X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki Mam to gdzieś... ;)
Dodaj do ulubionych
1 2 3 4 5 ››

8 grudnia 2014, 13:55

Właśnie się dowiedziałam, że moja przyjaciółka i szwagierka w jednym, żona brata mojego narzeczonego jest w drugiej ciąży......................!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Czy po ostatniej mojej osobistej katastrofie potrafię być jeszcze bardziej nieszczęśliwa? Chyba nie.................

Moje życie nie ma sensu....... Chciałabym umrzeć i oddać swoje organy (te zdrowe) komuś komu są bardziej przydatne do życia niż mi....

:(((((((((((((((((((((((((((((((((((((((

Wiadomość wyedytowana przez autora 9 grudnia 2014, 09:04

8 grudnia 2014, 14:36

A może po prostu zacznę się rozglądać za kupnem psa. Nie mogę znaleźć sposobu żeby zapomnieć...
Chciałam go kupić jak moje dziecko będzie już miało z 4 lub 5 lat.
Ale dziecka nie mam....
A ja potrzebuję mieć jeszcze kogoś do kochania....
:((((((((((((((

8 grudnia 2014, 21:30

Mam to wszystko już gdzieś...
Jutro impreza firmowa
Szykuje się popijawa do bólu
I zacznę szukać jakiejś wypaśnej wycieczki.

ps. chyba wpadnę w alkoholizm i seksoholizm ;) trudno, przyda mi się jeszcze parę innych chorób oprócz niepłodności.
Walić to wszystko!!!!!!!!!!!!!!!!!

9 grudnia 2014, 22:48

"Serce za głupie jest
nie słucham już jego rad
oszukało mnie
znów musze przez to przejść
wiem dobrze że za swoje mam

Więc nigdy więcej nie tańcz ze mną
Ten taniec innej dziś daj
nigdy więcej nie tańcz ze mną, nie
już cię za dobrze znam..."

A tak mi jakoś wlazło w głowę dziś.... :D

10 grudnia 2014, 15:42

ŚMIECH NA SALI!!!
Cieszyłam się na dzisiejszą wizytę u kosmetyczki, chciałam zafundować sobie coś o czym marzyłam od dawna, depilację laserową całego mojego zarośniętego ciała. Już dawno odłożyłam sobie na ten cel kase.

No i nie da rady, muszę mieć zaświadczenie od lekarza że pozwala mi na ten zabieg, i jesli lekarz wyrazi zgodę mogą mi go przeprowadzić ale na moje ryzyko. A ryzyko to np. poparzenie, blizny itd.

bla bla bla bla bla... wszystko źle, za co sie nie zabiorę wszystko musi skończyć się porażką, już się powoli przyzwyczajam. Nie lubię o sobie mówić "pechowiec" czy "nieudacznik" bo uważam że w ten sposób ludzie sami ściągają na siebie nieszczęście, ale tak się właśnie ostatnio czuje - jak dziecko nieszczęścia.

Pociesza mnie to że kij ma zawsze dwa końce, a po nocy zawsze wychodzi słońce. Niechcący mi się zrymowało.
Skoro dziś jest tak źle to za jakiś czas na pewno będzie lepiej. Bo nie wierzę że do końca życia będę takim pechowcem. To jest fizycznie niemożliwe. Chyba że pożyję jeszcze kilka dni to wtedy tak.
Szczęście i pech to są okresy przejściowe jak pory roku. Nigdy nie jest tak że zawsze jest lato, albo przez cały czas zima, a przynajmniej nie w Polsce ;)

Kiedyś podczas ciężkiej harówy w pracy w Niemczech moja mama wymyśliła mi sposób jak moge przestać myśleć o bólu i zmęczeniu. Powiedziała: "Policz sobie ile już zarobiłaś i co sobie za to kupisz". No i się zaczeło, uruchomiłam kalkulator w głowie, zaczełam przeliczać godziny, zarobione marki, potem marki przeliczałam na złotówki. I dzień mi schodził dużo lżej.

Teraz wymyśliłam mi i mojemu M metodę na czekanie. A mianowicie będziemy kochać nasze dziecko tyle razy mocniej niż rodzice z "pierwszego strzału" ile miesięcy dłużej będziemy musieli czekać. Czyli jeśli już czekamy 18 miesięcy to będziemy nasze dziecko kochać osiemnaście razy mocniej niż przeciętny rodzic, osiemnaście razy bardziej będziemy je rozpieszczać, będzie osiemnaście razy śliczniejsze, mądrzejsze, cudowniejsze :) jeśli będziemy czekać 30 miesięcy to nasze dziecko będziemy kochać 30 razy mocniej. Im dłużej tym bardziej. Już wiem że moje dziecko wyrośnie na nieznośnego egoistę, bo będę je tak rozpieszczać że nawet dziadkowie nie będa potrzebni do rozpieszczania. Będę na każdym kroku wmawiać mu że jest największym cudem świata :)

Wdrażając w życie taką filozofię mogę czekać nawet 200 miesięcy bo z każdym dniem licznik naszej miłości wybija kolejny ton ......

7 stycznia 2015, 12:29

Dawno nie pisałam, ale też nie było o czym pisać. Byłam gdzieś daleko gdzie jest ciemno i głucho.
Chyba przeszłam drugą grubą załamkę w ciągu ostatniego półtora roku starań. Jeszcze nie stanęłam na nogi ale próbuję. Czuję się jak po dwóch wojnach światowych, przegranych oczywiście. Koniec końców comiesięczne przegrywanie bitew musiało mnie kiedyś złamać.

Trochę mnie to zmieniło, na gorsze, ale wierzę, że ta zmiana jest odwracalna. Zmieniłam się we wredotę, kłócę się ostatnio często z moim M. Mam szybki zapłon, denerwują mnie drobiazgi, czasami czepiam się bez większego powodu. Mam z tego powodu wyrzuty sumienia ale nie potrafię inaczej. To jest dla mnie trudny okres ale przecież dla niego też. Gdy tak popatrzę na naszą relację z boku, to aż się zastanawiam dlaczego on wciąż ze mną chce być, przecież jestem okropna, a on to cierpliwie znosi. Inna rzecz, że mój M jest przekorny i krnąbrny z natury. Drobne przekomarzania, przepychanki, prowokacje to jego chleb powszedni, uwielbia takie drobne codzienne potyczki, już taki jest. Na co dzień to znoszę i toleruję, czasami nawet mnie to bawi
(potrafi mnie zapytać: "którą drogą jedziemy? w prawo czy w lewo?" Ja mówię: "A jedź w prawo, co za różnica" na co on: "To może jednak w lewo" ;) ),
ale w ciągu ostatniego miesiąca takie docinki wywoływały u mnie automatycznie stan gotowości do walki i do agresji.

Przechodzimy przez kolejne etapy choroby zwanej "niepłodnością", ta choroba dotyka także relacji między partnerami. Już wiem co to znaczy "ciężki okres dla pary", już wiem jak smakuje bezradność. Posiadanie dziecka zmienia związek, jest ciężką próbą wytrwałości w uczuciu. Tak samo jest z chorobami. Każda ciężka próba umacnia bądź ostatecznie rozwala relację. Taki test, którego nie da się oszukać.

Nie mam przepisu na dobry związek, na umacnianie więzi, na poprawę relacji, na komunikację między partnerami w takich sytuacjach. Wiem za to, że większość naszych problemów wynika z mojego złego samopoczucia, ze stresu w jakim ostatnio tkwię. Dlatego postanowiłam zadbać o swoje dobre samopoczucie. Co daje mi dobre samopoczucie? Podróże i jakieś zajęcie, cokolwiek co odciągnie mnie od surfowania bezmyślnie po necie, myślenia w kółko o problemach, użalania się nad sobą.

Jakiś czas temu zrezygnowałam z pilatesu, który uwielbiam. Uwielbiam wysiłek fizyczny. W poniedziałek zapisałam się na treningi, zumba i pilates, i nie spodziewałam się że aż tak poprawi mi humor sam fakt, że się zapisałam :) Nie mogę się doczekać :) Częściej będę wychodzić z domu, mniej się będę widywać z moim M (co oczywiście nie bardzo mu się sodobało) ale tego właśnie chcę. Chcę się trochę oderwać od mojego M ponieważ on jedyne co umie robić to siedzieć na kanapie ;) Nigdzie ze mną nie wychodzi, nigdzie nie chce wyjeżdżać bo szkoda kasy na paliwo, dwa lata już nie odwiedzam rodziców mieszkających na stałe w Niemczech bo nigdy nie ma odpowiedniego terminu. Koniec z tym. Na początku lutego przylatuje do Niemiec moja siostra, przyjeżdża mój brat, ja też się wybieram, choćby sama ;) Jak mój nie będzie chciał jechać lub nie dostanie wolnego to jadę bez niego. Nie odpuszczę tego wyjazdu.
Sorry ale aktualnie skończył się mój czas na marnowanie życia. Kocham mojego faceta ale nie chcę umrzeć nieszczęśliwa, myśląc o tym, co zrobiłam a czego nie zrobiłam w życiu, że nie robiłam tego co lubię, tylko to co chciał mój ukochany, że nie korzystałam z okazji, że nie realizowałam marzeń. A jednym z moich marzeń jest ostatnio potańczyć, poprostu, czy to aż tak wiele? Nie ale za to jaka frajda dla mnie. Stąd zapisy na zumbę, mam nadzieję że może w ten sposób zaspokoję swoją potrzebę, bo żeby samej chodzić na imprezy to jeszcze się nie odważę. Ale co będzie kiedyś.. kto wie ;) Czasem delikatne sugestie nie wystarczają i potrzebny jest większy młotek ;)

