Od sierpnia 2013 trochę nie wierzyłam w to wszystko, że to wszystko dzieje się naprawdę, naprawdę staramy się spłodzić potomka. Była radość, euforia, strach...
Gdzieś od zimy 2013 wszystko się zmienia, rozczarowania dają się we znaki. Moje emocje?...
jestem bezsilna, nie mam wpływu na nic. Chce strasznie dziecka, stało się to moim celem zyciowym, moją obsesją... a nie mogę zajść. Czytam co mogę zrobić żeby zwiększyć swoje szanse, uważam, kontroluję się, unikam tego co szkodliwe, pouczam mojego faceta co on powinien robić a czego nie..... i dalej nic.
Zaczęłam się denerwować, stresować, wpadłam w depresję, zaczęłam krzywo patrzeć na kobiety, którym się udało. Zaczęłam pałać olbrzymią nienawiścią zwłaszcza do pewnej jednej kobiety, która była mi kiedyś zupełnie obojętna, ale zaszła w ciążę tak o, od niechcenia, bez żadnego wysiłku, bo poprostu postanowiła właśnie teraz zajść i po pierwszym strzale od razu się udało. Szczerze życzyłam jej i całej jej rodzinie wszystkiego najgorszego...... Dlaczego ona? Dlaczego nie ja? Przecież to ja chciałam bardziej, to mi bardziej zależy, to ja dłużej czekam. Chciałoby się powiedzieć "to ja zasługuję bardziej". Tak wiem to głupie, samolubne, zawistne, okropne ... jak wyznania psychopatki.
Ścigałam się z czasem, ze sobą, z innymi kobietami, ze znajomymi, który tez myślą o ciąży, cały miesiąc obracał się tylko wokół tego, kiedy mam dni płodne, a potem czekanie na miesiączkę lub jej brak. I znowu nic.
Seks stał się tylko narzędziem prokreacyjnym, praktycznie tylko w "te" dni. Prawie siłą zmuszałam się do tego żeby w ogóle mieć ochotę na seks. I nie daj boże mój facet zrobił coś nie tak, zignorował moje wysiłki kiedy ja się starałam a on - "jeszcze coś tam na kompie sprawdzę", "już idę, chwilkę" - to wtedy już w ogóle kaplica.....
To wszystko zaczęło bardzo mocno ciążyć... beznadzieja i brak sensu...
Postanowiłam zatem ruszyć z tematem z innej strony i udałam się do ginekologa. Czułam się fatalnie, byłam spanikowana, zażenowana, zdenerwowana. Pierwszy raz rozmawiałam z lekarzem na temat tego, że się staramy a nie wychodzi. Na wizycie okazało się (15 dzień cyklu), że mój pęcherzyk w ogóle nie pękł!!! A powinien pęknąć 13 dc. Przez wiele wiele miesięcy wydawało mi się że wiem kiedy są "te" dni, że to czuję, miałam różne objawy, i teraz też w tym cyklu je miałam... a tu porażka! Wyszło na to że w ogóle nie znam swojego ciała. Z tym że nigdy też nie mierzylam sobie temperatury więc pewności do do owulacji mieć nie mogłam.
Od lekarza dostałam duphaston na trzy miesiące, nie pomógł, za to spuchły mi przez niego strasznie jajniki powodując niemiłosierny ból.
W lutym 2014 zaczęłam przygodę z ovufriend, zaczęłam też wnikliwiej się obserwować.
Zmieniam lekarza, poszłam do mojego starego ginekologa. Ten mnie uspokoił, rozluźnił, skarcił za mój pośpiech, nerwy i nastawienie. Powiedział, że 9 miesięcy to za krótki okres czasu by martwić sie niepłodnością, zalecał aby dać szansę naturze, miałam poczekać aż minie chociaż rok. I dopiero wtedy zacząć akcję "badanie".
Od tej pory postanowiłam, że odpuszczam. Poddałam się. Nic na siłę. Znajomy powiedział ostatnio że udało mu się z żoną z in vitro. Jest jakaś nadzieja dla nas
Stwierdziłam też, że nie zrobię już nic żeby "się starać". Zakładam, że tego dziecka po prostu teraz nie będzie i już. Jak się uda to się uda ale nie będę już cenzurować swojego życia bo to jak życie w klatce, życie robota. Po roku czasu zaczniemy starania ze wspomaganiem lekarza, lub ostatecznie in vitro. Wtedy już na pewno sie uda.
