się rozlecą – żaden optyk nie działa, bo mają swoje regulacje, że nie mogą prowadzić działalności, bo mają bezpośredni kontakt z pacjentem i jest wysokie prawdopodobieństwo zarażenia;
- atmosfera w aptekach i farmaceuci skarżący się na swój los – bo ktoś przychodzi po watę i witaminę C – brak szeroko zakrojonej akcji informacyjnej społeczeństwa – media zawiodły, rząd zawiódł, że w publicznych mediach tego nie robi, nie nagłaśnia tego, ale przecież nie mamy epidemii, a jedynie kilkaset przypadków, nie ma sensu robić z igły widły. Wcześniejsza akcja medialna odniosłaby lepsze skutki.
- Orlen zaczyna produkować płyn do dezynfekcji i sprzedaje go po 95 zł za 5 litrów – cud, miód, malina, można się rzucać, no bo przecież wyprodukowany z takich składników, że inne firmy policzyłyby drożej – tylko ktoś zapomniał, że Orlen zwolniono z akcyzy za środki użyte do produkcji płynu, Orlen, Orlen Ty moja tylko lekko państwowa firmo. Po skargach opuszczają na 60 zł. Czy to tylko mi pokazuje, jaką oni mają marżę? Jakich głupców z nas robią!
- Orlen służy pomocą służbom medycznym i obniża cenę paliwa – hahahaha!!! Ja pier.olę. Generalnie ceny paliwa poszły w dół, jak większość została w domach, skończył się popyt, to i ceny spadły, nie tylko na Orlenie, ale Święty Orlen nie zrobił tego z pobudek ekonomicznych – ale dla dobra służb medycznych – a na co dzień to nie mogą pozwalać tankować karetkom za darmo?
- apka na kwarantannę – jesteś na kwarantannie, żeby odciążyć policję od sprawdzania czy siedzisz na dupie, stworzymy apkę, w ciągu 20 minut od otrzymania żądania przesłania selfie masz przesłać selfie, jeśli go nie prześlesz – otrzymujesz przypomnienie i kolejne 20 minut na selfie – czyli policja sprawdzi czy jesteś w domu po około godzinie, w godzinę to można przecież wyjść z psem, wyjść pobiegać, zarazić tysiące osób;
- poziom braku szacunku, braku kultury, braku odpowiedzialności części z nas jest porażający, przykłady można byłoby mnożyć, wymienię ledwie kilka: kobieta objęta nadzorem epidemiologicznym stawia się w szpitalu i oczywiście, że mówi, że nie ma żadnej kwarantanny i żadnego nadzoru, nie, z nikim się nie kontaktowała, nie przebywała za granicą, przeszła izbę przyjęć, oddział pierwszy i na oddziale drugim jej się ku.wa przypomniało, że jest pod nadzorem epidemiologicznym – tym samym wyłączyła funkcjonowanie 70% szpitala (to mały szpital w małej miejscowości jest); pan błaga psychologa szkolnego o przeprowadzenie testu dla dziecka na dysleksję – psycholog po ogromnej ilości telefonów i próśb się zgadza – po części testu z rodzicem, gdy rodzic zostawia dziecko samo z psychologiem, dziecko mówi „Dobrze, że mamy tą kwarantannę, tyle spraw można załatwić!”, ktoś dzwoni po karetkę – dyspozytor przeprowadza wywiad i wypytuje o objawy korona wirusa – „Kaszle Pani?”- „Nie.” – „Ma Pani gorączkę?” – „Nie” – „Kontakty zagraniczne w ostatnich dniach?” – „Nie” – karetka podjeżdża pod blok, z karetki dzwonią ratownicy do Pani i wypytują raz jeszcze szczegółowo czy na pewno nie ma prawdopodobieństwa koronki. Te same odpowiedzi, jak wyżej. Wchodzą do klatki. Przed otwarciem drzwi – przez drzwi raz jeszcze wypytują – odpowiedzi negatywne. Wchodzą na korytarz do mieszkania – ciężki ku.wa kaszel. „Ale co do licha, dlaczego Pani kaszle? Przecież kilkukrotnie mówiła Pani, że Pani nie kaszle?”. Okazało się, że w mieszkaniu był wnuczek, który jeździ TIRami, właśnie wrócił z Niemiec; w klatce u mojej babci (przeniesionej tymczasowo do cioci) mieszka 80% starszych ludzi i dwa młode małżeństwa. Jednemu z nich urodziło się właśnie dziecko. Z Niemiec przyjechała jego babcia, zobaczyć swojego wnuka. Bardzo odpowiedzialne przecież. Wpuszczono ją do kraju z obowiązkiem domowej kwarantanny.
- wszyscy rządzący mają testy od ręki, co generalnie jest bzdurą, bo wirus potrzebuje jednak kilka dni, żeby się rozwinąć, powinni mieć wykonywane 7 dnia bezobjawowego życia, lub jeśli mają objawy; niektórzy z nas nie doczekają testów, w Światowa Organizacja Zdrowia mówi „testować, testować, testować!”. My mierzymy temperaturę, niech no tylko przypomnę, że kobiety w ciąży mają podwyższoną temperaturę;
- generalnie służba zdrowia kulejąca dzięki naszej władzy, np. do kuzynki pielęgniarki pracującej w jednym z większych szpitali w Polsce przyjechały (już po zamknięciu szkół) 3 kombinezony oraz pan, który szkolił, jak je zakładać i zdejmować. Do szkolenia użył jednego z tych przywiezionych kombinezonów, ten kombinezon, jako raz użyty nie nadaje się do ponownego użycia, szpital zatrudnia około 800 pielęgniarek (plus ratownicy, plus lekarze, plus salowe, plus, plus, plus), z drugiej strony koleżanka lekarz mówiąca całkiem serio „Wiesz, ja wezmę sobie tą opiekę i byśmy do Was przyjechali, dawno się nie widzieliśmy.” – „Puknij się w głowę i przeżegnaj nogą, widzimy się na whatsappie”; koleżanka mamy, pracownik służby medycznej – „Ale wiesz, w sumie to możesz wychodzić na spacery, tak po 18.00.” – Mamo, błagam, czy wirus idzie spać po 18.00?
- maski nosić czy nie nosić – "nosić tylko jak jest się chorym", to jakim cudem lekarze znajomi mówią, że lepiej nosić – dziennie, bezwiednie dotykamy nosa lub ust około 90 razy, taka maska, czy chusta chronią nas przed tym odruchem, warto zakładać (jeszcze w zeszłym tygodniu jak wychodziłam zakładałam chustkę wysoko na nos, po przyjściu wrzucałam do pralki na 90 stopni, a potem prasowanie na maksymalnej temperaturze);
- teatry i odwołane przedstawienia – prośby od teatrów o przebudowanie biletów – nie, sorry, nie, cała spożywka poszła mocno w górę, ja tej kasy potrzebuję, nie zgadzam się;
- vouchery od firm turystycznych – na co mi voucher od firmy, która ogłosi upadłość? Świetnie, że nie należę do osób, które jeżdżą z biurami podróży i które planują wakacje w listopadzie poprzedniego roku;
- małe szkoły jogi, małe fitness, małe szkoły tańca, karate, ściany wspinaczkowe – wszystko leży i kwiczy, albo się przenosi online;
- nie mamy przemysłu, stoimy na usługach i konsumpcjonizmie – generalnie jest to naszą zgubą – my nie kupujemy jako konsumenci nic innego niż artykuły pierwszej potrzeby; odzież, telefony, sprzęt AGD, RTV, samochody, nieruchomości – nie są nam aż tak potrzebne, jak były dwa tygodnie temu, całe branże lecą;
- możesz przyjść do pracy i od jutra zarabiać 80%, czy Twoja rata kredytowa zmaleje do tych 80%, czy czesne za przedszkole dziecka zmaleje do tych 80% - nie, czy czynsz w spółdzielni zmaleje do 80% - nie, ale za to Ty sobie radź; sądzę, że nie obniżą pensji sobie, Policji, Wojsku i Prokuraturze – są to elementy istotne dla utrzymania spokoju, nie mogą sobie pozwolić na bunt na pokładzie;
- nie zgłaszane przypadki zachorowań – pan z pewnego zakładu wrócił sobie z Włoch, dwa dni przychodził do pracy i sobie kaszlał, zgłosił szefostwu, że chyba jednak coś się dzieje – szefostwo nie zgłosiło tego faktu do sanepidu, pana wysłało na urlop, pan mieszka ze swoim tatą – tata pracuje w tym samym zakładzie – taty nie wysłano na urlop, tata przychodzi i zaraża, nawet jak sam nie ma objawów, ale firma, gdyby zgłosiła przypadek musiałaby zostać zamknięta na dwa tygodnie, 70 pracowników na kwarantannie, nie mogą sobie na taki przestój pozwolić;
- śmieciarze – czy ktoś o nich pomyślał, może jakieś dodatkowe środki dezynfekcyjne, może częstsze mycie pojazdów?
- najem krótkoterminowy – rąbnie jak nic i uderzy po kieszeniach, nie tylko w Polsce, efekty mogą być dwa: wakacje za granicą będą tańsze, wakacje za granicą będą droższe (bo będą sobie chcieli odbić czas niedostatku);
- rynek nieruchomości rąbnie (oczywiście stopy procentowe spadną, żeby więcej osób mogło uzyskać kredyt i mogło rozruszać gospodarkę): deweloperka kwitnie, widać to było dokładnie zza szyb auta w piątek w drodze do lekarza, Warszawa dalej się buduje – tylko, czy będą chętni na najem tych wieżowców w centrum, czy chętni na zakup mieszkania na Wilanowie – dalej będą chętni? Może po zmniejszeniu pensji, stwierdzą, że dobrze im, tam, gdzie są, a międzynarodowe firmy będą się wstrzymywać z otwieraniem oddziałów w Polsce. Zapewne nikt nie pomyślał o budowlańcach (czy to tych od wieżowców, czy to tych od dróg i torów) w zakresie zwiększonej ilości środków dezynfekcyjnych, zachowaniu odpowiedniej odległości od innych osób. Teraz sobie jeszcze budują, no, ale co będzie za 2 miesiące, jak skutki działań teraźniejszych zaczną być widoczne?
- domy dziecka, poprawczaki, ośrodki młodzieżowe – zamknięcie młodzieży, a teraz już wiem, że zakazane jest generalnie wychodzenie z domów wpłynie na młodzież odizolowaną od świata – jak bardzo się podzielą (może zjednoczą, może to tylko ja jestem czarnowidzem); uczucia dzieciaków z domów dziecka – jak nawet na chwilę nie mogą opuścić przybytku i iść do szkoły?
- przeniesiona na koniec czerwca data końcowa rozliczenia PIT za 2019 rok – a na co mi ona? 2019 rok się skończył, zaliczki na podatek mam pobrane w odpowiedniej wysokości, PIT od pracodawcy mam, rozliczę się normalnie, tym bardziej, że im później się rozliczysz tym później dostaniesz ewentualny zwrot nadpłaty z budżetu;
- kurierzy – teraz zapewne przeciążeni, jeśli tylko muszę, to korzystam z dostawy do paczkomatu, jeśli nie ma wyjścia – piszę w komentarzu pod zamówieniem „proszę zostawić pod drzwiami i zadzwonić”;
- listonosze – jak powyżej, ale czasem nawet gorzej – poleconego nie mogą zostawić pod drzwiami, emeryturę/rentę muszą wydać do rąk;
- fajny przykład włoskiego miasteczka: gdy zmarł im pierwszy pacjent stwierdzili, że testy zrobią każdemu; przebadano wszystkich mieszkańców (3.300 osób, małe miasteczko), okazało się, że 6% mieszkańców miało koronę, przy czym ponad połowa zarażonych przechodziła chorobę bezobjawowo!!! Odizolowanie chorych na nic by się zdało, bo Ci bezobjawowi nadal chodzili by po miasteczku i zarażali innych – a więc testujmy, błagam testujmy!
- cwaniakowanie, że Polska się przygotowywała na epidemię od kilku miesięcy - że słucham? No to wyobraźmy sobie, jakby to wyglądało, gdyby Polska się przygotowywała na nadejście epidemii kilka godzin – jakie wtedy byłyby luki w zaopatrzeniu służb medycznych!!! A tak maseczek zabrakło jedynie w ciągu kilku dni!!! Stąd też ustawy pisane na kolanie, popołudniu i ogłaszane następnego dnia, stąd też wysoka ilość bubli prawnych, z których nie wiadomo o co chodzi i jak stosować, poziom przygotowania nad wyraz wysoki;
- gastro pomoc, taxi pomoc, pomoc krawcowych, pomoc całej ilości prywatnych przedsiębiorstw, pomoc WOŚP, pomoc innych fundacji, zrzutki na serwisach crowdfoundingowych – świetnie, wszystko super, elegancko, tylko niech mi ktoś wytłumaczy na co szły do tej pory moje podatki??? Gdyby nie pomoc tych wszystkich ludzi i WOŚPu, który ma ogólnie przerypane – gdzie my byśmy byli – już dawno w piekle. A tak piekło mamy chwilowo odroczone; WOŚP usłyszy jedno dziękuję, a jak się zacznie nagonka medialna znowu w styczniu – to będzie, że "przecież inne firmy dały więcej", albo „no przekazali 20 milionów, ale dysponują miliardami”;
- mała ciekawostka – Włosi jak np. północ miała zamknięte szkoły – jeździli sobie na wypady weekendowe na południe, bo tam jeszcze nikt nie był chory – bardzo rozsądne i odpowiedzialne, nie pozwólmy by tylko część kraju ucierpiała;
- Staraczko – wstrzymaj starania – ciśnienie mi się podnosi, bo generalnie rozumiem strach w chwili obecnej, ale jak ktoś się stara o poczęcie 5-6 lat, może dłużej, i każe mu się czekać „do odwołania” to może to wywołać atak histerii, można sobie powiedzieć, że te kilka miesięcy to nic wobec wieczności – ale wobec braku potomka, to cholernie dużo;
- rodzące – super mocne wyrazy współczucia – jak ktoś się przygotowywał do porodu ze swoim partnerem, a teraz ma się stawić w szpitalu ze wszystkim dla siebie, dziecka, z zapasem jedzenia oraz fotelikiem dla dziecka na czas wyjścia i ma sobie poradzić sam – myślę, że zapłakałabym się na śmierć, potem rozważałabym poród w domu, potem Mężuś by stwierdził, że oszalałam (co mogłoby akurat być prawdą), a potem pewnie zakasałabym rękawy i urodziłabym to dziecko w tym szpitalu, z trzema torbami rzeczy i fotelikiem pod ręką.