Kobiety nie powinny rezygnować z siebie, nigdy, także po urodzeniu dziecka. Wiem że to nie takie proste i oczywiste. Ja sama jestem ewidentnym przykładem dopasowywania się do partnera i jego stylu życia. Teraz chcę trochę czasu dla siebie, trochę radości.
Cieszę się na wyjazd do rodziców, na treningi, że wypożyczyłam sobie fajne dwa kryminały w bibliotece, że na dniach powieszę sobie na ścianie w salonie zakupione dawno temu ramki do zdjęć, które stworzą pewnie piękną galeryjkę :) Kolejny element do układanki "mój piękny domek" ;)

Przede mną też kolejny (a zarazem ostatni) cykl wspomagany inseminacją. Coś w tym jest że każdy nowy cykl to na nowo odradzająca się nadzieja. Co miesiąc męczy nas rozczarowanie ale i co miesiąc rodzi się nadzieja. Jestem realistką i 5% szansy, po już dwóch nieudanych IUI, nie napawa optymizmem, ale w tym miesiącu staram się zapomnieć o negatywnych myślach. Może to właśnie fakt, że mama jest taka zestresowana i smutna sprawia że dzieciątko nie chce zamieszkać w jej brzuchu ;)
Wiem, głupie to i dziecinada, ale skoro oczekiwanie na porażkę nic mi nie przyniosło to może naiwność oczekiwania na sukces coś zmieni ;) Trąci to hipokryzją ale to niejedna z moich wad, co zrobić ;) W tym cyklu zamierzam pamiętać o nadziei.
Powoli oswajam się też z tematem in vitro. Czytałam juz dużo na ten temat, wcześniej ryczałam gdy tylko wyobrażałam sobie jak robią mi punkcję czyli pobieranie jajeczek. Przerażało mnie to. Ale po to czytam żeby się oswoić. Dziś już tli się we mnie mała iskierka podniecenia i ekscytacji na myśl o ivf. Zrobię wszystko aby się udało. Jeszcze się nie poddałam. Dopóki mam jajeczka amunicji mi nie zabraknie.
Kiedyś w innych okolicznościach ktoś powiedział że mam naturę wojowniczki. Uznałam to za komplement choć nieadekwatny do mnie, nie czułam się wojowniczką.
Ale dziś?.... Czy my wszystkie tutaj nie jesteśmy wojowniczkami? Naznaczone wieloma bliznami po porażkach, pamiętając ból fizyczny i psychiczny? Los co miesiąc daje nam w dupę a my nadal swoje ;)

Jeśli los postanowił ze mnie zadrwić nie pozwalając mi zajść w ciążę to zapowiadam mu - będzie się musiał ze mną jeszcze trochę pomęczyć bo uparta ze mnie bitch i nie odpuszczę tak łatwo. Mam dopiero 32 lata, uważam że dopiero.

Koniec tej autopsychoterapii. Trochę realiów.
Bałam się wigilii ale ostatecznie nie było tak źle, uzbroiłam się w ciężką artylerię ale okazała się niepotrzebna. Owszem czułam się niezręcznie z moją świeżo zaciążoną szwagierką, która nie zdaje sobie sprawy że oddałabym większość swoich organów wewnętrznych żeby mieć w brzuchu to co ona ma od chcenia-niechcenia. Dodatkowo ona też nie miała nad wyraz szczęśliwej miny. Wydawało mi się że kobiety w ciąży kwitną, a ona wyglądała poprostu źle, nie wiem czy była wkurzona czymś, może ktoś ją czymś uraził. Nie wiem, ale nie chciałam pytać. Nie chcę się w najmniejszym stopniu "angażować" w jej ciążę, dopytywać, przeżywać itd. To taka moja tarcza obronna przed cierpieniem. Nie wiem czy byłabym aż tak twarda żeby swobodnie o tym z nią rozmawiać.
Podczas składania życzeń zaskoczyła mnie teściowa, na koniec powiedziała "róbcie dzidziusia". Czemu mnie to zaskoczyło? Teściowe ledwo odchowali pierwsze dziecko szwagra (poszła do przedszkola), i chcieli kolejnego wnuka do opieki. Wypadało teraz na nas. Ale pojawił się drugi wnuk znowu u szwagra. Byłam pewna że to zaspokoi ich oczekiwania a jednak, po słowach teściowej, widzę, że tak do końca nie jest. Nie ukrywam, że zrobiło mi się cieplej na duszy kiedy sobie pomyślałam, że nie tylko my z niecierpliwością wyczekujemy naszego maleństwa ale czeka także i babcia, druga zresztą też bo moja mama nie ma jeszcze żadnego wnuka ;) Choć podejrzewam, że teściowej to zależy bardziej na tym aby poprostu obaj synowie ułożyli sobie życie. Jeden, ten młodszy, już ożeniony, lada moment dwoje dzieci. A ten starszy nic :/ Co ciekawe mojemu M takich życzeń teściowa nie składała, tylko mi, czy to oznacza, że kwestia zrobienia wnuka to bardziej mój temat niż temat faceta, jej syna? No nic, nie chce mi się tego roztrząsać.
Święta przetrwałam, w Sylwestra znowu się pokłóciłam z moim M. Potem jakoś przeszło samo. Mój M twierdzi że kłótliwa się zrobiłam.
Mam nadzieję, że od stycznia wszystko się zmieni ;)

Wiadomość wyedytowana przez autora 7 stycznia 2015, 12:30

12 stycznia 2015, 16:05

Mam dziś jakiś taki rozlazły dzień... jestem chronicznie i przewlekle zmęczona...

Moje plany inseminacyjne obróciły się wniwecz - nawracająca w kółko infekcja grzybicza znowu ukazała mi swoje zjadliwe oblicze. I dupa. Jutrzejszy monitoring zamieni się w leczenie. Jestem zła na siebie, że w jakiś sposób nie uratowałam sytuacji, że się sama nie wyleczyłam, że zaniedbałam temat, że nie odwiedziłam zawczasu gina. Może wtedy udało by mi się uratować iui w tym miesiącu. A tak to będę musiała czekać aż dwa miesiące - w lutym IUI tez odpada bo będę wtedy na wyjeździe u rodziców. Czyli dopiero marzec. Wściekłam się na maksa ale co zrobić.
Weź tu babo teraz ciesz się że dwa miesiące poszły się rypać. Cztery cykle miałam stymulowane clostilbegytem w tym 2 zupełnie zbędnie bo zaatakowała mnie grzybica. Szanuję swoje ciało, nie lubię podtruwać się chemią więc świadomość że męczę swoje jajniki na darmo jest dobijająca. Moje kochane biedne jajniczki - wybaczcie mi.

Póki co styczeń upływał mi bez większych ekscesów. Pierwszy tydzień ćwiczeń za mną, zakwasy bolą jeszcze dziś ale nie przeszkadza mi to zupełnie, wręcz przeciwnie. Aktywność fizyczna, zajęcie samo w sobie, cieszy mnie a wraz ze mną cieszy się mój M. Nie ma narazie większych spięć między nami. No może za wyjątkiem sytuacji gdy próbuję grać z nim w gry strategiczne, obojętnie jakie - ciągle przegrywam z tym dziadem :) już mnie to nie tylko nudzi ale i denerwuje. Widać nie nadaję się na stratega. Nasza wczorajsza rozgrywka w warcaby skończyła się w momencie gdy rzekł: "no dobra, gramy ostatni raz, dam Ci teraz wygrać". Oczywiście po takim stwierdzeniu nie mogłam już grać dalej bo duma mi na to nie pozwalała.
Sfochowałam się na co on odpowiedział zamaszystym buziakiem, unieruchamiając uprzednio moje ramiona i głowę tak bym nie mogła się odwrócić, więc odwdzięczyłam się łaskotkami, po których zwolnił uścisk i zaczął mi spierdzielać czołgając się po podłodze. Dogoniłam go oczywiście a on ze śmiechu nie miał nawet siły się bronić. Te nasze zapasy na podłodze w spazmatycznym śmiechu trwały ładnych parę minut. Gdyby ktoś teraz wszedł do domu i nas zobaczył pomyślałby zapewne: DEBILE :) Ale ja lubię tarzać się po podłodze z moim lubym, zwłaszcza nago :D ;)
Poza tym w sobotę ten mój dziad, po moich wcześniejszych lamentach, zorganizował (sam!) wyjście do knajpki z naszymi znajomymi. Długo to spotkanie wprawdzie nie trwało, miałam niedosyt, ale stwierdziłam, że to i tak wielki sukces że gdzieś wychodzimy więc nie chciałam przeginać :) Może być nawet krótko, byle częściej ;) Byłam usatysfakcjonowana.