Taka to moja krótka/długa historia. Nadal jestem zła na tą całą sytuację, że nie mam tego czego chcę w danym momencie. Ale nie zamierzam wylądować w wariatkowie. Kobiety biorą tabletki antykoncepcyjne żeby w danym momencie, automatycznie, szybko dzieci nie mieć, a później oczekują że jak już im się dzieci zachce to równie szybko i automatycznie zajdą. A przynajmniej ja miałam taką postawę - chce teraz i ma być.
Jest myśl że kiedyś się uda. A póki co... żyję dalej, korzystam z tego że mam czas dla siebie, bzykam się już tylko wtedy jak mi się chce a nie że muszę. Widzę, że takie nastawienie obojgu nam wychodzi na dobre.
Ps. Chwała tym które wytrwały w czytaniu tych moich wypocin i doszły do post scriptum hahahaha
Napisałam to wszystko w sumie dla siebie, czułam potrzebę wyrzucenia tego z siebie. Mam skłonności do monologów piśmienniczych Być może niektóre z dziewczyn czują to samo. Nie zawsze jestem święta, nie zawsze mam "dobre" myśli i intencje. Ale wiem, że nie jestem jedna jedyna, która miewa gorsze dni. Ponoć po burzy wychodzi słońce, a każdy fatalny dzień się kiedyś kończy, i przychodzi nowy...
aaa, i już mnie nie irytują inne kobiety w ciąży czy z dziećmi wyleczyłam się z tego
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 sierpnia 2014, 11:51
Póki co ciągle przegrywam. Już się nie mogę doczekac kolejnej rozgrywki pewnie znowu bedzie lipa ale chyba lubie ten moment scigania sie.
W tych dniach zawsze pojawiają się największe pokłady optymizmu i nadziei "a może jednak...".
Trochę to głupie bo miałam zamiar sobie odpuścić starania, wyczekiwanie żeby unikać kolejnych rozczarowań. Ale chyba taka jest moja natura, ściganie się i konkurowanie po to aby uzyskać cel, zdobyć szczyt. Teraz celem i nagrodą są dwie kreski na teście. Patrząc jedynie z poziomu bardzo płytkiego i naiwnego. Bo dwie kreski niosą za sobą znacznie więcej - to dziecko. Teraz ścigam się z testami, nie ścigam się z dzieckiem
Wiadomość wyedytowana przez autora 28 maja 2014, 13:02
Istotne jest to że obiecałam sobie poczekać aż minie rok, rok minął. Namawiałam mojego faceta na badania nasienia i w końcu (!!!) jest ustalona data - jedziemy w poniedziałek 4 sierpnia. Jedziemy /niestety/ bo ja z małego miasta i żeby zrobić konkretne badanie to muszę zapierdzielać dwie godziny do Wrocka Co zrobić... trza to trza... Jestem bardzo ciekawa wyników badania pływaków )) to będzie bardzo ciekawe doznanie poznać swojego faceta tak od podszewki, od najmniejszej komórki hehehe Biedulek chyba się trochę boi ale zrobię co w mojej mocy żeby mu ulżyć w cierpieniu, jakkolwiek to zabrzmi
W sumie to planuję jeszcze w tym cyklu spotkać się z ginekologiem, wiem że ten cykl będzie kolejnym nieudanym, zmarnowanym, ale może od nowego cyklu już byśmy coś mogli podziałać.
Lekarza zmieniam, znowu czeka mnie rozpoznawanie nowego otoczenia, te ostatnie rozpoznawanie skończyło się dla mnie załamaniem nerwowym ...
Może już jestem za stara na zmienianie ginekologów ale ten mój stary lekarz, mimo że sympatyczny i umie poprawić mi humor, to jednak nie uważam go za autorytet w kwestii niepłodności. Nie mam zwyczajnie do niego zaufania, wydaje mi się że nie podoła. Zapiszę się do kogoś kto się reklamuje jako specjalista od tych tematów, znajomej mojej koleżanki pomógł. Może mi pomoże....
A tak poza tym to to będzie już 4 ginekolog z którym będę rozmawiać o moich nieudanych staraniach. Z tym, że na tego najbardziej liczę... no nic, zobaczymy. Umówiłam się na czwartek, to będzie akurat dzień mojej owulacji, nie iwem czy dobrze zrobiłam że akurat czwartek, no trudno, jak cos to pójdę drugi raz ....ehhh... oj będą te wszystkie wizyty kosztować oj będą ....