Generalnie widzę wszystko na czarno. Smutno mi z tego powodu, że jestem zamknięta – gdy właśnie teraz całkiem nieźle się czuję i wiosna za oknem. Owszem mam sporo spokoju, jeśli chodzi o samą ciążę. Ale widzę kłębek nerwów mieszkający ze mną i nazywany Mężusiem. Boi się o swoje przedsiębiorstwo, że będzie zmuszony zwolnić pracowników, że będzie zmuszony czasowo przejść na moje utrzymanie. Że właśnie teraz, gdy skończyliśmy wydawać kasę na niepłodność – stajemy w obliczu kryzysu, który krótkofalowo dotknie każdego z nas, a długofalowo – trudno przewidzieć jego skutki.

Gdybyśmy byli faktycznie przygotowani - mielibyśmy zapas masek i rękawiczek nie tylko dla szpitali, ale również dla pracowników MOPSu, kuratorów sądowych, mielibyśmy przepisy określające dokładnie funkcjonowanie szkół, sądów, urzędów miejskich, mielibyśmy wreszcie zapas wszystkich środków ochronnych dla lekarzy. Niestety ten kryzys pokazuje tylko, jak bardzo współczesne rządy (nie tylko w Polsce) są miałkie, małostkowe i skupione na własnym "widzi-mi-się".

Potrzebujemy teraz normalności - bardziej niż zwykle. Sprzedawcy, listonosze, kurierzy, śmieciarze - zapewniają nam ją, wprowadzając jakże optymalne rozwiązania. Kampania Rossmanna czy Żabki na temat bezpiecznych zakupów - super pomysły. To jest nowa normalność. Fajnie, jakby te działania przełożyły się na inne branże.

Huh, już mi lepiej.

30 marca 2020, 11:54

9+6, waga 56,6 kg

Skończyłam odliczanie do wiosny, skończyłam odliczanie do zmiany czasu.

13 dni do Wielkanocy. 28 dni do końca pierwszego trymestru.

Minimalnie mnie wybrzuszyło. Nie jestem w stanie już "wciągnąć" brzucha. Wygląda, jakbym zjadła za dużo czegoś pysznego. Mieszczę się w ciuchy, więc nie kupuję jeszcze nic. Tym bardziej, że chciałabym mieć generalnie frajdę z przymierzania (choć naprawdę nie znoszę kupowania normalnej odzieży, robię to za karę, albo dostaję coś od siostry/mamy/Mężusia - płacę potem im, ale mają więcej cierpliwości do kupowania mi ciuchów i naprawdę wiedzą, co jest mi potrzebne). Mieliśmy też taki plan, że jak już zaczniemy się cieszyć (a to już się stało!!!) to przejdziemy się do sklepu z ubrankami niemowlęcymi i kupimy coś "sobie", żeby było i żebyśmy sobie patrzyli. Teraz przejście się jest niemożliwe, a przez internet - to nie to samo. Czekamy więc i na moje ciążowe i na niemowlęce. Ah, może się też okazać, że niemowlęce kupimy np. jeden bodziak czy coś i to będzie tyle, bo jak się pochwalimy, to zostaniemy zawaleni ciuchami, nie tylko od znajomych - teście staną się Dziadkami. Pierwszy wnuk/wnuczka w rodzinie. Obawiamy się trochę tego, ale też i powiedzieliśmy sobie, że jak to ma być wyraz ich radości - niech będzie, nie pozbawimy ich tego.

Rosół zamieniłam na żurek i ogórkową. Jem awokado, jem troszkę szpinaku (traktuję jak sałatę), nocne podjadanie sucharów zamieniłam na nocne podjadanie orzechów, nawet zjadłam budyń jaglany z wiśniami :) widać progres z krostami: ograniczenie pszenicy działa.