Co do pracy - jakiś czas temu pisałam że po nowym roku oboje z moim M stracimy pracę. Ostatnio się okazało że firmę mojego M przejmie nowy właściciel. Więc tu przynajmniej mamy ten komfort, że jeden etat udało się uratować. A co do mnie....
Mój szef kombinuje ciągle jak koń pod górkę. Niby miał na koniec roku odchodzić i siedzi. Firma nadal ma się likwidować ale póki co chcą mnie trzymać abym to ja zamykała spółkę. Nie wiem co to ma oznaczać i nie chcę się pchać w brudną podejrzaną robotę, ale wszyscy mi radzą aby narazie siedzieć i czekać.
Trochę się czuję jakby w pułapce bo jeśli in vitro przed nami, a to się może wiązać z koniecznością kombinowania urlopu czy chorobowymi, to lepszą pozycję wyjściową mam u obecnego pracodawcy. U nowego pracodawcy będę miała lipę bo jak ja się z tego wytłumaczę że ledwo zaczynam pracę a potrzebuję co chwila dni wolne?
Tyle że mam już tak straszną alergię na mojego szefa i całą tą firmę, że czasami czuję się pusta i wypruta z energii jak wydmuszka. Czuję się zmęczona i zblazowana od rana, jak tylko przekroczę próg firmy. Do domu też wracam zmęczona. Nie mam siły uśmiechać się do klientów, zresztą oni zgłaszają się do mnie ostatnio tylko z pretensjami. Wszyscy wokół wieszają na nas psy, ja udaję, robię dobrą minę do złej gry ale ile można?

Dowiedziałam się ostatnio od Pani Z. że na mieście mój szef ma ksywkę "Nikoś Dyzma". Nie oglądałam nigdy tego filmu, nie czytałam powieści, trochę dziś poszperałam w necie i faktycznie.... coś tam pasuje.
Mój szef jest stary ale jary, emeryt, bardzo głośny, ma donośny głos i zapchany wiecznie nos, niszczy wszystkie sprzęty w biurze przez nieumiejętne ich użytkowanie bo jest niecierpliwy i woli zamęczyć guzik naciskając na niego osiemdziesiąt razy na minutę niż poczekać 15 sekund aż sprzęt załapie, jest cholerykiem i nerwusem, wypisany w nieodpowiednim momencie długopis rzuca w ściany, wali pięścią w stół i klnie na potęgę, zawsze, nie tylko gdy ma zły humor, nie używa telefonu wewnętrznego (bo nie umie) gdy potrzebuje coś od osoby z pokoju obok to się drze, często przez zamknięte drzwi. W biurze takie zachowanie wygląda ordynarnie i chamsko. Nie umie sprawdzać stanu firmowego konta. Nie umie pisać w wordzie a tym bardziej w exelu. Ignoruje prawo, wszelkie zasady i normy, czuje się ponad prawem i ponad stanem. Ciągle chwali się rzekomymi znajomościami które ponoć załatwią wszystko, obiecuje komuś coś a potem zapomina albo się wypiera, że tak nie było lub zleca jej wykonanie komuś innemu.
Umie (aż) cztery rzeczy: surfować po necie, grać w pasjansa, robić zamieszanie wokół siebie i wydawać polecenia. Mój szef to urodzony szef, całe życie na stanowiskach kierowniczych. Nigdy nie musiał niczego robić bo zawsze miał ludzi od tego. Potrafi wejść z impasem żeby ogłosić że jutro będzie konserwacja ksero, robiąc temu zdarzeniu taką prezentację i reklamę jakby co najmniej prezydent przyjeżdżał. Przerost formy nad treścią. Potrafi przemawiać i wciskać kit, zwłaszcza klientom. Umie opowiedzieć ciurkiem "w pięciu smakach" o tym że trawa jest zielona. Co wygląda mniej więcej tak:
"No wiec nasza trawa jest zielona, jest zielona, także nasza trawa jest zielona, tak jak powiedziałem - jest zielona, zielona jest ta nasza trawa i powiem Panu że jak mówię tu Panu że nasza trawa jest zielona to zapewniam taka właśnie jest" - i w tym momencie dla podkreślenia wagi słów następuje trzaśnięcie pięścią w stół.
Nóż mi się w kieszeni otwiera jak słyszę taki bełkot, bo wolę merytoryczne rozmowy i nietraktowanie klientów jak idiotów, ale zauważyłam (co mnie smuci), że ludzie lubią słuchać takiego bełkotu :/ Uwielbiają go, chłoną go jak papier toaletowy wodę, słuchają z zapartym tchem i prawie że zajadają popkorn, tak ich ta "akcja" wciąga. Nie wiem czy to kwestia odpowiedniej modulacji głosem, akcentowania odpowiednich słów gdzie nawet "popuściłem w majtasy" brzmi jak wytrawny poemat, czy może to dźwignia stanowiska i wieku - "skoro to sam prezes to pewnie mówi same ważne i mądre rzeczy". Sama kiedyś tak rozumowałam - wydawało mi się, że skoro ktoś jest na stanowisku to znaczy że coś sobą reprezentuje, że jest gdzie jest bo na to zasłużył, ciężką pracą, umiejętnościami, talentem.
A tak nie jest! Przynajmniej nie zawsze. Znam wielu skretyniałych idiotów, którzy znaleźli się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, z przypadku, umiejętnie lawirują, robiąc wokół siebie szum, niekoniecznie reprezentując sobą jakieś wartości.

Nie jestem w stanie wytłumaczyć dokładnie fenomenu mojego szefa. Widać każdy ma jakiś dar. Poza tym lubi mnie, traktuje mnie trochę jak córkę, w miarę dobrze mi płaci, lubi dobre i schludne ubrania, i tylko to go ratuje. Ceni mnie za moje stonowanie i cierpliwość, o czym wielokrotnie mi już mówił. Tyle że ja już tą jego ściemę znam i te jego "komplemenciki".
Fakt jest taki że nie mogę absolutnie narzekać na nudę, a nieznoszę nudy. Tyle że w mojej obecnej sytuacji, z problemami "natury rozrodczej", dodatkowe atrakcje typu adrenalinka w pracy są bardzo niemile widziane. Dość mam własnych zmartwień żeby dźwigać jeszcze "taką" pracę, humorki prezia, zawiedzionych klientów. Od jakiegoś czasu przychodzę do pracy po prostu za karę i czasami to mnie dobija, męczę się.
Staram się wytrzymać cały ten cyrk, w imię dziecka, w imię in vitro, w imię przyszłości.

Ps. Mój szef w żaden sposób nie zasłużył sobie na zajęcie tak pokaźnego miejsca w moim pamiętniku no ale tak wyszło, trudno. Przepraszam, że przynudzam ale musiałam wylać gdzieś moje dzisiejsze żale.

Wiadomość wyedytowana przez autora 12 stycznia 2015, 16:09

19 stycznia 2015, 20:44

Nudy, nudy, nudy...
W sumie jak tak człowiek się nie stara w danym cyklu (bo np. tak jak u mnie jest infekcja i nie ma co pogarszać sprawy) to jakoś tak nudno... "bezpłciowo"... bez emocji.. ;)
Nie ma co obserwować, nie ma co robić sobie nadziei, nie ma powodu by codziennie spoglądać w oczekiwaniu na wykres. Nudy ;)
Z drugiej strony połowa stycznia już za nami, luty też zleci jeśli się zajmę czymś innym niż czekanie. No bo w lutym też wyjdzie bez starań bo akurat na czas owulki mam zjazd rodzinny na który mój luby nie może jechać bo nie dostanie urlopu.
No a potem będzie marzec... i znowu będzie można zaciskać kciuki ;)
Póki co prawie cały tydzień mam zajęty ćwiczeniami, resztę wolnego czasu "marnuję" na głupoty ;)
Jakoś tak ostatnio dobrze mi we własnej skórze, choć nadal chcę mieć dzieci zeszło (póki co) w magiczny sposób ze mnie ciśnienie. A może to nie magia tylko wysiłek fizyczny i endorfiny, może mniejsza ilość czasu na "myślenie", a może zapewnienie przez szefa jeszcze tych kilku miesięcy pracy dopóki spółka nie zostanie zlikwidowana.
Planuję już wakacje ze znajomymi, dziś rezerwowaliśmy domek nad morzem na lipiec, już nie mogę się doczekać bo uwielbiam wakacje z tymi wariatami, zawsze jest ubaw po pachy :)
Fajnie tak sobie czasem pomarzyć.. pomyśleć że czeka mnie coś miłego.... :)
Wyłapałam dziś w tv fragment rozmowy, podczas której Anthony Hopkins powiedział, że nie ma co planować, bo życie i tak nam te plany pokrzyżuje. Dlatego lepiej zdać się na spontan, korzystać z okazji, nie czekać, tylko brać to co nam daje kolejny dzień....
Przemawia to dziś do mnie ;)
A teraz spadam poczytać pudelka.pl ;) hahaha czas naładować łepetynę jakimiś głupotami :D

Wiadomość wyedytowana przez autora 19 stycznia 2015, 20:46

21 stycznia 2015, 11:58

Tsh z wczoraj - 0,831
No i super :) chociaż jedna dobra wiadomość w tym bylejakim dniu :)

27 stycznia 2015, 16:00

kurcze, przeczytałam dziś, że żylaki powrózka nasiennego mogą się objawiać bólem w pachwinie i odpowiadają za zmniejszenie liczby prawidłowych plemników :(
A mój m ostatnio parę razy narzekał na ból w pachwinie, który utrzymywał się przez kilka dni a potem sam przechodził :( No i ma 98% nieprawidłowych plemników!
Cholera!!!
Musze go zmusić do wizyty u urologa. Tylko jeśli się faktycznie okaże, że to żylak to co wtedy? Co dalej? :/
Fuck.
Zawsze to ja cierpiałam na różne drobniejsze i większe dolegliwości. A mój m co?? NIC!!!
Całe życie zdrowy jak koń. Gdyby nie to że jest honorowym dawcą krwi to by nigdy szpitala na oczy nie widział. Raz w życiu tylko wymiotował kiedy miał jelitówkę.
A tak to nic, nigdy. Czasami nawet próbował się specjalnie przeziębić żeby na chorobowym w domu posiedziec zamiast w pracy bo przez 15 lat pracy nigdy na chorobowym nie był. I to tez mu się nie udało.
Często gdy mi coś dolegało to on się podśmiechiwał ze mnie i pytał "powiedz Ty mi dziewczyno, ile Ty tak naprawdę masz lat?". W sensie takim, że niby młoda a taka schorowana ;) Gada też czasami, że pójdzie z reklamacjami do mojego taty bo jak sobie mnie "brał" to byłam całkiem zdrowa ;)