Wiadomość wyedytowana przez autora 31 lipca 2014, 16:45
powiedział, że przyłapuje się na tym, że jak widzi innych ludzi z dzieciakami to zaczyna czuć zazdrość....
Biedulek, on się zaczął naprawdę martwić...
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 sierpnia 2014, 11:54
Poczytam w takim razie XYZ w Twoim pamiętniku. Ja dostałam od mojego gina namiar do konkretnego lekarza, ponoć jeden z najlepszych ale nie najtańszych, wiadomo. Wiem, że on przyjmuje w szpitalu ale ma też własny gabinet. Nie wiem jeszcze jak to będzie wyglądać i gdzie mi wykona hsg. Mam do niego dzwonić dopiero pod koniec następnej miesiączki.
Lwico, brzydalku - dzięki dziewczyny za słowa otuchy.
Co ciekawe mój nowy gin powiedział mi na wczorajszej pierwszej wizycie u niego, że jeśli jajowody okażą się niedrożne to na tym kończy się nasza "współpraca" i mam się zgłosić do invimedu... potem coś mówił o invitro ale ja już nie słuchałam bo się zawiesiłam na "zgłosic do invimedu".
Czyli co? Pozostaje mi wtedy tylko invitro. Od razu tak drastycznie. Nie tego sie spodziewałam ale poniekąd może powinnam się cieszyć? Uniknę kilka miesięcy szukania gdzie tkwi problem bo problem będzie już znany. Przynajmniej będzie konkret - dolega to i to, trzeba zrobić to i to.
O dziwo, od razu zakładam, najczarniejszy scenariusz, że mam niedrożne jajowody i że czeka mnie invitro Miałam 18 lat kiedy miałam operację (wyrostek), ropa zalała mi wszystkie wnętrzności, lekarz powiedział wtedy mojej mamie, że mogę być przez to bezpłodna. Może stąd moje myśli od zawsze świadomie/nieświadomie kierowały się w stronę invitro. No i teraz takie słowa ginekologa.. Tak jakbym sama sobie przepowiedziała invitro..Jakbym się tego spodziewała..
No ale dobra, koniec tematu nie będe się nakręcać jak nic jeszcze nie wiadomo. Poczekamy zobaczymy.
Poza tym nieefektywne starania też nie dodają skrzydeł, wręcz przeciwnie- podcinają je, więc nie ma sensu dłużej wałkować tematu bez celu.
Jest słońce, ciepełko, kochający partner, spłacony niedawno kredyt, cudne mieszkanko z zaplanowanymi dwoma pokoikami na dwie przyszłe pociechy (narazie nie ma żadnej)... są plusy. Ale są też minusy. Fakt jest taki że oboje z moim facetem w styczniu 2015 kończymy pracę u obecnych pracodawców. Sytuacja jest niezależna od nas, tak się składa że i u niego i u mnie likwiduje się firma, i to w tym samym czasie. Przypadek.
Czy wizja bezrobocia mnie podświadomie dołuje? Myśl, że być może przyjdzie mi pracować w czymś czego nie czuję, w nowym miejscu, którego nie polubię? Że zarobki drastycznie spadną nam w dół, do niewiadomo jak niskiego poziomu. Wszystko zawsze widzę w czarnych barwach.
A może dołuje mnie obecna atmosfera w pracy? Takiego kryzysu jeszcze u nas nie było, a pracuję tu już miliony lat. Szef do tego stopnia "utożsamiał mnie" z firmą, że ja od ok 2 lat naprawdę przeżywam wszystkie jej kłopoty i problemy. Frustracje związane z pracą przenoszę do domu. Często nie umiałam się wyłączyć i siedząc w domu martwiłam się co to będzie jutro w pracy, i tak codziennie. Mój facet w pewnym momencie zbuntował się i powiedział że nie chce więcej słuchać lamentów na temat mojej pracy. Poniekąd myślałam kiedyś że moje problemy z zajściem wynikają właśnie z tego że jestem zbyt zestresowana cholerną pracą. No ale potem wyluzowałam, ale dziecka dalej nie ma. Więc nie ma co się tym sugerować.