Mężuś nabył książkę ciążową "W oczekiwaniu na dziecko". Polecano nam jeszcze "Ciężarówką przez 9 miesięcy" i "Jak być w ciąży i nie zwariować". "CIężarówką przez 9 miesięcy" kosztowała 140 zł (!!!) albo była niedostępna, "Jak być w ciąży..." - nie spodobała mu się i w ten sposób wybrał "W oczekiwaniu na dziecko". Póki co - polecam serdecznie! Kniga wielka, chyba nie ma tematu, którego by nie poruszała. Spis treści: najpierw sprawy ogólne, zdrowie, dieta, a potem rozpisany każdy miesiąc (z możliwymi objawami, sposobami na nie, radami dla ojców), następnie poród, połóg. Mężuś zaczął od diety. A ja od 3 miesiąca :) fajne jest w niej to, że konstrukcja pozwala omijać tematy, które nas nie dotyczą. Czyli np. nie wszyscy muszą czytać o moim odbijaniu się, z kolei ja nie muszę czytać o zaparciach czy biegunkach.

Na odbijanie się (dalej obecne, choć w mniejszym stopniu) zalecili kisiel z siemienia lnianego i migdały. Przyznaję nieco pomaga, ale dalej potrafię mieć 2-3 godziny z życia wyjęte i poświęcone na odbijanie się. Na ból dziąseł - podwyższona higiena, natomiast farmaceuta (był tak miły, że przez telefon) polecił mi płukanie jamy ustnej naparem z szałwii.

Mężuś w tejże książce wyczytał, że istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że nasze dziecko będzie miało bujną czuprynę zaraz po narodzinach. Zgaga i jej powstawanie związane jest z hormonami, które odpowiadają za intensywny porost włosów - w książce poza siemieniem lnianym, w ostrzejszych przypadkach lekach, zalecają zakup szamponu do włosów dla niemowląt :) Zgadzałoby się, bo ja się urodziłam taka z czupryną, podobno nic nie było widać, tylko włosy, a na Chrzcie Św. rodzice słyszeli pomruki innych "założyli dziecku perukę do chrztu!!!" - anegdota rodzinna od zawsze :) Mówię więc Mężusiowi, że musimy zmienić pseudonim artystyczny z Tygryska na coś związanego z włosami "Kojak będzie w sam raz!" (to ten łysy detektyw z serialu z lat 80'). 😂

Na podstawie tej książki oraz przekopywania internetu Mężuś podjął decyzję, że nie kupujemy detektora tętna płodu oraz nie będziemy robić nieinwazyjnych badań prenatalnych innych niż PAPP-A. Ich koszt to min. 2500 zł. W chwili obecnej są to bardzo duże pieniądze dla nas (tym bardziej, że branża Mężusia została oficjalnie wykluczona z udziału w Tarczy Antykryzysowej i prawdopodobnie w czerwcu zamyka interes).

Moja intelektualna rozrywka to w chwili obecnej tetris oraz krzyżówki (zazdroszczę wszystkim, którzy mogą nadrabiać książki!!!). Poza tym oglądamy z Mężusiem "Początek życia" na netflixie. Całkiem ciekawy serial, otwierający oczy na pewne kwestie. Polecam!!!

Bardzo zazdroszczę wszystkim, którzy mają własne podwórka, choćby mikroskopijne - niestety siedzę w zamknięciu i dostaję świrka (chyba jak większość). Na świrka dokładają się sąsiedzi (na górze - dzieciaki mają zdalną szkołę, kłócą się o dostęp do kompa, rodzice na nich wrzeszczą, że nie zrozumieli zadania domowego; obok sąsiad ma pracę zdalną i musi pracować przy radiu na cały regulator (gdyż, jak twierdzi - inaczej nie potrafi), a z drugiego boku sąsiad już nie wychodzi na fajeczkę przed blok, ale pali w mieszkaniu - do kuchni czasem nie jestem w stanie wejść, bo tak wali - kupiłam neutralizatory powietrza, mam nadzieję, że pomogą). Wiem, że niektórzy wychodzą na spacery, mój lekarz zakazał i się słucham, choć to trudniejsze niż myślałam. Otwieram okno do słońca i wyobrażam sobie trasę do apteki, do piekarni, do cukierni, na gofry, potem do naszego przyszłego mieszkania, potem wyobrażam sobie taki dłuższy spacer do rodziców, a potem staram się sobie przypomnieć ulubione miejsca z miast, w których mieszkałam. Pojawia się więc Ogród Botaniczny z Lublina, Ogród Saski w Lublinie, Ostrów Tumski z Wrocławia, Park Szczytnicki z Wrocławia i moje trasy spacerowe z Katowic - w stronę Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, w stronę archikatedry, w stronę ogródków działkowych, czy wzdłuż Rawki. To już trudniejsze zadania, ale zajmują czas.

Mężuś zadbał również o mój wysiłek fizyczny. Na razie było to raz dziennie po 15 minut (i byłam wyczerpana) 2 dni pod rząd. Gumy do ćwiczeń - wiążę przy kaloryferze i mam 2 ćwiczenia na ręce (bicek i tricek, czyli firaneczki - które niestety już się pojawiły) oraz jedno ćwiczenie na pośladki (smętnie oklapły, a dobrze się już czułam z kształtem swojej pupy). Akurat na te elementy narzekałam (dobra, dobra, kto nie narzeka na utratę figury! 😜 wiem, że to nie jest najważniejsze, ale to też powolny sposób na delikatne wprowadzenie aktywności fizycznej po 10-11 tygodniach przerwy). Ćwiczenia w żaden sposób nie angażują brzucha.

3 kwietnia 2020, 21:25

tc: 10+3, waga 57,4 kg

Od poniedziałku jakoś tak mi lżej. Objawy mam może po około 15 - 30 minut dziennie. Nie mam porannych nudności, odbijanie się ledwie zauważalne, apetyt dopisuje (wieczorami mogę jeść co godzinę). Wychodzę do łazienki tylko raz w nocy!!! Bardzo mnie to cieszy. Mam problemy z zasypianiem i teraz się przestawiło, zasypiam około 1.00 w nocy, otwieram oczy około 9.00 (z jedną przerwą na toaletę - czasem w tej przerwie mieści się też garść orzechów i pół szklanki wody). Dalej się nie martwię, wydaje mi się, że ilość zużytych emocji na in vitro, a potem ilość objawów i stopień mojego zmęczenia tymi objawami - nie pozwoliłyby mi aktualnie stresować się w jakikolwiek sposób.

A w tym tygodniu miałam tyle siły, że zmieniłam pościel, nastawiłam i wyjęłam pranie (wcześniej mnie odrzucał jego zapach), pogotowałam sporo. Dalej mam mnóstwo snów. Ale są one teraz mocno krwawe. Przykłady z ostatnich dni: pobiłam (nie wiem za co) własnych rodziców, aż im krew się lała z twarzy; zabiłam (własnymi rękoma!!!) kogoś, kto próbował się włamać do mojego mieszkania; jeździłam nową, przeszkloną windą w budynku swojej uczelni, która to kursowała między piętrami minus 7 i plus 3 - nie chciała się zatrzymać na parterze i nie mogłam wysiąść, a tylko na parterze świeciło się światło, nie chciałam wysiadać, gdzieś indziej; byłam śledczym i badałam sprawę zniknięcia 4-osobowej rodziny, w lesie niedaleko ich domu znalazłam zakrwawioną odzież; robiłam domową kiełbasę, którą potem gotowałam, w trakcie gotowania urosła do rozmiarów salami, a po przekrojeniu lała się z niej żywa krew. 😔 jestem zmęczona tymi snami. Nigdy nie oglądałam horrorów, bo one pobudzały moją wyobraźnię, ale teraz to przekracza już pojmowanie ludzkie. Mężuś skwitował tą krew słowami "No, a może Ty jesteś taka spokojna, o tu i teraz, a jednak gdzieś w środku boisz się stracić dziecko? Stąd tyle krwi?". Nie wiem, być może.

Swędzi mnie skóra. Jeszcze przed erą koronawirusa byłam w drogerii wybrać jakiś balsam na rozstępy. Zniechęcona olbrzymią dostępnością towarów (co tu wybrać? co tu wybrać?) poczytałam, że to jednak genetyczne i że jeśli już to najlepsze są oparte na olejach naturalnych. No to hyc smaruję się 2-3 razy dziennie olejem rzepakowym lub lnianym. Kokosowy, sezamowy czy oliwa z oliwek pachną zbyt intensywnie. Zazwyczaj wieczorne smarowanie przejmuje Mężuś.

Trochę, powoli, na spokojnie, rozmawiamy o imionach. Z rzadka w zasadzie. Czarno to widzę. Dla córki już od dawna jest wybrane. Dla syna pojawiają się propozycje z mojej strony i są torpedowane - zawsze rymowanką. Np. "Ireneusz?" - "Irek - Świrek, będzie chodził do psychiatry, bo dzieci od przedszkola będą go przezywały" 🤦‍♀️ Innych nie pamiętam, ale to coś w tym stylu jest.

Umówiłam się w 3 różne miejsca na test PAPP-A. Pierwsze to moja własna klinika - ale wiem, że tam sprzęt może nie najwyższych lotów. Stwierdziłam, że znajdę kogoś innego. Znalazłam. Przyjmuje w dwóch miejscach. Pierwsze z nich to Novum. Dzwonię, a babeczka z rejestracji mówi mi: "Ale ja nie wiem, czy my 15 kwietnia będziemy działać. Zapiszę Panią, w razie czego będziemy odwoływać wizytę." - "No, ale zdaje sobie Pani sprawę, że to badanie należy wykonać w konkretnym przedziale czasowym. Co będzie, jeśli nie znajdę nikogo na Państwa miejsce?" - "Nikt Pani nie zagwarantuje, że nie będzie zamknięty, sytuacja zmienia się z godziny na godzinę, a kliniki się zamykają" - "Owszem wstrzymują stymulacje, nie robią transferów, ale ciężarne są przyjmowane /moja klinika tak zrobiła/" - "Nikt Pani gwarancji nie da. Jednocześnie informuję, że każdy pacjent wchodzący na teren przychodni ma mierzoną temperaturę i wizyta może się nie odbyć, jeśli będzie wysokie prawdopodobieństwo infekcji, a ponadto brak jest możliwości przyprowadzania osób towarzyszących na wizytę". - "Ok, ok, proszę mnie zapisać". A w drugim miejscu - "Pani wizyta na pewno się odbędzie, to ten rodzaj badania, że musi zostać wykonany, my to rozumiemy, nie odsyłamy takich pacjentów z kwitkiem".