Niezłe byłyby jaja gdyby się okazało, że pomimo mojego "wybrakowania" to nie u mnie jest problem, tylko u niego - okazu rzekomego zdrowia. Dziwna dla mnie sytuacja...
Zobaczymy.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że i tak wolę tego mojego ciapciaka stokroć bardziej niż wszystkich innych jurnych samców świata. Nie zamieniłabym go na nikogo innego, nawet gdyby się okazało, że jest bezpłodny :) NEVER! :)

19 lutego 2015, 11:45

I po urlopie.. ;)
Pozwiedziałam, pojeździłam, zobaczyłam na własne oczy zamek Neuschweinstein, urzekł mnie przepiękny Salzburg, oglądałam skocznie narciarskie w Garmisch Partenkirchen, pobuszowałam w monachijskiej galerii handlowej. Fajnie było :)
Gdyby nie to, że moi rodzice palą i smród fajek jest wszechobecny oraz gdyby nie było zajadłej kłótni z siostrą (jak za dawnych starych czasów) w ostatni dzień, wtedy mogłabym powiedzieć, że było idealnie.
W sumie to nawet nie czułam aż tak bardzo braku mojego M. Chciałam żeby za mną zatęsknił, żeby poczuł jak w domku jest smutno i cicho beze mnie :) I tak było :) Zatęskniłam za nim ostatniego dnia, pożarłam się wtedy z siostrą, rodzice jak zwykle stali jak manekiny z boku i nie reagowali, ja na dodatek strasznie się pochorowałam, miałam załadowane zatoki, kaszel, katar, "piekły" mnie oczy, do tego ciągle smród fajek, problemy z przejazdem spowrotem do Polski - wszystko to sprawiło, że odechciało mi się urlopowania, zatęskniłam za moim pięknym, czystym, spokojnym, przestronnym mieszkankiem i za M.
On też był strasznie stęskniony, i ten wzrok kiedy mnie odbierał ze stacji.... :D <3
To była moc :)))))))) To była miłość. :)
Trochę mnie dzień później zasmuciło, że tylko miłość, a nie miłość i pożądanie ;) Skończyły się czasy kiedy bzykaliśmy się jak nastolatki, trochę to smutne, brakuje mi tego.. Co zrobić. Przynajmniej jest miłość, zrozumienie i przywiązanie ;)

To był dobry reset. W ogóle sam fakt, że przez 3 ostatnie miesiące, z różnych przyczyn, nie było starań, sprawił, że w sumie zapomniałam o tym, że się staramy. Zapomniałam, ze chcę mieć dziecko. Zapomniałam, o ograniczeniach, limitach, zakazach, nakazach, zaleceniach i wszystkim co się kręci w okół tej jednej sprawy.
I jakoś tak mi z tym "czystym" kontem miło i przyjemnie. To miłe nie czuć ciągle na plecach ciężaru porażki.
Wydaje mi się, że in vitro jest już przesądzone. Nie bez przyczyny tyle miesięcy się nie udaje. In vitro na chwilę obecną kojarzy mi się z procedurą medyczną na którą muszę się przygotować psychicznie, zdrowotnie i finansowo. Czyli trzeba wziąć dupę w troki i zabrać się za siebie. Inseminacja marcowa, wydaje się już tylko formalnością, kolejną procedurą którą trzeba zaliczyć aby uzyskać odpowiedni papierek. Papierek do in vitro.
Gdzieś w tym wszystkim zagubił się nadrzędny cel, powód... - dziecko. Przestałam myśleć o tym, że to wszystko ma cele prokreacyjne, że chcę małej wersji siebie. Mam wrażenie, że czeka mnie jakiś upierdliwy ale standardowy zabieg bądź operacja w szpitalu. Że muszę się temu zabiegowi poddać aby wyzdrowieć. Tak jakbym cierpiała na kamienie nerkowe albo nie wiem co.
To wszystko przestaje mi się już kojarzyć z robieniem dzieci. Nie tak sobie wyobrażałam robienie dzieci. To miał być mistyczny seks podczas którego małe żyjątko (plemnik) popływa trochę we mnie, potem spotka moją komórkę, wciśnie się do środka, zrobi się wielkie BUM, magia, czary mary. Cud. A potem rozanielone wpatrywanie się w rosnący brzuszek, poczucie, że jest się kimś wyjątkowym bo się produkuje człowieka, zaskoczenie rodziny i znajomych, wielka radość. Duma.

Miał być cud i magia a jest co? Tsh, hsg, atm, morfologia plemików, IUI... to ma być magia?
To nie jest magia tylko terminy medyczne, nauka, laboratoria. Cudu nie ma, nie było i chyba już nie będzie.
Jakoś tak ostatnio mam wrażenie, że temat dzieci, ciąż, mnie w ogóle nie dotyczy. Zastanawiam się czy w ogóle kiedykolwiek będzie mi dane poczuć w moim organiźmie zmiany hormonalne spowodowane ciążą. Może ten CUD mnie nie dotyczy?...
Całe wieki broniłam się przed ciążą, zabezpieczałam się podwójnie, w panice, że ewentualna ciąża zrujnuje mi życie. Może tak bardzo bałam się ciąży i tak bardzo jej nie chciałam, że dziś mój organizm nie wie co to znaczy zapłodnienie? Wykasował tą zdolność? Ludzki organizm potrafi sam się wyleczyć z raka więc w sumie...

No nie wiem. Ale mam poprostu odczucie, że instynkt macierzyński mnie po części opuścił. Nadal chcę dzieci ale nie chce mi się o tym myśleć. W sumie co tam, nie mam nawet się już z kim ścigać, czy porównywać. Wszyscy moi znajomi, który chcieli zajść w ciążę to już w te ciąże zaszli. Wszyscy już dawno odchowują potomstwo a ja nawet nie mogę wystartować. Więc skoro już i tak będę ostatnia na mecie to mi się nie spieszy.
Ostatnio zauważyłam jeden dziwny objaw - kolegę z biura obok odwiedziła 3letnia córeczka. Na dźwięk jej gaworzenia skrzywiłam się jakbym usłyszała Mandarynę bez playbacku. Ten dźwięk wydał mi się denerwujący a nawet nie widziałam jej na oczy, stała za ścianą. Wróciłam do starej JA? Dzieci nigdy mnie specjalnie nie rajcowały. Czy będę się umiała cieszyć z dwóch kresek na teście? Z jednej wygranej po kilkudziesięciu porażkach? A może już mi wszystko jedno?

Organizuję sobie ostatnio czas tak, że ciągle jestem czymś zajęta, cieszy mnie to, lubię tęsknić za nudą, zamiast tęsknić za rozrywką.
Wprawiłam już w ruch marzenia związane z psiurkiem, ktorego kiedyś nabędziemy :) Co najlepsze mój M, który jest bardzo "anty zwierzętom w domu" widzę, że powoli oswaja się z tą myślą :)
Pracuję nad dobrą sylwetką i kondycją, widzę powoli niewielkie zmiany na lepsze.
Po wakacjach u rodziców obudził się we mnie nerw na mój kulejący angielski i zdychający niemiecki. A ponieważ oboje (to nowość) z moim M planujemy kolejne, tym razem wspólne, wypady do Niemiec to wypadałoby ten język podszlifować dla własnego komfortu. Także mam jeszcze wiele do zrobienia :) Nie zapominając o weselu hahahaha ;)
Dodatkowo zakasałam rękawy i zacieram ręce do działania w sprawie in vitro. Biorę to na klatę, jestem gotowa ;) Bez emocji.
Wolę myśleć o zakuwaniu niemieckich słówek, wizycie u lekarza niż o dziecku. Ten temat póki co leży na półce.
A przynajmniej do marca. Mam nadzieję, że mi wtedy amba znowu nie odbije i zachowam zdrowy rozsądek. Nie chcę się więcej dręczyć.

23 lutego 2015, 12:52

Ehhhh, świat schodzi na psy.
Afera z Durczokiem i zmowa milczenia,
politycy potrafiący gadać ale nie działać
68 edycja tańca z gwiazdami, 45 must be the music, 73 mam talent, 29 xfaktor, 1 splasch challenge czy jakoś tak
ogłaszanie rewolucji seksualnej po sukcesie "50 twarzy Greya"
islam - religia nienawiści i śmierci
rozlewająca sie fala muzułmanów i azjatów, podczas gdy Europejczycy mają problem z płodnością a służba zdrowia to olewa, to niesprawiedliwe i przerażające jednocześnie

Wczoraj widziałam program z fermami bydła. Czy widziała, któraś z was jak wyglądają fermy drobiu, wołowiny, wieprzowiny? To straszne jak "żyją" te zwierzęta, a potem my spożywamy mięso krowy, która nigdy źdźbła trawy nie widziała na oczy, jemy zwierzęta produkowane i hodowane masowo, nafaszerowane straszną ilością chemii - antybiotyków, hormonów i chuj wie czego tam jeszcze. Fuuuu :/
I my to jemy... szlam, który sami sobie wyprodukowaliśmy. Skąd w cywilizowanych krajach tak szybko rozwijająca się choroba niepłodności?... Przecież wiadomo.
Naprawdę odechciewa się mięsa kiedy widzi się taką "produkcję" :(

A tak poza tym to świeci słoneczko, moja galeryjka już prawie gotowa, czekam jeszcze aż mi przyślą passe-partout ;)Dom mam zapuszczony na maksa :) ja nie wiem jak to się dzieje, że ciągle coś sprzątam i układam a ciągle mam wrażenie chaosu i nieporządku :)
Ciągle znajduję w domu jakąś robotę.
W przyszłym cyklu ruszamy z nową dawką adrenalinki - ostatnie iui. Będę się denerwować bo nie lubię cewników a i tak wiem, że efekt będzie żaden, no ale trza to trza. Oby mi starczyło siły i rozumu aby nie poddać się wyniszczającym emocjom ;)
Schiza tylko czeka, zawsze gotowa żeby wyskoczyć zza rogu, zrobić kopas w dupas i zepsuć humor na długo, długo..