Dużo bolączek dodała mi ostatnio też moja mama... Zawsze bolały mnie bardzo nieporozumienia między nami, bolało mnie poczucie odtrącenia. Bywało tak że mediatorami między nami był mój chłopak bo ja nie umiałam i nie chciałam rozmawiać z rodzicami. Bywało różnie. Potem się poprawiło, wiele rzeczy poszło w niepamięć. Ostatnio powiedziałam jej kilka szczerych ale cierpkich słów na temat z przeszłości dotyczący mnie i mojego rodzeństwa. I teraz mam kaca moralnego, że za dużo powiedziałam. Po co? Mogłam zamknąć mordę, w końcu to stara sprawa. Po tej rozmowie, kilka dni później, podczas odwiedzin, mama strasznie chłodno mnie potraktowała. Nie wiem czy jest obrażona i jak długo teraz to potrwa, rzadko się widujemy bo mieszka za granicą. Znowu czuję się jak małe odtrącone dziecko... Nie podoba mi się to..
Moja relacja z mamą często mocno mnie zastanawiała, coś z nią jest nie tak, i nie wiem co. Wydawało mi się że umiem być z rodzicami szczera, ale fakt, że od razu nie wyjaśniłam problemu tamtej rozmowy bo boję się porozmawiać z mamą, jej groźnego wzroku, świadczy tylko o tym że się myliłam - nie umiem być z nimi szczera i otwarta.
Czemu w ogóle o tym wspominam? Bo trochę mnie martwi relacja "matka-córka". Moja mama i babcia utrzymują kontakty, ale dalekie od spoufalenia, euforii i milości matczynej. Obie są jakby oziębłe, mocno uparte i dumne, a gdy się rozgniewają to wtedy odrwacają się od człowieka totalnie. Łatwo im przychodzi złość, negatywne emocje. Za to nie pamiętam czy moja mama kiedykolwiek użyła słowa "kocham". Tego słowa raczej nigdy nie używało się w moim domu. Chyba kiedyś napisałam mamie "Kocham Cię" na laurce i czułam się z tego powodu zażenowana. Tak jakbym conajmniej przyznała się do zesikania w gacie.
Moja mama tak jak ja była najstarsza z rodzeństwa. Bardzo szybko straciła ojca, musiała szybko dorosnąć, babcia nigdy nie wyszła ponownie za mąż. Nie wiem czy mama była wystarczająco mocno kochającą matką czy nie, może to ja potrzebowałam poprostu dużo więcej. Ale martwię się. Martwię się czy będę umiała być wystarczająco mocno kochającą matką dla mojej córki... nie chcę powielać schematu i być kolejną skomplikowaną matką w rodzinie, z którą dziecko nie ma dobrego kontaktu, z którą nie może swobodnie porozmawiać, której się obawia... Martwi mnie to bo jestem dorosłą kobietą, mam swoje życie, dom, pracę, partnera, swoje problemy a mimo to nie umiem przejść obojętnie obok dezaprobaty mamy. Tak jakby od tej jednej osoby zależało moje być lub niebyć...
Kiedy się uwolnię? Kiedy nabiorę dystansu?
To są moje bardzo, bardzo osobiste przemyślenia, których nikomu dotychczas nie zdradziłam. Czasami jak mam jakiś problem lubię go wylać na papier. CZasami to pomaga. Ta nasza ostatnia rozmowa nie dotyczyła w ogóle tematu, który tutaj poruszyłam, chodziło o sprawy bardziej przyziemne. Nie wyobrażam sobie, żeby mojej mamie powiedzieć prosto w twarz to co tutaj napisałam. Obraziłaby się na mnie wtedy już na śmierć. Dalej wierzę w to co jej wtedy powiedziałam, zdania nie zmieniłam, ale może nie powinnam mówić tego na glos, i to na dodatek przy świadkach. I byłby święty spokój. Moje rodzeństwo od dawien dawna rozmawiając ze mną czasem używa sformułowania "tylko nie mów rodzicom.." Ja jestem najstarsza i najgłupsza, późno załapałam że rodzicom faktycznie nie warto mówić wszystkiego...
I teraz mam konsekwencje, gul moralny. Może się rozejdzie po kościach, a może będzie preludium do nastepnych zdarzeń...
Głowa już mnie rozbolała od tej psychoanalizy..
Że będę mogła sprawić mamie niewiarygodną radość informując że będzie miała w końcu upragnionego wnuka!... Wszystkie koleżanki i rodzina wokół już ma wnuki a moja mama nie. Strasznie mi zależało żeby ją ucieszyć, żeby sprawić jej radość, coróż wyobrażam sobie ten moment jak się cieszy, rózne scenariusze tego jak jej powiemy...