Rozumiem czysto zawodowo - zakaz wchodzenia osób towarzyszących - ale jako pacjent nie. Bo przecież Mężuś mnie tam zawiezie. Pod drzwi odstawi. Potem mnie odbierze. Jakby miał wirusa, to przecież szansa, że ja mam wirusa wynosi jakieś, no na mój chłopski rozum - ze 100%.

Jeszcze coś mi się przypomniało: badanie PAPP-A to test z krwi i badanie usg. To badanie usg i u mnie i w Wawie kosztuje mniej więcej 200-250 zł. Natomiast za sam test w Wawie musiałabym zapłacić między 420 - 450 zł. U mnie w mieście, w moim ulubionym lab - 160 zł. Pielęgniarka mnie poinformowała, że maksymalny odstęp czasowy między testem a badaniem usg to 48 godzin (co zabawne, bo w Novum kazali tydzień wcześniej przyjechać na pobranie krwi, dopiero jak wyjaśniłam, że nie zamierzam, bo za długa droga i ciężko znoszę, to odpuściła). Na wynik testu z krwi z mojego lab czekam 24 godziny.

11 kwietnia 2020, 17:59

tc: 11+4, waga 57,2 kg.

Tygrys nas w tym tygodniu trochę nastraszył. Trochę mocno. Do tej pory miałam tak różnorodne i raczej męczące objawy, że każdą wolną chwilę przeznaczałam na spokój, bo musiałam odpoczywać. Nie mogłam się zamartwiać. W ubiegłą niedzielę natomiast bardzo bolał mnie prawy brok, jakby rwanie, kłucie, czasem się przemieszczało, czasem było w pachwinie. Generalnie dzień z życia wyjęty. Nie miałam plamień. Zafasowałam sobie w razie czego dupka (wtedy byłam jeszcze na crinone), nospę, magnezy. Zastanawialiśmy się cały dzień czy jechać do szpitala czy nie. W moim mieście sytuacja jest taka, że jeden szpital przerobili na zakaźny, a w drugim brakuje ponad połowy personelu, bo jest na kwarantannie. I najwięcej zakażonych to właśnie personel medyczny. Niefajnie. Stwierdziliśmy, że czekamy do poniedziałku. Mężuś wyczytał, że to może być rozciąganie więzadeł macicznych, albo pęknięcie torbieli. Masowanie, leżenie, delikatne rozgrzewanie. W poniedziałek od rana wisiałam na telefonach do różnych ginów. Do nikogo się nie dodzwoniłam. Wtedy byłam niestety sama, więc wsiadłam i samochodem krążyłam od gabinetu do gabinetu sprawdzając czy przyjmuje. Maska, rękawiczki, płyn do odkażania - razem ze mną. To było moje pierwsze wyjście na zewnątrz od dawna. I było w tym coś przyjemnego (mimo przyczyny wyjścia). Jeden ma kartkę - przychodnia nieczynna. Drugi ma kartkę - rejestracja telefoniczna od 12-19, spoko, spoko, nie mogłam się dodzwonić - chwytam za klamkę - zamknięte. No, ale jest kartka, że na wizyty bez osób towarzyszących, więc przecież wizyty się odbywają. Kolejny przyjęcia pilnych przypadków od 10-14. Było już po 14:00. I tak dalej, kilka gabinetów objeździłam. Generalnie dupa blada. Następnego dnia znowu wisiałam na telefonie. Udało się. To był wtorek, wizyta dopiero w czwartek - "A nie da się wcześniej?" - - "Niestety nie, Pan Doktor przyjmuje tylko pilne przypadki, więc to najwcześniejszy możliwy termin.". Dobra, zajęłam się serialami, dalej łykałam magnez i nospę, rozgrzewałam prawy bok. W czwartek poszłam z Mężusiem - ale wiadomo, zostawił mnie pod drzwiami gabinetu. Kolejka do gabinetu ustawiła się pod drzwiami wejściowymi, na podwórku. Do środka można było wejść, gdy poprzednia pacjentka wyszła. Wchodząc do rejestracji miałam mierzoną temperaturę (pani ubrana w fartuch, maskę, przyłbicę, rękawiczki), musiałam zdjąć swoje rękawiczki i maseczkę, pod okiem pani pielęgniarki umyć ręce, dostałam czyste rękawiczki i maseczkę. Na rejestracji panie w maskach i przyłbicach. Wypełniłam ankietę koronawirusową. I dopiero lekarz mnie zaprosił. Lekarz miał bardziej profesjonalne wdzianko (maska z filtrem). Sprawdził szyjkę - ok, wypytał o leki, o heparynę i inne, zrobił usg. Na usg Mały Człowiek ruszał się. Ruszał się super intensywnie, rączki, nóżki. Ma bardzo długie nogi, tak przynajmniej sobie pomyślałam. Lekarz wydrukował mi zdjątka, co Mężuś skwitował stwierdzeniem "Album rodzinny się powiększa!". Powiedział, że w jego ocenie to wiązadła. Maksymalnie 3 nospy dziennie.

Opowiadam Mężusiowi, jak Dziecko się porusza, jak intensywnie i jaki to cudny widok. A Mężuś patrzy na mnie ze szklącymi się oczami "Już mi nie opowiadaj, bo następnym razem też nic nie zobaczę i jest mi przykro z tego powodu".

Skończyłam crinone, bardzo mnie to cieszy!!! Skóra swędzi raz mniej, raz bardziej. Zmieniłam olejki na balsam dla kobiet w ciąży, zmieniliśmy również proszek do prania na taki dla alergików, zmieniłam płyny pod prysznic na takie nawilżające nie tylko z nazwy, ale i ze składników. Zobaczymy, czasem nie daje mi to spać!!!

W przyszłym tygodniu test PAPPA i ostatnia wizyta u gina z kliniki.

Skończyłam oglądać "Początek życia" na netflixie i obejrzałam również "Niemowlęta". Oba dość pouczające, ciekawie zrealizowane.

Jakoś tak sobie myślę, że to syn. I moje obawy dotyczące ciąży (może przez moją niefrasobliwość, lekkomyślność, albo wypranie emocjonalne po in vitro) to "Czy będę w stanie być dobrą matką dla mężczyzny?". Nie wiem, po prostu nie wiem. Tego się boję. Mam nadzieję (jeśli przypuszczenie okaże się prawdą), że nauczymy się siebie nawzajem.

P.S. Nie wiem, czy ktoś widział, Katarzyna Glinka jest twarzą akcji dotyczącej przywrócenia porodów rodzinnych (oczywiście przy wprowadzeniu odpowiednich środków zabezpieczenia) w trakcie epidemii.

Spokojnych Świąt!!!

16 kwietnia 2020, 13:21

tc: 12+2.

Z rana byłam na badaniach, poza morfologią (lekko obniżona), moczem (ok), zrobiłam sobie glukozę (88 jednostek) i test PAPPA przed jutrzejszym usg. Z glukozy jestem dumna, bo dziś w nocy podjadałam. Ostatni posiłek jem ok. 23. Jak sobie czytam, że ciężarne są w stanie zjeść ostatni posiłek o 20, a potem pierwszy o 6 to zazdroszczę. Mój wieczorny posiłek może nie jest najzdrowszy jeśli chodzi o jedzenie na noc, ale bardzo pasuje mi i Tygryskowi. Jest to pomarańcza i jedno kiwi. Czasem w nocy budzi mnie głód - wtedy 2-3 orzechy brazylijskie lub włoskie, potem między 7.00 a 8.00 pół kwaśnego jabłka, a potem wstaję na śniadanie tak około 10.00. Tak to teraz wygląda. Myślałam, że ciąża będzie taką stabilizacją - no bo jestem w ciąży wreszcie, więc heloł?! Ale praktycznie każdy tydzień jest inny. Co innego mogę jeść, mam inny poziom energii, ale też i inne godziny spania.

Dzisiejszej nocy zasnęłam dopiero o 2.00, po kilku orzechach, kawałku jabłka i połowie kromki chleba gryczanego. Martwiłam się tą glukozą, ale też nie chciałam robić jej kiedy indziej. Podjadłam mocniej - dobra, zobaczymy, jak to rzutuje na organizm. 88 jednostek kwalifikuję jako wynik bardzo spoko.