Jutro idę asekuracyjnie do gina, sprawdzić czy nie ma znowu jakiś cholernych zaczątków grzybicy bo już szlag by mnie trafił gdybym musiała trzeci raz łykać niepotrzebnie dragi, żeby potem odwołać iui przez infekcję.
very funny :/

25 lutego 2015, 10:49

Wczoraj byłam u gina sprawdzić czy jest wszystko ok, czy nie ma żadnej infekcji zanim znowu zacznę łykać clo, czy wszystko ok z jajnikami. w tym cyklu nawet nie poczulam owulki ale w poprzednim miałam takie straszne bóle, że zaczęłam się bać torbieli.
Na szczęście wszystko ok. Mówię o tym mojemu M po powrocie do domu a on na to "tak, wszystko ok a mimo to ciąży dalej nie ma". No faktycznie, ciągle wszystko pięknie(za wyjątkiem tych cholernych infekcji), ach i och, pęcherzyki są, endo jest, owulka jest, tempki są itd. I nic.

A najlepszy wczoraj był mój gin, zawsze zadaje 3 standardowe pytania a potem jest czarna dziura: 1.imie i nazwisko, 2.adres, 3.ostatni termin miesiączki. A potem pyta o co chodzi bo oczywiście nigdy nie pofatyguje się żeby przeczytać co tam nabazgrał sobie w pliku po ostatniej wizycie. Chyba że on tam nic nie pisze hahaha. Denerwuje mnie to bo się czuję jakbym ciągle zaczynała od nowa „swoją historię”. W trakcie opowiadania jak już sobie przypomni mnie i moją sprawę to przerywa i przystępujemy do konkretów.
No bynajmniej zawsze po tych trzech pytaniach jest czarna dziura „z czym Pani do mnie przychodzi”. Mówiąc „czarna dziura” mam na myśli wielki znak zapytania na jego twarzy. Wczoraj pobił swój rekord, zaliczył czarną dziurę przy 3 pytaniu. Hahaha, facet się zdziwił bo widać rzadko kiedy pacjentki przychodza do niego w 25 dniu cyklu. No więc po ułamku sekundy z wykrzyknikiem na mojej twarzy wytłumaczyłam mu jednym tchem, że iui, że infekcje, clo itd. A potem do mnie po badaniu „No pamiętam jaki byłem wtedy wkur….rzony, bo takie piękne pęcherzyki były” Se myśle „Taa, Ty pamiętałeś, ciekawe” ;)
No nic, lekarz jak lekarz, każdy ma swoje wady i zalety. Ale po jakimś czasie po prostu lekarza trzeba zmienić. Albo zmienić metodę „leczenia” ;)

26 lutego 2015, 11:00

Tak sosenko - to moja ostatnia IUI.
Ale muszę wam dziewczyny powiedzieć, że jakoś nie czuję już żadnej presji. Nie mam złudzeń, że ta 3 iui się uda. Skoro od półtora roku nic się nie dzieje i dwie pierwsze iui nic nie dały to znaczy, że jest jakiś powód i 3 iui raczej tego nie zmieni. Pogodziłam się z tym.

Ta ostatnia iui to tylko wstęp do następnego rozdziału :) Ja już jestem myślami w ivf.
Nie czuję stresu, nie czuję, że ta 3 iui to "decydujące starcie", że od niej zależy "wszystko", ogólnie to nic nie czuję :)))
Na stresowanie przyjdzie czas przed pierwszą wizytą w sprawie in vitro, a potem przed punkcją, a potem przed efektami zapłodnienia, a potem przed transferem, a potem przed wynikiem bety :)
Tego stresu przede mną jest jeszcze wiele, szkoda marnować zdrowie na stres teraz ;) Będzie co ma być. Postanowiłam, że dopóki majątku i sił mi starczy dopóty będę powtarzać in vitro bo też nie zakładam że od razu się uda. Ale będę próbować do skutku ;)

27 lutego 2015, 12:25

Dziś przyszły mi do głowy dwie myśli:
Pierwsza: już niedługo wiosna i otworzą mój ulubiony ośrodek nad jeziorkiem!!!!! :D Tak się strasznie cieszę :D Uwielbiam to miejsce. Mój M mnie tam zabrał pierwszy raz około pół roku temu. I od tamtej pory parę razy juz się tam zatrzymywaliśmy na weekend. Opiekunami ośrodka są klienci mojego M, bardzo sympatyczni, poukładani ludzie. Ostatnim razem okociła im się kotka i bawiłam się z trzema przesłodkimi małymi kociętami :) Aż serce ściskało żeby zabrać jednego do domu. Spalismy w drewnianym domku z łazienką, kuchnią, salonikiem i sypialnią. Domek ma taras a przed domkiem zew natury :D ropucha biegająca po trawce, wiewiórka biegająca w tą i z powrotem, głośny dzięcioł na drzewie, w nocy koncert żab. Nawet ulewa, wiatr, grzmoty i pioruny wyglądają i brzmią cudownie bo w środku jest tak słodko przytulnie :) Taka wspaniała oaza spokoju. Chyba zakochałam się w tym miejscu. A to wszytko za śmieszne pieniądze!!! Dawno nie widziałam tylu cudownych "dzikich" zwierząt tak po prostu przed tarasem, na wyciągnięcie ręki. W mieście zatracamy swój kontakt z naturą.
Zaraz obok ośrodka jest plaża, po drugiej stronie małe miasteczko z barem, w którym serwują świetne żarcie :D
Trochę internetu w komórce, trochę gazet, trochę telewizji i można zapomnieć o wszystkich problemach dnia codziennego.
Wszędzie wokół jest mnóstwo tras rowerowych, i mnóstwo innych jezior połączonych kanałem do spływów kajakowych. Zjeździlismy już niezła część terenu, piękne widoki :)
Kiedyś zabraliśmy tam na weekend teściów. Oni nigdzie nie jeżdżą, raz że nie mają kasy, dwa że nawet jak się trafi "tania okazja" to nie chcą, a trzy to teściu jest trochę pochorowany i długie podróże go męczą. Namówilismy ich, nie za bardzo chcieli jechać ale w końcu się zgodzili. I byli zachwyceni :) Blisko od naszego miasta, tanio, może nie za czysto bo domek taki polowy, no ale to przecież taki piknik a nie hotel all inclusive ;)
Wyobrażałam sobie wielokrotnie jak przyjeżdżamy tu z dzieckiem, siedzimy sobie na tarasie a mały łobuz biega po trawie za konikami polnymi, jak siedzimy na plaży, próbujemy się zrelaksować, poczytać książke ale się nie da bo ciągle trzeba małego (lub małą) pilnować :) Wyobrażałam sobie że przyjeżdżamy tu z dzieckiem i teściami na rodzinny wypad weekendowy, jest zamieszanie, chaos, kilka osób na zmianę pilnujących dziecka, koniec z beztroskim alkoholizowaniem się... :) Przyjdzie na to czas ;) Będę pewnie wtedy szczęśliwa i zmęczona. Dziś za to jestem szczęśliwa i odpoczywam, korzystam z ciszy i spokoju, ładuję baterie na przyszłe czasy ;) Czy lepsze czasy? Dziś też są lepsze czasy, tylko inne :)

Druga myśl jak mi dziś przyszła do głowy to liczba marzeń typu
"chciałabym aby była niespodzianka na wigilię",
"chciałabym zrobić niespodziankę na zajączka",
"to byłby idealny prezent urodzinowy/imieninowy",
"to byłby świetny prezent na naszą rocznicę"
"to byłby cudowny prezent na dzień ojca/mamy/dziadka/babci/dziecka"
"chciałabym takiego prezentu na walentynki/na dzień kobiet"
Ile jest takich dni w kalendarzu, w których setki kobiet czekają na cud?...
A potem się rozczarowuje?...
Myślę że nie warto czekać na te "świąteczne" dni, bo to tak jakbyśmy sobie same dawały limitu czasu, a potem gdy przychodzi rozczarowanie czujemy się jakbyśmy oblały kolejny sprawdzian. A przynajmniej ja tak się czułam - tyle było świetnych okazji i dupa... Ale!
Każdy dzień jest dobry aby odkryć lub ogłosić ciążę :) Przecież nie potrzeba do tego świąt. Sama ciąża będzie dla nas najwspanialszym świętem :))))))) ;)
Nieprawdaż? ;)