Nawet w kwestii mojego dziecka ciągnie się za mną pragnienie akceptacji i usatysfakcjonowania mojej mamy... Czy to schiza? To chyba temat do rozłożenia na czynniki pierwsze przez psychoanalityków..
Chciałabym umieć odpuścić sobie pragnienie zadowolenia innych, by móc wreszcie zadowalać siebie samą.
To było już ładnych 6 miesięcy prób i rozczarowań. Cierpliwość skończyła mi się gdzieś chyba w 4 miesiącu i każdy kolejny to był głęboki zwrot w dół. Pomijam już wszelkie objawy typu np.zazdrość ciężarówkom, które ciągle gdzieś tam widywałam. Kupowałam różne tablety, folik zażywałam już prawie rok asekuracyjnie, seks zrobił się głównie tylko prokreacyjny, powoli zaczynała mi brzydnąć taka forma, unikałam alkoholu. Lubie czasem coś chlapnąć, a przez to że sobie odmawiałam (dla zdrowia dziecka) to tym bardzie mi się chciało i czułam się pokrzywdzona. Wyliczyłam kiedy najpóźniej powinnam zajść żeby móc jeszcze wrócić do pracy przed rozwiązaniem firmy i trochę popracować.
Wszystko to dupa bo i tak nie zachodziłam. I to był dla mnie straszny cios.
I nagle pewnego pięknego dnia, siedząc w pracy, dowiaduję się, że jedna pizda (wybaczcie za wyrażenie ale nie umiem o niej obecnie myśleć inaczej) zaszła!! Za pierwszym razem, postanowiła że teraz chce i dostała to, na co ja już tyle czekam!!!! Ona jest starsza ode mnie, jej facet nie dość, że starszy od mojego to ma jeszcze straszną nadwagę. Na dodatek ta dziewucha ma straszny charakter, zero empatii, jej żywioł to kłótnie. Nawet rzadko choruje bo zarazki i bakterie się jej boją (tak słyszałam). I ktoś taki zaszedł??!!!
Wcześniej ta dziewucha wzbudzała moją ogólną pogardę, współczucie ale w większości obojętność. Ale teraz?? Ta wiadomość wyzwoliła we mnie największą rozpacz.
Najpierw poczułam się jakbym dostała obuchem. Na szok i stres reaguję skurczami żołądka więc jak się tylko dowiedziałam poleciałam do wc zwymiotować. To było w pracy. Na szczęście nie miałam czym zwymiotować. Resztę dnia w pracy przesiedziałam na autopilocie. Niby wykonywałam polecenia ale tak jakby mnie nie było. Nic z zewnątrz już do mnie nie docierało. Myślałam tylko o tym że to ja powinnam być w ciąży, nie ona,jak to możliwe. Im dłużej o tym myślałam to łapał mnie większy wkurw. Nie pamiętam jak dotarłam z pracy do domu, nastąpiło to bardzo szybko, bo chciałam szybko schować się przed światem i wyryczeć za wszystkie czasy.
Byłam w domu akurat sama więc mogłam sobie pozwolić na histerię totalną. Rzuciłam się na łóżko, miałam ochotę kogoś zabić więc postanowiłam wyżyć się pięściami na poduszkach. Pierwszy raz rozładowywałam złość siłą. Musiałam tą wściekłość rozładować. Ryczałam, darłam się, waliłam w materac pięściami aż znowu zachciało mi się rzygać. Pobiegłam do łazienki ale oprócz odruchów wymiotnych nic nie chciało polecieć. Chciałam się zmusić, chciałam wymiotować, chciałam cierpieć, chciałam umrzeć...
Następne parę dni tkwiłam w letargu, chwyciła mnie depresja, prawie przestałam jeść, schudłam parę kilo, popłakiwałam po kątach skrycie, bo nie chciałam nikomu pokazywać jaki ze mnie mięczak. Nic mnie nie cieszyło, wszystko stało się bez sensu. Sięgnęłam dna... Teraz można było się już tylko podnieść, nie mogłam już spaść niżej.