Przypominają mi się teksty ciężarnych koleżanek (sprzed kilku lat), chyba żadna nie miała problemów z apetytem, nudnościami i podobnymi. Często pojawiało się hasło "A wiesz, żelazo mi spadało, to codziennie jadłam buraki i dałam radę wyregulować żelazo bez tabletek" (i inne w tym stylu, jak to potrafiły się zdrowo odżywiać - w czasie ciąży zrezygnowały z cukru, soli). Mój foch na buraki trwa, może minie, jak nadejdzie czas botwinki i zupy botwinkowej (najlepsza u Mamy!!!). A ja nie jadłam cukru lata całe, teraz każda herbata musi być osłodzona (delikatnie), no i zaczęłam solić (do tej pory tylko jajko na miękko) - puchły mi ręce bardzo przez noc. W naszej cudnej książeczce - jednym z rozwiązań było - więcej soli. Więcej ruchu na razie pominę, bo nie mam jak. Także jak sobie przypominam te teksty, to po pierwsze mam wyrzuty sumienia. Ale zaraz po drugie pojawia się hasło "Eeeeej Dziołcha, każda ciąża jest inna, bo każdy człowiek jest inny, więc kaman, luz, czill i te sprawy, stresem więcej zaszkodzisz, masz takie potrzeby, a nie inne, zdrowo się odżywiałaś 2 lata przed ciążą, super zdrowo 4 miesiące przed ciążą, masz zapasy zdrowia w sobie. Zobacz ostatnio zaczęłaś jeść troszkę szpinaku i brokuły, no i marchewka każdego dnia, jesteś w stanie łyknąć wszystkie tabsy, a nie jest ich mało".

W związku z koronką, moje ulubione lokalne laboratorium wprowadziło dodatkową opłatę: "pobranie w warunkach epidemii" 6 zł. I zamiast zniżki 15%, dali mi zniżkę 10%, bo każdemu stałemu klientowi odebrali 5% zniżki. Rozumiem, nie bulwersuje mnie to, te 6 zł jestem w stanie zdzierżyć. Ciekawa jestem, jak to byłoby na nfz?

Problem z suchą skórą, wręcz sypiącym się naskórkiem został znacznie zmniejszony. Nie wiem, co pomogło najbardziej. Zapewne wszystko po trochu.

Misja na jutro to usg prenatalne. A misja na wkrótce to gatki ciążowe oraz stanik. W Święta okazało się, że spodnie są za ciasne, zapnę się, ale ciśnie mnie okropnie. Chodziłam w odpiętych więc. Z biustonoszy został mi jeden, w którym mogę chodzić. Nawet ja zauważam teraz pod prysznicem wielkość i tak jakby "pełność" moich piersi.
O ile gatki sobie kupię przez internet, tak mam opory przed kupowaniem bielizny online. Nigdy tego nie robiłam, wiem, że każda firma ma nieco inną rozmiarówkę, chciałabym przymierzyć zanim kupię. Wiem, że potrzebuję, ale zwlekam. Nie wiem nawet czego oczekuję od takiego stanika, czy to ma być zwykły i większy stanik, czy to ma być taki do karmienia już? Czy one jeszcze urosną?

P.S. Bardzo proszę o kciuki na jutro za wyniki usg :)

17 kwietnia 2020, 18:14

tc: 12+3 (wg apki), 12+6 (wg usg), waga 57,8 kg.

Jesteśmy już po prenatalnych. Wszystko ok.

Najpierw pojechaliśmy na wizytę do kliniki, wszystko poszło sprawnie. Mężuś nie mógł być obecny. Usg jakoś prześwietlało i mały wiercioch wprawiał w zakłopotanie lekarza i... maszynę do usg 😜 kręcił się tak, że zaburzał pomiary tętna i lekarz ostatecznie liczyła tętno na słuch ze stoperem w ręce 😊 Szyjka długa, ph prawidłowe.

Było super zabawnie, bo to zupełnie inny człowiek niż ten tydzień temu czy ten miesiąc temu. Normalnie widać było uszy, żebra, kręgosłup, mózg, palce u rąk i stóp. Tak mówię do lekarza "Jeja, to widać żebra?" - "Nooo, ale jazda! Wszystko widać. Dzidziol mi się naprawdę bardzo podoba!" 😁 Chciała zrobić kilka ładnych zdjęć dla Mężusia, ale niestety kręciołek nie pozwalał za bardzo na to, co go złapała troszkę lepiej, to już zmieniał pozycję.

Torbielka z 5 cm miała już tylko 2 cm, także jest sukces!!! I problem z głowy.

Przepisała dalsze leki, pożegnałyśmy się. W zasadzie powiedziałam jej, że to tylko tymczasowa rozłąka, bo przecież mamy jeszcze 2 Zarodki i zamierzamy po nie wrócić "No właśnie, właśnie, bo co innego Państwo z nimi zrobią!". I kontynuowała "A teraz sio, do siebie, proszę się odezwać raz na jakiś czas, że wszystko jest w porządku, teraz już musi być w porządku i proszę koniecznie dać znać po pierwszej wizycie u nowego lekarza. I jeszcze proszę napisać, kim to dziecko będzie 😊". Normalnie to bym ją uściskała, Mężuś pewnie też, a tu niestety. Takie czasy. Po prostu z podziękowaniem przyjedziemy w spokojniejszych czasach. Wychodząc podziękowałam również położnym - szczególnie, że akurat była ta, która była obecna przy moich obu transferach, taka starsza kobitka, a naprawdę jej słowa tak mocno potrafiły wtedy podbudować i uspokoić. Aż się zaczerwieniła słysząc moje podziękowanie (przez maskę). Pożegnałam się też na rejestracji, bo akurat była jedna z trzech Pań, z którą miałam najczęstszy kontakt.

Bardzo się cieszę, że tam trafiłam. Bardzo się cieszę, że Invimed i dofinansowanie nas nie uwiodło. Sprawa jest oczywista, że najbardziej bym się cieszyła, gdybym nie musiała korzystać z kliniki. Ale. Jak już, to naprawdę tylko tam.

Na prenatalne Mężuś też nie mógł wejść. Musiałam zdjąć swoją maskę i swoje rękawiczki - świeżo założone w samochodzie na parkingu. Dostałam od nich maseczkę i rękawiczki - za duże jedno i drugie. Rękawiczki mi zjeżdżały, a maska miała luki na bokach i na górze. Okulary całe zaparowane. Noż kurna mać. To ja lepiej byłam zabezpieczona w swoim sprzęcie. Oczywiście mierzenie tempki, ankieta koronawirusowa, a na rejestracji siedzą sobie Państwo z maseczkami założonymi tylko na usta 🤦‍♀️ Lekarz w fartuchu, maseczce i przyłbicy. Bardzo fajna, konkretna kobitka.

Pierwsze usg przez brzuch. I jak przyłożyła głowicę to wyszeptała "Ciii, niech się Pani nie rusza, mamy idealne ułożenie do badania, naprawdę super się ułożyło". Grzeczne dziecko, jak świrować i się pokazać Komuś Ważnemu, kto bardzo pomógł w pojawieniu się, to świrować, a jak mamy ważne badanie, to sobie śpimy lub leniuchujemy 😜 Starałam się oddychać tylko górną częścią klatki piersiowej, żeby nic nie zepsuć :D. Głowa ok, mózg ok, serce prawidłowo zbudowane, tętnice pępowinowe również, żołądek też właściwy, uszy (lekko elfie 😎), oczodoły, nosek, przezierność karku prawidłowe, sprawdziła również przepływy w tętnicach macicznych - jak najbardziej ok, serduszko Malucha biło wtedy 156 uderzeń na minutę, CRL 6,52 cm, więc ładnie sobie rośnie. Doktor była super zadowolona, do niczego się nie przyczepiła. Obejrzała również jajniki, powiedziała, że widać, że są delikatnie pokłute jeszcze, ale zmierzają ku lepszemu, torbielka ma 28 mm i wg niej nie kwalifikuje się do nazywania "torbielą". Powiedziała, że na ostateczne wyniki badania należy poczekać około tygodnia, bo wiadomo, że na krew się czeka.

Z Mężusiem tuż przed wizytą ustalałam, czy pytać o płeć bez niego, czy chcemy poznać razem. W drodze z jednej kliniki do drugiej Mężuś kilkukrotnie zmieniał zdanie. Kiedyś mu powiedziałam, że Pan Bóg pobłogosławi go samymi córkami (w żartach), potem te moje przeczucia odnośnie syna się pojawiły. Ostatecznie Mężuś napisał mi sms'a - "Zapytaj o płeć".

Zapytałam więc, czy widoczna jest płeć Dziecka. "Moim zdaniem Dziewczynka. Do potwierdzenia.". Życie nie lubi być nudne. A dwa: nie raz tu się zdarzało, że ma być to, a był ktoś inny, więc dalej może być różnie.

Stał pod kliniką, gdy wymieniliśmy najważniejsze informacje, pokazałam fotki, to pada "Płeć?" - "A jak myślisz?" - "Wiesz, na jednym zdjęciu ma takie elfie uszy, a jak ma takie uszy, to Dziewczynka" 😜💓 On powinien dostać Nobla za zupełnie nowatorską metodę ustalania płci Dziecka. Na podstawie kształtu uszu 🤣

Dzisiejszy powrót ze stolicy był nad wyraz udany. Zatrzymaliśmy się tylko raz! I nie tak gwałtownie jak ostatnio. Chwilę powietrzyłam głowę i mogliśmy jechać dalej.

Ciekawe obserwacje z pobytu - było nie było, bo przez szybę samochodu - na zewnątrz. Jest znacznie mniej palaczy!!! Ale i tak znajdą się Ci, co ściągną maskę i sobie zafajczą. Trochę ludzi biega, sporo jeździ na rowerze, straż miejska jeździ w samochodach bez masek (a zakładam, że nie żyją razem w jednym gospodarstwie domowym), więc generalnie te informacje o kontrolach policji uznałam za przesadzone.