Wiadomość wyedytowana przez autora 27 lutego 2015, 14:40

12 marca 2015, 19:48

Kurna, nic juz z tego nie rozumiem.
Zgięta szyjka? Co to ma niby być? Że niby co, tyłozgięcie macicy mi się nagle zrobiło? :/ żenada.
Dalej mnie boli po tej kurewskiej iui.
Dziś pierwszy raz stanęła mi przed oczami adopcja dziecka. Czy to wszystko jest naprawdę warte tyle bólu? Nie wiem juz co jest gorsze, ból fizyczny czy psychiczny. Czy musze tyle cierpieć żęby móc kochać dziecko? Przecież nie. Przecież mnóstwo par na świecie adoptuje dzieci. I funkcjonują jak normalna rodzina, co z tego że nie biologiczna. Inne geny ale miłość taka sama. Muszę się nad tym na poważnie zastanowić.
Zawsze po takich przygodach jak dzisiejsza mam ochotę powiedzieć: BASTA! Odpierdolcie się od mojej macicy! Wsadźcie sobie te cholerne igły, wzierniki, cewniki i resztę ustrojstwa w dupę.
Słabo się dziś czuję, gin kazał leżeć, wczoraj też leżałam, nie miałam na nic siły, odpuściłam sobie wczorajszy i dzisiejszy trening żeby nie zaszkodzić. Brzuch od wczoraj jak bania i boli.
Jestem wykończona, zabuliłam 800 zł a nawet nie wiem czy było warto. Może szyjka już się zgięła bo po temacie, brama dla plemników zamknięta. Ciałko żółte było. Ale kiedy była owulka tego to już najstarsi górale nie wiedzą.
Przed wizytą miałam stertę pytań do gina, ale po iui nie zapytałam o nic, chciałam stamtąd po prostu jak najszybciej uciec. Znowu. Jeszcze trochę a zacznę mieć ataki lękowe przez wizytami u ginów.
Zdążylam go tylko poinformować że za około 3 tyg się widzimy, jakby nie było, czy się uda czy nie uda, to muszę do niego przyjść. Bo będzie mi musiał poświadczyć na piśmie że jestem po 3 nieudanych iui i że kwalifikuję się do ivf. Już mi zaczął sypać nazwiskami lekarzy z klinik "które z nim współpracują".... ciekawe.. koledzy...
Zapytał się ile w czasu w sumie się staramy (w sierpniu będzie dwa lata) i zasugerował żeby może skorzystać z refundacji, że dzięki temu kilka tysięcy zostanie nam w kieszeni. Heloł, żyjemy na Ziemi czy na Plutonie? Jest tu nad czym się zastanawiać?
Powiedziałam mu, że oczywiście będę próbować, będę się starać o zakwalifikowanie. Przynajmniej te 3 próby dofinansowane. Kolejne będę już sobie sama sponsorować.
Jutro mam małą imprezę firmową, ranyyy jak mi się nie chce iść.
Pójdę dziś szybciej spać, muszę odpocząć.

31 marca 2015, 13:26

Kurcza dziewczyny, zbieram się piętnaście razy żeby napisać i ciągle coś mi przeszkadza albo przerywa.
Ostatnio mam bardzo mało czasu na ovuf. Ale też nie mam powodów by dalej wnikliwie badać swoje cykle. Nie należę do osób które lubią się łudzić, wolę realia. A realia są takie że moje wykresy są ładne ale nie znaczą nic. Pokazują ciąże ale ciązy nie ma. Czyli wychodzi na to że z moimi hormonami wszystko ok, progesteronik ładnie pracuje itd.
Teraz już wiem, że obserwowanie tempki w moim przypadku to tylko marnowanie czasu. Badanie tempki jest dobre tylko do momentu wykrycia owulki bo ja mam z tym zawsze problem. Nie wiem zwyczajnie kiedy mam owulacje i co oznaczają moje bóle okołoowulacyjne. Ale do tego to już potrzebny jest lekarz i porządny monitoring. Na mojego dotychczasowego lekarza szkoda już mi czasu i pieniędzy.
Zrobił mi już 3 iui, powiedział mi na samym początku że więcej niż 3 nie robi, że jeśli się nie uda to wyda mi jakieś zalecenie do ivf. Dziś do niego idę po te zaświadczenie to zobaczę co mi tam nabazgrze.
No i teraz, żeby nie było że wszystko tak pięknie i uroczo, jest problem bo do ivf nie mam jak teraz podejść. Niestety.
Mój pracodawca od dłuższego czasu się męczy i próbuje się zlikwidować, bądź zawiesić. Nie wiadomo do dziś co z tego wyniknie. Sytuacja wygląda tak, że albo z dnia na dzień mogę wylądować na bezrobociu albo będe musiała tu jeszcze powegetować do czerwca bo w czerwcu mamy walne zgromadzenie. I wtedy dopiero będa dalsze decyzje. Wtedy też ewentualnie zacznę pracę u nowego pracodawcy, lub nie zacznę i też wyląduję na bezrobociu.
Jakby nie było - NIC NIE WIEM na temat mojej dalszej "karierzy zawodowej". Sytuacja jest cholernie niestabilna. A ivf wymaga wysokiej stabilności i ubezpieczenia! Jeśli będe bezrobotna to nie dostanę się do programu rządowego. Nie wiem ile czasu trwają zapisy na wstępną konsultację w sprawie rządowego ivf, nie wiem ile byśmy stali w kolejce do rozpoczęcia procedury. To mogą być 2 mce a mogą być i 6. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Ale! Co mi z tego skoro nie wiem gdzie będe za 2 czy 6 miesięcy.
Oprócz tego że program rządowy wymaga zatrudnienia to zasiłek macierzyński, chorobowe - one też są zależne od zatrudnienia. A w życiu sobie nie pozwolę na to żeby stracić prawo do zasiłku tylko dlatego że aktualnie jestem bezrobotna i postanowiłam sobie "machnać" dziecko (z tym "machnięciem" to tak umownie ;) wiadomo, gdybym sobie mogła "machnąć" dziecko to zrobiłabym to już dwa lata temu)
Ale wracając do zasiłku - nie po to haruje kobieta 10 lat w pracy żeby potem zaprzepaścić to co się jej należy, a każdej pracującej kobiecie należy się chorobowe w ciąży jeśli stan zdrowia tego wymaga, i każdej pracującej kobiecie należy się zasiłek. Harowałam w firmie za inne koleżanki które w międzyczasie zachodziły, więc gdy teraz pomyślę sobie, że miałabym z tym przywilejów nie skorzystać to normalnie mi się nóż w kieszeni otwiera ;)
A co mój M na to? Luzik. Nie będziesz pracować - nie szkodzi, nie będzie macierzyńskiego - nie szkodzi. Przecież mamy siebie, kasa nie jest najważniejsza, i najważniejsze - bedziemy mieć bobasa.
?????!!! :/ Takie myślenie trochę mnie zniesmacza bo marzenia marzeniami, idee ideami ale trzeba za coś żyć, trzeba dziecku zapewnić godny start, trzeba sobie zapewnić godne warunki. Po co rezygnować z czegoś co nam się należy, po co rezygnować z czegoś co może polepszyć komfort życia? Taki trochę altruista z tego mojego M. On pochodzi z domu w którym się nie przelewało. Jego rodzice żyją tylko z renty teścia, umieją oszczędzać, mój M i ja też umiemy oszczędnie żyć. Teściowa dawno porzuciła plany zawodowe. To ich wybór. Przez to mój M do dziś gdy czasem wspomina dzieciństwo przypomina mi - bez pretensji i żalu - anegdotke o tym, że zawsze marzył o piórniku, takim składanym, z mnóstwem kredek i innych gadźetów, takim który mieli jego koledzy. A on nie miał bo jego rodziców nie było na taki piórnik stać.
Nie wiem, jak słyszę takie wyznania to odzywa mi się serce matki - chciałabym temu chłopcu kupić ten piórnik, bo dla niego to spełnienie marzeń a dla mnie niewielki problem. Ale nie jestem w stanie naprawić jego przeszłości.
Za to mogę powalczyć o spełnianie marzeń dla swojego (wciąż potencjalnego) dziecka.
Czy to coś złego? Nie wydaje mi się. Nie chcę nikogo okraść, chciałabym tylko mieć możliwość skorzystania z zasiłku macierzyńskiego ponieważ uważam, że mi się należy.
I chcialabym też mieć możliwość skorzystania z rządowego ivf. A w tej chwili nie mam jak :( W tej chwili boję się przystepować do programu bo nie wiem gdzie będę jutro, nie mówiąc już o tym gdzie będe za pół roku.
Trochę mi szkoda, że nie teraz, nie już. Ale problemy z pracą bardziej mnie w tej chwili martwią. W tej chwili nie mam głowy do zamartwiania się o niepłodność. Bardziej martwi mnie to kiedy moja sytuacja ustabilizuje się na tyle by móc startować do ivf. Bo w końcu czekam na dziecko i nie młodnieję. Czekam na te ivf jak ja operację, zabieg. Wszystkie te procedury szpitalne, badania, narkoza - na to wszystko trzeba mieć siłę, czysty, wolny umysł i spokojne serce.
A w takich warunkach jakie wytworzyły się teraz?....
Nie wiem co to będzie.
Nie wiem ile to wszystko będzie trwało.
Godzinę temu dowiedziałam się od prezia że pracujemy oboje do czerwca. A co dalej? Ponoć udziałowcy chca mi zapewnić dalsze zatrudnienie bo dobry ze mnie pracownik, ale gdzie? na jakiś warunkach? Tego nie wie nikt.
Nie wiem co dalej robić.
Myślałam o klinice Novum w Wawie albo w Białymstoku. Ale to jest 450 km lub 650 km. Nie wiem czy to dobre rozwiązanie tak odległa klinika ale wiem, że są dobre i że mają embrioskopy. Czyli lepsze wyposażenie.
Być może warto tam zadzwonić i pojechać na wizytę, wczoraj chiałam podpytać o terminy w novum ale tam konsultant odbiera tylko do 13. A ja do 16 jestem w pracy. A nie chcę gadać na takie tematy w pracy. Być może będę musiała.
Oprócz tego czekają mnie badania hormonów i badanie nasienia bo do kwalifikacji w programie rzadowym wymagają tych i może jeszcze innych badań.
więc tu też z miesiąc odpadnie. Nie wiem, zastanawiałam się czy nie pogonić szybko z tematami i na wariata umawiać się gdziekolwiek żeby spróbować dostać się do programu byle gdzie, ważne żeby wyrobili się z procedurą do czerwca. Ale czy mam realne szanse załatwić badania, zakwalifikować się i przeprowadzić ivf do czerwca???
Jakoś słabo to widzę. To chyba nie jest temat, który powinno się robić szybko, i z doskoku. Wolałabym się do tego lepiej przygotowac mając komfort psychiczny że mam pracę i jestem bezpieczna.