W tym czasie wybrałam sie do nowego gina. Chciałam żeby mnie wyleczyli, żeby mnie naprawili, dalej usilnie chciałam być w ciąży. W poczekalni przed gabinetem byłam jednym wielkim kłębkiem nerwów. Siedziały ze mną same jebane ciężarne. Z mężami, kochankami, chłopakami - chuj tam wie. Ja siedziałam sama i wydawało mi się to niesprawiedliwe - ja chodzę po lekarzach, martwię się, robię coś, próbuję, a mój narzeczony siedzi spokojnie w domu i gra na kompie. Poczułam się najbardziej osamotnionym, opuszczonym człowiekiem na ziemi. U lekarza z trudem połykałam łzy. Tak strasznie mi zależało. CZułam że on tego nie rozumie że dla mnie to na wagę życia i śmierci. Po wyjściu z gabinetu, w aucie, wybuchłam płaczem.
Po ok dwóch miesiącach udałam się do swojego starego lekarza. Kazał mi odpuścić, wyluzować, i przeczekać spokojnie rok. Wytłumaczył mi że procedura leczenia niepłodności wymaga aby przejść wszystkie etapy po kolei, nie wolno żadnego pomijać czy skracać, nie wolno zmieniać kolejności. A pierwszym etapem jest rok starań bez wspomagaczy, bo tyle potrzebuje dziś przeciętna para. Owszem można leczyć się szybciej, można załatwiać invitro szybciej. Ale można też poczekać i pozwolić naturze samej podziałać. Jedna kobieta zajdzie zwyczajnie po pół roku, inna po półtora. Gin kazał zapomnieć o kalendarzykach, pilnowaniu owulacji, bzykać się normalnie kiedy chcemy a nie z widokiem na kalendarz.
Uznałam, że poddaję się. Daję sobie rok. Uznałam, że pewnie i tak nie zajdę więc przestałam się usilnie starać. Nie gonię swojego faceta gdy widzę na ovu płodne, bzykamy się tylko wtedy gdy mam ochotę, a ochotę mam różnie, czasem w płodne jej nie mam to się nie zmuszam, w dupie to mam bo pewnie i tak by nie wyszło. Sorry dziecko - zrobiłam co w mojej mocy żebyś przyszło na świat - teraz ty, jak chcesz się pojawić, musisz się trochę postarać
CZasem zapomnę tabletek, no trudno, od jednej pominiętej świat się nie zawali. CZasem wypiję drina, czasem wypiję ich z 15, no i co z tego. Jestem człowiekiem, nie robotem, nie więźniem.
Od tamtej pory, dnia walenia pięściami w materac, od rozmowy u gina, jestem zwyczajnie bardziej szczęśliwa. I spokojna
Ogólnie, bo nadal miewam gorsze dni, doły itp. Zwalam to wtedy zwykle na hormony. A nie na niesprawiedliwość świata dla mojej osoby.
Jestem wariatka. Nie mam dziecka. Trudno. Dziecko przyjdzie jak przyjdzie TEN dzień.
Może dlatego bo czuję że z każdym dniem przybliżamy się do celu. Niedługo hsg, wreszcie boję się jak diabli ale być może wyjaśni się "wielka mroczna tajemnica". CZy będzie ok z moimi jajowodami czy nie ok - nieważne. Zawsze jest to przejście z punktu A do punku B. I kolejna wizyta u gina. I nowe informacje. A ja lubię przyswajać nowe informacje. Najgorsze co może być to niewiedza.
Co do hsg, wymyśliłam sobie /głupia/, że przygotuję się na ewentualny ból i jak przyjdzie @ to WYJĄTKOWO nie zażyję nic przeciwbólowego. Ostatnio mam cholernie bolesne miesiączki i tak jak przez wiele lat nie zażywałam niczego, tak ostatnio bez nospy czy apapu nie umiem się obyć bo mnie skręca.
Dziś przyszła @ i co się okazuje? Że ten ból to jakiś Pikuś, bądź Reksio. Gdyby nie to że zauważyłam krew to nawet bym nie zgadła, że @ przyszła. Dopiero coś tam na wieczór rwało odrobine. Phiii...
Najpierw pojechaliśmy do invimedu odebrać w końcu wyniki badania nasienia. I zadziwiliśmy się co niemiara bo nie sądziliśmy że będzie aż tak źle!
Morfologia:
2% prawidłowych plemników (norma to 4% i więcej)
98%- plemniki nieprawidłowe
w tym
94% ma wady główki (80% wady tylko główki + 14% wady główki i wstawki)
Uwagi: teratozoospermia.
To nas trochę zdołowało, ale wykorzystałam przy okazji lekarza od hsg i poprosiłam żeby luknął na wyniki. Stwierdził że nie jest tak źle ponieważ procentowo plemników prawidłowych jest mało ale ilościowo w całym ejakulacie jest ich w ogóle dużo.