Nasz remont powolutku idzie sobie do przodu. Myślałam, że się kompletnie zatrzyma, ale pomalutku idziemy dalej. Mamy już wszystkie okna wstawione! I w najbliższym tygodniu ma przyjść facet od ocieplenia dachu. Także super!!!

W weekend na spokojnie zajmę się misją biustonosza.

P.S. Chciałam powiedzieć, że ja dalej jestem ze Wszystkimi Starającymi się. Oczywiście, że jest teraz trudniej. Tym mocniej swoje myśli i modlitwy Wam poświęcam, bo jakby było mało innych przeszkód, to teraz doszła siła wyższa.

21 kwietnia 2020, 14:26

tc: 13+0 wg apki

Powoli się żegnam z pierwszym trymestrem. Zleciało!!! Miewam dni, kiedy mam więcej siły, kiedy coś poćwiczę, nastawię pranie, wyjmę pranie, a czasem mam takie dni, że tylko leżę i nie mam energii na nic.

Myślimy o tym, żeby powiedzieć Rodzicom. A po tym, jakbyśmy im powiedzieli to myślimy również o tym, żeby się do nich przenieść. Mają malutki ogród. Zawsze byłoby gdzie wyjść, bez maski i lekarz powiedział, że do takiego przydomowego ogrodu mogę wychodzić, ale nigdzie dalej. A teraz kwitną tam przepięknie wiśnie, zaczęła brzoskwinia i ze 3-4 metry kwadratowe tulipanów. Siostra mi przysyła zdjęcia coraz to nowych, które zaczynają kwitnąć "mała Holandia", taka "tyci, tyci".

Alergia mi się uruchomiła. Z lekarzem ustaliłam, że mogę brać leki wziewne, a jakby było bardzo ciężko to zyrtec. Wziewnych nie mam żadnych. No i nie wiem, co to znaczy "jakby było bardzo ciężko", tego nie ustaliłam. Na razie więc jestem otoczona chusteczkami higienicznymi, oczy nie łzawią, z nosa za to się leje cały czas.

Muszę skracać paznokcie 2 razy w tygodniu. Rosną bardzo szybko, wcześniej wystarczał im pilnik raz w tygodniu, teraz nie idzie chodzić z takimi szponami i 2 razy w tygodniu jest musowe.

Mam też sieczkę w głowie. Do tej pory myślałam, że kobiety w ciąży czają wolniej, bo myślą o wózkach, łóżeczkach, ubrankach, badaniach, imionach. Noooo, nic z tego. Przynajmniej nie u mnie. Mam po prostu dziury w głowie. One nie są niczym wypełnione. Gdyby były wypełnione wózkami czy łóżeczkami - byłoby świetnie. Nie, to są dziury w głowie, jak te dziury w żółtym serze. Puste. Powietrze hula, pajęczyny się tworzą.

Często rozmowy z Mężusiem wyglądają tak:
- Krąs, na którą jesteśmy umówieni do lekarza?
- ....
- ??
- ....
- Krąs?
- Myślę przecież.
- ....
- Na 14:00.

- Krąselko, zabielamy zupę śmietaną?
- Tak, tak, zabielamy ją wodą (trzymam w ręce śmietanę) - zorientowałam się w błędzie - Oh, przepraszam Cię bardzo, rozrzedzamy ją śmietaną (dumna i blada, że się poprawiłam!!!)
- Słyszałaś siebie?
- Pewnie!
- Co powiedziałaś?
- ....

- Mężuś, a możesz mi wyciągnąć stolnicę? Poprasuję trochę ręczników.
- Stolnicę? Poprasujesz?
- No tak, dobrze się czuję, jak wyjmiesz stolnicę, to pójdziesz po żelazko, ze 20 minut poprasuję.
- Jesteś pewna, że będziesz prasować na stolnicy?
- Mężuś, ale co Ty o stolnicy gadasz, przecież się prasuje na ..., no wiesz na czym się prasuje, na takim wysokim, obitym materiałem..., jak to się nazywa, bo bzdury gadasz i to nie jest stolnica.
- Deska? Deska do prasowania?
- Właśnie, właśnie!!!

Także teges, także ten 🤦‍♀️

W niedzielę byłam na herbatce z kumpelkami 😊 herbatka online, każda ze swoją herbatką, zeszło nam prawie 2 godzinki i od razu czułam się taka ożywiona i bardziej radosna - spotkałam kogoś innego niż własny Mężuś (lofciam wery wery macz, ale bez przesady, czasem człowiek potrzebuje zobaczyć inną twarz), pogadałam na różne tematy, które w żaden sposób go nie dotyczą, ehh, odpoczęłam. Polecam każdemu :) to zupełnie coś innego, niż rozmowa telefoniczna.

27 kwietnia 2020, 16:33

tc: 13+6 wg apki, waga 58,4 kg (prawie 2 kg do przodu, do wagi sprzed ciąży)

Misja portki i stanik zakończone sukcesem. Portki przyszły z bonprix, bo trafiłam na fajną promkę. Materiałowe, z takim pasem na brzuch i jednoczesną możliwością zrobienia z nich rybaczek. W pasie poza elementem na brzuch, mają też dodatkową regulację po bokach - guziki na gumeczce. W gumeczce dziurki i można sobie poszerzać, zwężać. Są dobre. Niestety - jak siadam w nich odrobinę przykrótkie - ale nie można mieć wszystkiego. Misję stanik wykonał Mężuś - zabrał stanik, w którym się mieszczę i poszedł do sklepu. Dzięki za kamerki w telefonach :) Pani idealnie dobrała rozmiar większy (i obwód i miseczka). Jest miękki, jak chciałam i nie zapłaciłam za niego jak za zboże.

Koronaszaleństwo. Czuję się jak frajer, że siedzę na chacie. Mężuś był "na mieście" i po powrocie opowiadał rewelacje: sporo ciężarnych sobie chodzi; część ludzi chodzi z maskami na szyi (na wypadek policji lub straży miejskiej), bo:
1) tak;
2) muszą zapalić fajeczkę;
3) muszą zjeść lody;
część ludzi chodzi w przyłbicach, a przyłbice odsunięte od twarzy na maksa, że wcale nie chronią; kolejna część ludzi chodzi z maskami tylko na ustach lub tylko na nosie; część nie używa niczego do zakrycia twarzy. Nie wierzę w to, że mamy aż tylu astmatyków!!!

Dwa: sytuacja u mojego brata. Brat jest architektem krajobrazu. Miał zlecenie w zeszłym tygodniu. Najpierw rozpytanie klienta o koronkę - czy był w kraju, czy miał kontakt z kimś zarażonym, z kimś na kwarantannie, czy przebywa na kwarantannie - oczywiście, że nie, pan już czeka na niego, żeby zrobił mu automatyczne nawadnianie. Dobra, Brat z ekipą (3 innych ludzi) wchodzi do ogródka. W maskach, rękawicach (swoich roboczych), ze swoimi własnymi płynami dezynfekcyjnymi. Robią prawie cały dzień. Gość do nich wychodzi. Gada do nich bez maski. 2 - 3 razy. Rozlicza się z nimi, płacąc gotówką, bo tak mu wygodniej, on przelewu nie ma jak zrobić, no dobra, Brat przyjmuje pieniądze. Brat się stamtąd zbiera, a pod domem zawitał radiowóz. No nic. Zdarza się, może kogoś szukają i robią rozpytanie czy coś, Brat nie dopuszcza do siebie myśli, że pan go oszukał. Wracają do domu, po drodze idą do różnych sklepów, robią zakupy, Brat śpi w domu, z Bratankiem, Żoną i Teściami. Następnego dnia o godz. 12:00, będąc w innej pracy, dostaje smsa od tegoż Pana "Informuję, że w dniu dzisiejszym otrzymałem informację o pozytywnym wyniku testu na koronawirusa". Mój Brat się zagotował (kto by się nie zagotował?!?!?!), dzwoni do niego, pan zwany już ujkiem, z pewną nonszalancją mówi "No tak, jestem na kwarantannie, wymaz był pobrany kilka dni temu, w sumie to gorączkuję kilka dni po 38 stopni". Pierdzielony ogródeczek był ważniejszy niż zdrowie kilkunastu ludzi!!! Szczęście w nieszczęściu, że sąsiadka Brata pracuje w sanepidzie i podpowiedziała im sporo kwestii.

Kwestia poinformowania rodziny. Cóż, żadne z nas nie ma takiej, hm, jakby to powiedzieć, spełniającej oczekiwania rodziny (ale im starsza jestem, tym bardziej uświadamiam sobie, że to tylko MOJE oczekiwania). Moja Mama jest osobą, która zawsze coś pierdolnie. No inaczej tego nie można określić. A po udarze doszła jej do tego depresja, oczywiście, że nie skorzysta z pomocy psychiatry czy psychologa. Nasze problemy ze staraniami zbiegły się w czasie z jej depresją, no i nie miałam czasu, żeby iść do psychologa i zapytać, jak powinnam postępować z mamą. Bardzo często odpuszczam i nie komentuję tego, co mówi, a jak skomentuję, to zaraz robi się z tego afera.