Mój M miał pogadać z kolegą który "robił" z żona ivf w Białymstoku (z powodzeniem - bliźniaki). Miał! Ale na tym "mianiu" się kończyło. Miał iść do ogólnego i do urologa z bólem w okolicach jąder - miał i też nie poszedł. Jemu się nigdzie nie spieszy, niczym się nie martwi, nigdzie nie zadzwoni, niczego się nie dowie.
LUZIK!!!
Przecież się kochamy i wszystko będzie dobrze ;) :) Ehhh!!! ten mój niepoprawny optymista... ;)

Wiadomość wyedytowana przez autora 31 marca 2015, 13:33

31 marca 2015, 15:04

W sobotę drinkowaliśmy u kuzyna mojego M, któremu rok temu rodził się synek. Już go kiedyś raz odwiedziliśmy po urodzeniu malucha. Teraz byliśmy drugi raz, byłam ciekawa tego bobasa. Byłam też ciekawa czy i w tym przypadku podziała mój "magnes na dzieci i psiaki".
Nie wiem dlaczego ale większość dzieci z którymi miałam do czynienia po bardzo krótkim czasie mocno się do mnie przykleja, ufają mi też psy. Dziewczynki płaczą gdy muszą się ze mną rozstać, synkowie zasypiają w moich ramionach. Miałam kiedyś takie zdarzenie, około dwuletni synek mojej koleżanki ze studiów - przylepa mamy - zasnął w moich ramionach gdy uczyłam się na egzamin, koleżanka była w szoku bo on nawet z babcią ukochaną nie zasypiał. Byłam pierwszą kobietą inną niż jego mama :)
Mam coś, nie wiem co. Może to spokój, może to moja cierpliwość a może poprostu łagodne usposobienie.
No więc mały Grzesio tak mi się przyglądał, takie miny strzelał że prawie się popłakałam ze śmiechu. Kuzyn z żoną byli zadziwieni, że tak łatwo się z nami zaklimatyzował bo na ogół jest mało ufny w stosunku do obcych ludzi. Często płacze bo się boi, płacze nawet gdy babcię widzi hehehe. Ale to już chyba wina babci :P
A z nami? Nic :) tylko ciekawość i skupienie, a potem już było łobuzowanie.
Trochę czułam niedosyt gdy zabrali go spać. Myślałam, że więcej się z nim pobawię, że więcej pokonwersujemy :) Pierwszy raz poczułam niedosyt czyjegoś dziecka :) Chyba zaczynam być naprawdę stęskniona za dziećmi :)

1 kwietnia 2015, 10:53

Dzięki dziewczyny za pomoc i naprostowanie tematu - myślałam, że do rządowego ivf potrzebne jest zatrudnienie, teraz już wiem że nie, przynajmniej o tyle mam spokój duszy :)

Wczoraj na koniec dnia pracy dowiedziałam się od jednego z udziałowców firmy, że faktycznie na ostatnim spotkaniu gadali o tym żeby po likwidacji tej spółki zapewnić mi pracę w innej firmie. Gdy słucham takich rzeczy od mojego prezia to mu nie wierzę, ale gdy te słowa potwierdza jeden z właścicieli to już co innego. Więc trochę się uspokoiłam na koniec dnia. Powiało optymizmem. Może faktycznie nie będzie tak źle jak mi się wydawało.
Panikowałam i przeżywałam, może nawet trochę histeryzowałam ale już mi trochę lepiej ;)
Boję się o przyszłość swoją i swojej rodziny, wiem jak bardzo praca i finanse są ważne dlatego się martwię.
Moi rodzice swego czasu mieli straszny kryzys finansowy dlatego byli zmuszeni wyemigrować za pracą zagranice aby móc nakarmić dzieci i spłacić długi. To była dla mnie olbrzymia szkoła życia, to mnie ukształtowało. Wiem co to znaczy nie mieć kasy, wiem co to znaczy rozdzielona rodzina. Mam strasznie silnie rozwiniętą potrzebę bezpieczeństwa finansowego, zawsze musze mieć jakieś zaplecze finansowe, czuję się bezpieczna gdy mam oszczędności. Kiedyś rozmawiałam z bratem i siostrą o naszych lękach i o tym co dla nas znaczy poczucie bezpieczeństwa - ja i brat mamy tak samo - boimy się braku pieniędzy do życia. Moja siostra natomiast boi się samotności. My z bratem czujemy się bezpiecznie wiedząc że mamy kasę na czarną godzinę, moja siostra czuje się bezpiecznie gdy otacza się ludźmi.

Tak nas ukształtowało dzieciństwo, młodość. Ja od dziecka byłam chomik i zawsze wszystko oszczędzałam, oszczędzałam nawet słodycze otrzymane na święta tak długo aż się zepsuły :) Potem, gdy rodzice zaczeli mieć problemy, to nawet moje oszczędności nic mi nie dały bo pożyczałam całą kasę jaką w ogóle miałam rodzicom, na ich potrzeby. Pracowałam w ich sklepie gdy mieli jeszcze sklep nie pobierając żadnego wynagrodzenia, było to dla mnie naturalne żeby im pomagać. Pracowałam potem z nimi w Niemczech i też cała kasa szła dla rodziców. Czasem byli w stanie mi ją oddać a czasem nie. Do dziś w ich kieszeni siedzą moje pieniądze które im pożyczyłam 15 lat temu, ale już dawno o nich zapomniałam, nie upominam się bo po co. Oni też już o tym nie pamiętają choć dla mnie w tamtych czasach tamta kwota to była kolosalny majątek!!!
Dziś rodzice stanęli na nogi, dalej mieszkają w Niemczech, dobrze zarabiają, stać ich na spokojne życie i wakacje. Zawsze jak przyjeżdżają z Niemiec to kupują mi jakiegoś "geszenka" typu np. proszek czy płyn do prania albo po prostu słodycze :) Moi rodzice w ogóle nie oszczędzają, nie umieją, żyją z dnia na dzień. Teraz jest o tyle dobrze, że stać ich na to ale ja bardzo dobrze pamiętam stare, ciężkie czasy. Często zwracam im uwagę na to, że nie mają żadnych oszczędności, żadnej kasy na czarną godzinę, na wypadek choroby czy cokolwiek. Różne rzeczy się przecież mogą zdarzyć. No ale tacy są oni.

Ja jestem inna. Dzięki mnie, mojemu uporowi i małemu reżimowi ja i mój M w ciągu pięciu lat spłaciliśmy kredyt na mieszkanie, który mieliśmy udzielony na 20 lat. I uważam to za jeden ze swoich największych sukcesów. To było 5 lat rozsądnego wydawania pieniędzy, dokonywania wyborów, liczenia się z każdym groszem, owszem pozwalaliśmy sobie na wakacje od czasu do czasu ale zawsze w tle było pytanie "wolę kupić to czy dołożyć kase do spłaty kredytu?". Kwestia priorytetów :) Dziś mam problem kredytu z głowy i bardzo się z tego powodu cieszę.