Koncentracja:
185,68 mln/ml (norma to 15mln i więcej)
371,35 mln/ejakulat (norma to 39mln i więcej)
Plemniki ruchliwe - 64,18% (norma to 40% i więcej)
w tym ruch postępowy - 42,72% (norma to 32% i więcej)
Być może nie jest aż tak tragicznie jak nam się na początku wydawało. Nie wiem jak się "naprawia" nieprawidłowe główki plemników. Za tydzień mamy wizytę u mojego gina to zobaczymy co powie.
Po odbiorze wyników pojechaliśmy na hsg.
10% całego czasu to było badanie i wywiad, 90% czekanie, ogółem 4h. Byłam druga w kolejce na około 16 dziewczyn. Przed badaniem poinformowano mnie o tym że:
1. że to będzie uczucie rozpierania jak przy miesiączce. Ja mam ostatnio cholernie bolesne miesiączki więc wiedzialam że w takim razie jakoś to zniosę. Spoko.
2. że dziewczyny niepotrzebnie panikują i przeżywają bo badanie nie jest bolesne, raczej nieprzyjemne, że najbardziej nieprzyjemne z tego jest "zamontowanie" wziernika i cewnika. Ja miałam już wiele razy do czynienia z wziernikami, np przy okazji leczenia mojej nadżerki, więc też wiedziałam jak to smakuje. Przy wziernikach najbardziej wzdrygał mnie zawsze ten chrzęst metalu, zawsze się obawiałam czy mnie gdzieś tam nie uszczypnie, żeby kawałek mojej tkanki nie wlazł gdzieś przypadkiem w metalowe trybiki i ciach. Nie wiem czy wiecie o co mi chodzi. Taka tam schiza i tyle. Bynajmniej nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło więc też luz.
3. że tak naprawdę to tylko z 5 dziewczyn na 100 narzeka po badaniu że coś tam je bolało, te takie chyba najbardziej wrażliwe.
No więc ja byłam w tych 5 na 100 Nie chcę robić z siebie mazgai, cierpiętnicy, delikatnej paniusi, nie chcę siać niezdrowej, niepotrzebnej paniki. Ale ja to chyba jestem jakieś indywiduum i pechowiec
Miałam 3 razy zakładany wziernik i cewnik! Lekarz profesjonalista, położna bardzo opiekuńcza. Nie wiem czemu tak.
Pierwsza próba. Zakładanie wziernika, manewrowanie nim, nieprzyjemne ale znośne. Założenie cewnika - faktycznie rozpieranie jak przy @ tyle że przy @ są krótkie bolesne skurcze a tu ból jest cały czas, jakby skurcz cały czas trzymał. I dupa, nagle wyciągają wszystko bo coś nie teges, nie wiem co. Więc cała już się spięłam bo od nowa Polska Ludowa. Druga próba tak samo, wziernik, cewnik. Już byłam wkurwiona. Na dodatek nie wiem czy ten wziernik czy co, ale faktycznie coś mnie uszczypnęło do cholery!! Aż zawyłam. Kurw, jeszcze teraz mnie wzdryga jak sobie to wspomnę.
No dobra, zamontowali, miałam się na plecach powoli przesunąć po ławce pod tą platformę rtg bo póki co leżałam na skraju ławki, trzymając się za kolana, w rozkroku.
Przy przesuwaniu... wypadł mi cewnik!... Patrze co się dzieje a cewnik cały we krwi...
.......tego już było dla mnie za wiele... panicznie boję się krwi... boję się nawet jak robię głupie badanie krwi...
... nie było gdzie uciec, powrót na brzeg ławki, trzecia próba..
udało się. Leżę. Puszczają kontrast, podskoczyłam, nogi mi wykręciło bo zabolało jakby mi wbili nóż, nosz kurw.. miało nie boleć! Chwila, moment i przestalo. Za chwilę druga runda i znowu nóż w miednicę. I przestało. Powiedzieli że koniec. Byłam pewna że mam niedrożne skoro bolało i może próbował dwa razy mi tam przepchać, dlatego dwa razy zabolało.
Położna przyłożyła mi jakiś papier czy gazę, żebym się nie wybrudziła krwią, pomogła zejść. Wytarłam się z krwi. Dała mi kolejny papier do włożenia w majty. DZIEWCZYNY, przy okazji uwaga - zakładanie stringów na badanie hsg to bardzo głupi pomysł! Załóżcie majty, podpaskę i sukienkę lub spódnicę bo nie ma miejsca ani czasu na przebieranki.