Mężuś chciał powiedzieć rodzinie pod koniec maja. Czyli około 19 tc. Sama chciałam powiedzieć wcześniej, w okolicach Wielkanocy. Tym bardziej, że przed Świętami wyszła taka sytuacja, że Mama chciała, żebym jej powiesiła firankę w oknie. Naprawdę wtedy słabo funkcjonowałam i też Brat był w domu, więc mógł to zrobić. Powiedziałam jej, że tego nie zrobię - "A to boisz się, że spadniesz?" - "Tak, boję się, że spadnę. Brat w domu, może powiesić". - "Ale przecież on jest chłopakiem, no i on teraz odpoczywa po pracy." - "Nie powieszę tej firanki.". Potem gderała, że nikt jej nie pomaga, że ona przecież sama tej firanki nie powiesi (czy od tej firanki zależy jej życie?). Sama nie mam firanek w oknach, mamy rolety i naprawdę rewelacyjnie mi z tym, nie muszę się babrać, prać tego, rozwieszać do suszenia, wieszać. Ale przecież jak tu nie powiesić czystej firanki na Wielkanoc??? Przecież toż to Święto Okna i okno musi być wypucowane z tego powodu oraz na nowo odziane. 🤦‍♀️

Moja Mama jest zwolenniczką teorii, że chłopców i dziewczynki wychowuje się inaczej. Jest to tak głęboko w niej zakorzenione, że SAMA bałam się być matką chłopca. Dopiero musiałam przeprowadzić remanent w głowie i sobie to poukładać i przyjąć ze spokojem, że może się zdarzyć, że będę mamą chłopca. I będę się starała tak samo, jakbym była mamą dziewczynki.

Przykłady z moją Mamą można byłoby mnożyć, ale takie najbardziej jaskrawe to np. dzień przed MOIM ślubem musiałam z nią łazić po sklepach w poszukiwaniu sukienki, bo ta, którą sobie uszyła ostatecznie jej się nie podobała i powiedziała, że w niej nie pójdzie. Dzień przed ślubem. A ja od swojej rodziny przed ślubem oczekiwałam świętego spokoju. Nie, nie dostałam tego. Brat jest taki sam. W dzień ślubu piekłam sobie sama chleb ślubny (ot taka fantazja), żeby postawić na Ołtarzu i pobłogosławić go, jako nasz pierwszy chleb. Wcześniej ćwiczyłam barwienie ciasta kurkumą, papryką, kawą oraz różne rodzaje kłosów :) W trakcie zagniatania chleba (nie pierwszy w życiu i nie ostatni!) słyszę od Brata "A co zrobisz, jeśli Ci nie wyjdzie, hę?" z przekąsem oczywiście i założeniem, że nie wyjdzie. Jak się poryczałam, to skończyłam płakać u kosmetyczki dopiero. Wiem, wiem, panny młode są przewrażliwione, ale kur.a rzucać takimi tekstami? Własna rodzina?!

Mama wychodziła ze szpitala po udarze i trzeba było ogarnąć specjalną ortezę dla niej. Nie mogłam tego zrobić, bo sama właśnie wychodziłam ze szpitala. Mówię więc do Brata - "Rozejrzyj się, poczytaj o nich, wybierz jakąś." - "Ja to nie mam czasu, ja mogę dać kasę, wiesz, że ja pracuję, Ty jesteś teraz w szpitalu, masz dużo czasu, możesz to zrobić, prawda?". W trakcie naszych starań - nie wiedzieli o problemach - też rzucali różnego rodzaju tekstami (słynne Brata do Mężusia "Może Ci pokazać, jak to się robi?" - poziom empatii wyjątkowo wysoki). Moja cała rodzina (nie tylko Mama, ale też i rodzeństwo, czyli moje pokolenie) uważa również, że jest jedna recepta na życie i trzeba postępować zgodnie z tą receptą. Dom, rodzina, praca, samochód. Mam jakoś inaczej. Nie żyję w jednym mieście od zawsze i na zawsze. Nie zakładam, że do końca życia pozostanę tu, gdzie jestem. Nie zakładam, że w aktualnej pracy będę pracować do końca życia. O i rzadko jem mięso - o to są mega afery z moją Mamą. Co istotne mój Ojciec również rzadko je mięso. Natomiast Mama uważa, że bez mięsa, to ja umrę chyba i nie trafiają do niej argumenty np., że mi nie smakuje, że nie mam ochoty, że spalone jest niezdrowe, że oglądałam ostatnio film dokumentalny o mięsie i powoduje problemy onkologiczne różnego rodzaju i powinniśmy przejść na dietę roślinną. Całe moje gotowanie jest krytykowane - za mało tłuszczu, jak można smażyć na oliwie, smaży się na smalcu, nie dodajesz do zupy mąki? - jak śmiesz, Ty heretyczko! Krytykowana była również dieta Mężusia - oh, ale dlaczego, przecież Ty dobrze ważysz - no, ale zdrowie ważniejsze, ale lubię warzywka, nie zjem więcej ziemniaków, jeden kawałek ciasta wystarczy, nie jesz po 20.00?
Moja Mama kłamie. I gdy ją przyłapię na kłamstwie to wtedy mówi "Wiesz, wcale nie musisz mnie odwiedzać". Są to kłamstwa dużego kalibru. Ale - moje życie nie polega na naprawianiu cudzego. Już na tym nie polega. Podpowiedziałam jej kilka rozwiązań, nie miała ochoty z nich skorzystać, nie będę się narzucać. Ma czworo dzieci. Cały czas uczę się żyć i nie przejmować tym, albo przejmować w mniejszym stopniu.

Rozpisałam się. Ostatecznie stanęło na tym, że brzuszek zaczyna być widoczny i mówimy z końcem kwietnia, tym bardziej, że akurat będą Mężusia urodziny, to i okazja się znajdzie. Za to Mężuś swoim Rodzicom nie chce powiedzieć, aż do rozwiązania. Tia. I tu też są niezłe jaja. Mama Mężusia wyjechała za granicę jak Mężuś miał 15 lat. Nie wróciła, bo jakby wróciła, nie mogłaby pojechać tam znów za pracą (przesiedziana wiza). Także teściowej nigdy nie widziałam. Teść do niej dotarł kilka lat temu i od tamtej pory też się nie widział z dziećmi. Od dawna przebąkują, mniej więcej, co pół roku "Za pół roku wracamy". I tak życie płynie. Nasze i ich. Mężuś nie chce, żeby związali się myślą o wnuku i powrocie. Nie chce tego powiązania, bo do końca życia (przy takim natłoku gderania, prędzej naszego niż ich), będą oczekiwali wyrazów wdzięczności za powrót i pomoc (choć ta pomoc mogłaby iść w zupełnie nieoczekiwanym przez nas kierunku). Także tak. Mamy sporo cudzych błędów, na których się uczymy cały czas być rodziną.

Robimy swoje, jeśli możemy, to pomagamy im, w końcu to Rodzina, ale już przestaliśmy sobie wypruwać żyły, żeby kogoś zadowolić. Mamy swoje życie i swoje problemy.

Żeby nie kończyć smutno i poważnie, galeria imion. W głowach pojawia się masa imion, bo jak się okazało, że to prawdopodobnie Dziewczynka, to Mężuś zaczął dokładnie przyglądać się już wybranemu (Łucja). Części nie bierzemy pod uwagę, bo nosi je najbliższa rodzina.

Propozycje jakie się pojawiły:

K: "Ireneusz?"
M: "Irek - Świrek"

K: "Feliks?"
M: "Dwa orzeszki i parówka?!"
K: "Obawiam się, że nie kojarzę."
M: "Feliks, ta firma od orzeszków, no jak to będzie chłopiec, to dalej już nie muszę tłumaczyć? Orzeszki? Orzeszki? Kokosy może i tak, ale orzeszki, absolutnie nie, Ty dziecko skrzywdzić chcesz".

K: "Julian? Nie Juliusz, a Julian?"
M: "Król Madagaskaru i całego świata!"

K: "Florian?"
M: "Ok, podoba mi się."

K: "Jak Florian, to może dla dziewczynki Florentyna, Flora, Florka?"
M: "Jelitowa czy bakteryjna?"
K: 🤦‍♀️ "Taka od roślinek, Florka po prostu"

K: "Adrianna?"
M: "Wiesz, jakie będzie mieć wtedy inicjały?"
K: "Nie rób tego."
M: "A.Ś. Z czym Ci się to kojarzy?"
K: "Z aresztem śledczym, przecież wiesz."
M: "No, a zdrobnieniem będzie >>Celka<<, nie od Celina!"

Z mniej torpedowanych pojawiają się: Klaudia, Klara, Eliza, Edward.

4 maja 2020, 14:50

tc: 14+6, waga 58,3 kg.

Pomysł z imionami na kartkach przejmuję i wykorzystam!

Powiedzieliśmy mojej Rodzinie i 4 przyjaciołom. Zmieniliśmy tylko dwie kwestie - nie powiedzieliśmy o przypuszczalnej płci, a termin porodu zmieniliśmy na początek listopada. Nie chcieliśmy, żeby się zaprogramowali na dziewczynkę. A termin porodu opóźniliśmy, bo gdzieś Mężuś wyczytał, że lepiej troszkę opóźnić, gdyby się nie zaczęło w terminie pozwoli nam to uniknąć smsów w stylu "Zaczęło się?", "Już?". Posypały się gratulacje. Tata prawie się popłakał (był też jedyną osobą płaczącą na naszym ślubie), Mama powiedziała "Gratuluję!". A po 2 minutach przy cieście zaczęła opowiadać o sąsiadce (dokładnie w moim wieku) z dwójką dzieci około 4 i 2 lata. I tak sobie myślę - "Ja pimpolę, czy naprawdę nigdy nie mogę być trochę dłużej najważniejsza i nie porównywana do nikogo?". Ale potem przychodzi refleksja - "Nope, ten typ tak ma". Dzień później dostaliśmy hojną ofertę od mojej Rodziny - jako prezent na moje imieniny (czerwiec) i urodziny (październik) mamy sobie wybrać łóżeczko i przewijak, a oni się zrzucą i zapłacą. Miło.