Dopiero od pół roku uczę się jak to jest beztrosko wydać trochę kasy np. w sklepie z ciuchami. Dopiero teraz! Na zasadzie takiej, że wchodzę to sklepu, i gdy coś mi się podoba to decyduję sie kupić od razu bez konieczności przemyślenia tego w ciągu najbliżej doby. Rzadko to robię, bo potem czasami mam wyrzuty sumienia, że może nie powinnam była tego kupować, może powinnam jeszcze pochodzić, poszukać, znaleźć coś tańszego.
Wiem, że to może wydawać się dziwne no ale taka już jestem.
Oszczędna i zapobiegawcza.
I liczę tylko na siebie. I to jest najgorsze ponieważ w swoich lękach nigdy jakoś nie przyjdzie mi do głowy, że przecież mam faceta, że on pracuje, że zarabia i przecież nie pozwoli mi głodować. Zawsze się czuję jakbym była sama, że sama muszę o siebie zadbać i muszę mieć swoją kasę bo nikt mi nie pomoże gdy przyjdą ciężkie czasy. Nie potrafię sobie wyobrazić, że żyje za kasę mojego M. I to jest trochę smutne. W ogóle nie czuję instytucji małżeństwa w sensie finansów, że to co moje to twoje, i na odwrót. Owszem, oddam mojemu M wszystko co mam jeśli będzie tego potrzebował, ale nie umiem funkcjonować w drugą stronę, nie umiem brać. Nie umiałabym z czystym sumieniem kupić sobie np. maskę do włosów za jego kasę. Nie potrafię. Swoje potrzeby, kosmetyki, ciuchy, fitness itd wszystko opłacam sama. I mi to pasuje. Jemu oczywiście też pasuje ;) Ale gdyby mi przyszło siedzieć na bezrobociu i żyć za jego kase miałabym okropny problem. Koszmar. Walka wewnętrzna :)
Może wpływa na to fakt, że formalnie jeszcze nie jesteśmy małżeństwem i dlaczego nie czuję tej wspólnoty, nie wiem czy małżeństwo coś zmieni. Jeśli tak to dobrze.
Muszę nad sobą ciągle pracować, musze nauczyć się brać, musze nauczyć się zaufać drugiej osobie na tyle żeby uwierzyć że jest w stanie mi zapewnić bezpieczeństwo. Uwierzyć, że nie jestem sama na świecie i są osoby, które będą w stanie w czasie kryzysu mi pomóc.
Narazie jestem taka Zosia Samosia.
Już nawet po moim wczorajszym poście widać jak bardzo panikuję na myśl o utracie pracy, kasy, zasiłku.
Nie jestem pazerna na kasę. Po prostu wiem ile od kasy zależy. Dla mnie oznaczało to utratę rodziców :(

Z innej beczki. Byłam wczoraj u tego mojego gina. Myślałam, że wystawi mi od razu jakiś świstek o 3 nieudanych iui i tyle. Ale on powiedział, że przygotuje mi cała dokumentację medyczną na temat mojego leczenia, leków które brałam itd. Fajnie, pełny profesjonalizm. Mam nadzieję ;) Mam sie do niego zgłosić po odbiór tych papierów po świętach. Pytał kiedy będę startować do ivf. Powiedziałam, że narazie mam niestabilną sytuację w pracy i muszę czekać. Mówił, że na taką wstępną wizytę by się już teraz umawiał, celem rozeznania sytuacji. Część placówek ma już wyczerpane limity na ten rok i juz nie przyjmują nowych pacjentek na listę więc w tym temacie też dobrze by było się rozeznać. I tak chyba zrobię. Powoli bez nerwów podzwonię, pojeździmy i zobaczymy jak wygląda sytuacja.
A narazie bez ciśnienia, nie chce mi się już nawet mierzyć tempki, suplementów też już nie biorę, straciłam zapał i motywację :) Motywacja i pełna mobilizacja pojawi się przed ivf :)

PS. Rany!!! Czy ja zawsze muszę się tak rozpisywać??!! Przepraszam te z was, które to czytają ;)))) Chciałabym obiecać poprawę ale to chyba niemożliwe bo piśmienna gaduła ze mnie ;)

Wiadomość wyedytowana przez autora 1 kwietnia 2015, 10:58

3 kwietnia 2015, 15:17

Dziękuję wam kochane ovufriendowiczki za wasze komentarze i wsparcie <3
Zawsze chętnie słucham wszystkich waszych rad. Doceniam też gdy ktoś stara się mnie naprowadzić na właściwą drogę jeśli moje myślenie jest błędne lub źle ukierunkowane. Bo nie pozjadałam wszystkich rozumów i wiem, że nie zawsze mam rację. ;)
Cieszę się też, że moje przemyślenia oddziałowują również na was. Po wpisach do pamiętników widzę, że wiele z nas w tym świątecznym okresie podjęło refleksję na temat tego co jest w życiu ważne. A co najistotniejsze - refleksja ta sprawiła, że potrafimy dostrzec jak wiele mamy. Doceniajmy to i pamiętajmy o tym zawsze wtedy gdy pojawi się jakiś problem. Ja sama też czasem o tym zapominam.

Pod wpływem waszych porad, słów mojego gina i sugestii mojego M postanowiłam dziś zadzwonić do kliniki Invimed we Wrocku. Marzyła mi się klinika w Warszawie lub w Białymstoku ale boję się że te setki kilometrów mnie zabiją ;) Bo mam do nich strasznie daleko.
Więc zadzwoniłam do najbliższej kliniki, Wrocław, tylko 130 km, tylko (lub "aż") 2h jazdy.
Umówiłam się na 13 kwietnia. Nie wiem czy dobrze zrobiłam bo dopiero teraz mi się przypomniało że mój gin po świętach z całą moją dokumentacją medyczną miał mi przekazać również jakieś "kontakty" do Invimedu i Invicty, do lekarzy z którymi "współpracuje".
Ale czy to ma znaczenie z jakim lekarzem będę rozmawiać? Jaki lekarz będzie mnie prowadził? Czy to musi być kolega mojego gina? No nie wiem :/ A co mi po tym, że to będzie kolega? Że niby mnie będzie "lepiej" badał? Bez przesadyzmu ;) To tak samo jak wtedy gdy mój gin kierował mnie do superspecjalisty od hsg. I co? Taki specjalista, że prawie tam nie zdechłam z bólu. Chociaż może to nie jego wina tylko moja bo tak jestem zbudowana.
Przy ostatniej iui też prawie nie zdechłam z bólu. Co jest ze mną nie tak???
Może mam jakieś wady anatomiczne, których nikt jeszcze nie zauważył? :/
Powiem wam, że najpierw się bałam całego tego ivf, potem poczytałam, oswoiłam się i przestałam się bać. Ale teraz po tych wszystkich doświadczeniach znowu się boję, panicznie boję się bólu, cewników, transferu. Staram się o tym nie myśleć. Bo muszę to zrobić, dla mojego M, dla naszego dziecka, dla naszej przyszłości. Staram się sobie wmówić że tysiące kobiet przez to dzielnie przechodziły i żyją.
Ale wracając do tematu.
Koleś z Invimedu z którym rozmawiałam telefonicznie, powiedział, że środki przeznaczone na rządowe invitro są na ten moment wyczerpane, trzeba czekać na połówkę roku kiedy znowu dostaną od państwa środki na dofinansowanie. Czyli tak czy inaczej w ciągu najbliższych 3 miesięcy nie mam co liczyć na ivf. Powiedział że już zaraz po świętach może mnie zapisać na taką wstępną wizytę, i dopiero po tej wizycie lekarz może nas zapisać na listę osób oczekujących na rozmowę kwalifikacyjną. A ile się będzie czekać - to zależy od liczby osób oczekujących. Więc jak widać moje invitro to jeszcze wiele miesięcy czekania. Ale byłam na to przygotowana psychicznie. No i mam nadzieję, że po tych wielu miesiącach będę też już miała wyklarowaną sytuację z pracą.
Co mnie zastanowiło to to że ten koleś kazał mi wziąć ze soba papiery z udokumentowanym ROCZNYM leczeniem! A ja jeszcze nie mam roku leczenia u lekarza. U mojego gina pojawiłam się w sierpniu 2014, po roku bezskutecznych starań. Czy aby nie jade na tą wizytę za szybko? Czy lekarz mnie nie pogoni z gabinetu bo mam za krótką historię leczenia?
No nie wiem, pogadam z moim M jak wróci z pracy. W razie czego pojedziemy na darmo ale może tak czy inaczej warto jechać?
Na dodatek koleś kazał mi wziąć ze sobą 2 egzemplarze regulaminu czy tam umowy, tej o ivf, do pobrania na stronie internetowej, żeby chyba u nich od razu podpisać. Z tym, że ja jeszcze nie wiem czy akurat tam będę chciała robić to ivf. A jak podpiszę już tutaj a potem się rozmyśle to będę musiała jakieś dodatkowe papiery składać o przeniesieniu do innej kliniki itd. Kolejna papierologia. Umowę o rządowym ivf można podpisać tylko z jedną kliniką, owszem można się przenieść do innej ale jeszcze przed rozpoczęciem procedury, później już nie da rady.
Także nie wiem w sumie czy dobrze, że umówiłam nas już na kwiecień, najwyżej zrobimy sobie po prostu wycieczkę do Wrocka.
Być może faktycznie trzeba by było "przytulić się" do tej kliniki która jest blisko. Żeby zaoszczędzić sobie stresów i trudów długiej jazdy. Zależało mi na tym żeby zmaksymalizować swoje szanse i wybrać klinikę z embrioskopem, tą w wawie albo w białymstoku. Sam mój gin mi kiedyś po mojej drugiej iui opowiadał jakie to wspaniałe urządzenie bo zwiększa szanse na lepszy rozwój zarodków itd.
Pamiętam też że mi opowiadał o tym, że ma kolegę w Poznaniu który ma prywatną klinikę ivf i posiada ten embrioskop. Poznań też jest około 140 km od mojego miasta czyli jeszcze nie tak źle.
Może po prostu zrobić tak: spróbować 3 rządowych ivf we Wrocku w Invimedzie, a jak się nie uda to potem próbować komercyjnie w Poznaniu u kolegi z embrioskopem? Hmmm... to chyba będzie najrozsądniejsze rozwiazanie.
Pogadam z moim M jak wróci z pracy, co on o tym myśli.

A tymczasem kobitki - ZDROWYCH, WESOŁYCH, SPOKOJNYCH ŚWIĄT WIELKANOCNYCH !!!! <3 <3 <3 :D :D

PS. Tak sobie czasem myślę - fajnie że trafiłam na ovuf ;) Bo mam was, osoby, które przeżywają to samo co ja, nie czuję się tak zupełnie sama z moimi problemami na tym świecie...
Beatko - dziękuję Ci za to że jesteś <3 Ja też w was wierzę.
1 2 3 4 5 ››