A przyjaciele mnie rozwalili swoimi entuzjastycznymi reakcjami. Jedna kumpelka cieszyła się co najmniej, jakby to ona była w ciąży (wypowiedź na jednym wdechu) "GRATULACJE!!! Cudownie, cudownie, naprawdę cudownie! Jak się cieszę, skakać pod niebo mi się chce!!! A wiesz, czy to dziewczynka czy chłopiec? Trzymam kciuki, żeby to była dziewczynka, chociaż nie, może lepiej najpierw chłopiec, bo wiadomo, dla Twojego Męża może to być ważne - przekazanie nazwiska i w ogóle, no ale może jednak dziewczynka? Zresztą, to nieważne, niech będzie zdrowe!!! Baaaardzo się cieszę, trzymam kciuki i modlę się dla Was o zdrowie. Najchętniej bym Cię wyściskała!!!". Po tej rozmowie ten entuzjazm i mi się udzielił i chyba pierwszy raz tak się szczerzyłam z powodu ciąży. A od innego przyjaciela już dostaliśmy ofertę ciuszków po jego dzieciach na sam początek :)

Krwawe sny już nie są krwawe, ale dalej dużo śnię.

Wyhodowałam na parapecie własne kiełki. Opakowania sklepowe są za duże i część kiełków wywalałam do śmieci, zanim zdążyłam zjeść, a teraz proszę bardzo - na wyciągnięcie ręki - kiełki: rzodkiewki, brokuła i jarmużu.

No i wrzucam. Pierwsze zdjęcie brzuszka. Wiem, że dla niektórych może być to normalny brzuch. Nie dla mnie. Ja z tym zawsze głodnych i szybko trawiących. Nie chcę, żeby został potraktowany jako powód do zazdrości. Raczej jako motywacja, że jest o co i o kogo walczyć. I może ktoś stosuje sobie wizualizację - też może być pomocne.

https://naforum.zapodaj.net/eb77f8c03b35.jpg.html

6 maja 2020, 14:36

tc: 15+1

Czas jest względny. W ciąży zaiwania, a w czasie starań się dłuży. Dziwne to jest.

Przyszły wyniki PAPPY. Z Dzieciaczkiem wszystko ok, ale u mnie wpisali ryzyko wystąpienia stanu przedrzucawkowego przed 34 tc jako 1:215, a przed 37 tc 1:69. Przestraszyłam się bardzo mocno. Wizyta u gina dopiero za 2 tygodnie.

Poczytaliśmy z Mężusiem i ogólnie zaleca się zwiększenie dawki acardu, przyjmowanie magnezu i l-argininy, zdrową dietę i sporo ruchu. Dbam więc o to, by nie pomijać magnezu i l-argininy, zdrowa dieta - na tyle, na ile wchodzi, ale ruch leży i kwiczy. Koronka daje o sobie znać i boję się wychodzić na zewnątrz. Codziennie mam te swoje 30 minut dla kręgosłupa, a marzy mi się rower albo zwykły spacer. Po ustabilizowaniu sytuacji - mam nadzieję, że będę nadrabiać.

12 maja 2020, 12:53

tc: 16+0, waga 59,8 kg

Dziecko przestaje być abstrakcją. Głównie dlatego, że odkąd powiedzieliśmy wokół o ciąży - dostaję znacznie więcej smsów czy też telefonów o samopoczucie. I tak z jednej strony to szalenie miłe, a z drugiej - nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby z własną rodziną smsować tak często!!! No bez przesady. Mężuś powiedział, żeby się nauczyć przyjmować takie wyrazy wsparcia i troski, choć to może być trudne. Staram się więc.

Dzieciaczek chyba też daje o sobie znać w zupełnie nowy sposób. Bulbie mi z brzucha. To takie dziwne bulbanie, niezwiązane z porą obiadową ani z przejedzeniem. Podobne do wypuszczania powietrza podczas pływania na basenie, ale przytłumione. Wyczytałam, że tak może być to odczuwalne.

Byłam na wizycie u okulisty, od kilku dni działo się niedobrze z moim lewym okiem. Zadzwoniłam do okulistki z duszą na ramieniu - koleżanka w zeszłym tygodniu miała bardzo duży problem ze znalezieniem okulisty, który by przyjmował. Moja na szczęście przyjmuje normalnie. Normalnie, czyli w maseczce i rękawiczkach, a poza tym normalnie.

Wada w szkłach: prawe oko -3,75, lewe oko -4,25, cylinder -0,5 na 80 stopni.
Wada w badaniu komputerowym: prawe oko -3,75, lewe oko -3,75, cylinder -0,5 na 88 stopni.

Hm. Różnica jest. Ale sprawdzamy w kosmicznych okularach wadę, która wychodzi z komputera. Kurka wodna. Nic nie widzę. Nic. Mgła totalna. 2 myli mi się z 7, a 8 z 0. Żenła. Pani doktor poprawia po swojemu, daje nowe nakładki, przekręca - "A teraz jak?" - "Lepiej!!! Co za ulga! Zdecydowanie lepiej!" - "To jest dokładnie to, co masz w swoich szkłach." - "Eee, w sensie, to co robimy?" - "Obserwujemy, być może to zawirowania pogodowe, zmiany ciśnienia odbijają się tak na delikatnej tkance oka". Pogadałyśmy o porodzie - powiedziała, że z punktu widzenia oczu - próbowałaby normalnie, ale zaprasza na wizytę w sierpniu/wrześniu, żeby mogła sprawdzić, jak się oczyska trzymają w trakcie ciąży. Zapytałam również o ewentualną, przyszłą wadę wzroku dziecka. Mężuś też niestety jest właścicielem krótkowzroczności, ma po -2,5 na każdym oku. "Dziecko będzie ją miało, prędzej czy później wada się ujawni, czy w okresie dzieciństwa, bycia nastolatkiem, czy też już jak będzie dorosłym, trzeba będzie kontrolować, bo tu nie ma pytania - czy odziedziczy, a kiedy dziedzictwo i jak silne się ujawni.". Liczyliśmy się z tym, nie jest to najgorsze, co może spotkać człowieka, niemniej - no łatwiej się żyje bez wady wzroku.

Mam też problem z pracą. Początkowe L4 nie było ciążowe, dopiero od 7/8 tc jest ciążowe. Wyczytałam, że wystarczające do uzyskania 100% pensji za to początkowe L4 jest wniosek do pracodawcy i przedstawienie zaświadczenia, że było się wtedy w ciąży. Tak też zrobiłam. No generalnie super duży problem, gdyż najpierw praca rotacyjna, kadry nie wiedzą, kto ma się tym zająć, potem praca rotacyjna w ZUSie, oni nie mogą się dodzwonić do ZUSu, no a potem telefoniczne "Absolutnie to nie jest możliwe, bo to byłaby ingerencja w treść L4" - "Uzyskam odpowiedź pisemną na mój wniosek?" - "Pani żartuje? Już Pani uzyskała odpowiedź" - "Co mam teraz zrobić?" - "Lekarz powinien sprostować L4". Jeszcze się za to nie wzięłam, ale nie mogę odpuścić, bo sytuacja jest jaka jest i każdy pieniądz, dla każdego w koronaszaleństwie się liczy. Tym bardziej, że Mężuś zwolnił już jednego pracownika i zastanawia się do kiedy prowadzić interes.

Lista marzeń po koronawirusowych:

Dzień pierwszy:
- zjeść obrzydliwie smaczną i niezdrową zapiekankę w jednym takim ulubionym miejscu;
- zjeść gofry z marmoladą i połową porcji bitej śmietany w innym takim ulubionym miejscu;
- zjeść najlepsze lody truskawkowe na świecie, z maszyny, w jeszcze innym takim ulubionym miejscu;

Dzień drugi:
- iść do parku, z kocem, książką, kapeluszem, nie czytać, lansować się z książką i liczyć liście na drzewach, szukać wiewiórek oraz słuchać marudzenia Mężusia "Chodźmy już do domu, jest mi gorąco, pyłki pylą, z nosa cieknie, ludzie dokarmiają te latające szczury (czyt. gołębie), chodźmy już do domu";

Dzień trzeci:
- pojeździć na rowerze po ulubionych ścieżkach rowerowych;

Dzień czwarty:
- iść na basen i zrobić chociaż 10 długości;

Dzień piąty:
- iść do kawiarni z kumpelkami, pośmiać się, zobaczyć ich twarze, siedzieć w ścisku a kelnerkę odesłać 3 razy, bo nie jesteśmy jeszcze gotowe do złożenia zamówienia;

Dzień szósty:
- jechać do dwóch sklepów z odzieżą dla dzieci i wybrać coś dla Dzieciaczka (znalazłam kilku producentów na miejscu, nie są sieciówkami, ceny mają różne i do dwóch chcielibyśmy pojechać i dotknąć, zobaczyć te rzeczy).

Dalszych planów brak, ale myślę, że przez jakiś czas mogłabym te kilka dni powtarzać w kółko, kolejność dowolna 😁

Z innych marzeń -wizyta u gina z Mężusiem, by mógł zobaczyć Potomka na usg :)

W przyszłym tygodniu wizyta u gina, pod koniec tygodnia zadzwonię, czy zmieniają coś w zakresie wytycznych dot. osób towarzyszących.
‹‹ 7 8 9 10 11 ››