Opinia: oba drożne. Wyszłam z gabinetu zmiętolona jakby po mnie stado koni przebiegło.
Dla porównania - dziewczyna przede mną była przed badaniem tak przerażona że cała się trzęsła. Po badaniu wyszła uśmiechnięta i szczęśliwa. Nie miałyśmy czasu pogadać jak było bo mnie już wołali do sali ale zdążyła tylko rzucić coś o nieprzyjemnym wzierniku
No więc tak jak napisałam wcześniej, to chyba tylko ja miałam takiego pecha
Zapytałam położną o tą krew to powiedziała że to normalne bo szyjka jest podrażniona.
Ok, całe szczęście już po wszystkim.
Od wczoraj do teraz jeszcze leci mi trochę krwi, brzuch mam spuchnięty, obolały, wrażenie wielkiej napompowanej kuli z kolcami w brzuchu, z mniejszymi kulami gazowymi. Podobnie jak przy wzdęciach, podobnie jak mam przy owulacji. Ciągle mi coś tam bulgocze i się przemieszcza. Staram się nie robić gwałtownych ruchów bo nawet przy kichaniu boli. Tempka mi dziś skoczyła ale nie wiem czy to po hsg czy może owulka mi przyspieszyła.
Nie wiem czy cokolwiek będzie z w tym cyklu, w zeszłym miesiącu bolały mnie jajniki, teraz mam krwawienie.
Chcę się wykurować i jak najszybciej o tym wszystkim zapomnieć.
Napiszcie co wy sądzicie o naszych wynikach badania nasienia. Dzięki
Normalnie wkurzona jestem po tym hsg, byłam taka pewna siebie, że sobie spokojnie poradzę z palcem w d... a było totalnie chu...wo. Po tym wszystkim to nawet nie umiałam się cieszyć że jajowody drożne.
Efektem tego są takie oto moje przemyślenia:
1. teraz będę się bać wzierników
2. teraz będę się bać inseminacji, ona pewnie też wiąże się z zamontowaniem jakiegoś cholernego cewnika (bo jakoś trzeba wpuścić te plemniki ) a ja nie znoszę od czwartku cewników!
3. i najgorsze - jeśli boli mnie cewnik w szyjce, mały cienki wężyk w małej dziurce szyjki, to jak ja mam urodzić tą samą drogą dziecko z głową wielkości grejpfruta? No jak? To jest jakieś mission imposible!! Nieporozumienie!
Ehhh. Kobiety mają przesrane.
Wiadomość wyedytowana przez autora 31 sierpnia 2014, 02:08
Od wczoraj czuję, że powoli wszelkie dolegliwości ustępują. Dziwi mnie to wszystko co się ostatnio działo. Jestem zła na siebie że taka ze mnie mięczara, bo skoro teraz jedno głupie badanie boli to co mnie czeka później?...
Dziwiło mnie też to poczucie olbrzymiego wzdęcia i wędrujących baloników. Kontrast jest wpuszczany z pęcherzykami powietrza. Na nagraniu widziałam te kuleczki tlenu, słyszałam też komendy lekarza "tlen proszę". Czyżby stąd ta kłująca bania w brzuchu? chyba tak.
Krwawienie wczoraj ustąpiło, nawet odważyłam się na delikatne badanie szyjki. Na szczycie szyjki wyczułam coś chropowatego, podejrzewam że to ta podrażniona tkanka się "kuruje". Nie dotykałam tego za bardzo żeby znowu nie podrażniać.
Co do Twojego pytania Asha o antybiotyki - nie dostałam u lekarza nic oprócz tabletki rozkurczowej przed zabiegiem po zabiegu sama wzięłam apap który miałam w torebce.
W piątek idę do swojego gina więc w razie gdyby coś się jeszcze działo to zobaczy jak to wygląda.
18 sierpnia chce żeby już był 20 sierpnia...
20 sierp chcę żeby już był 22 sierp...
22 sierpnia chcę żeby już był 28...
28 sierpnia chcę żeby już był 1 września...
1 września chcę żeby już był 5 września bo prawdopodobnie tego dnia ovu pokaże mi na wykresie owulację...
i tak w kółko, od terminu do terminu, od @ do @, od ovulacji do ovulacji, od badania do badania, od imprezy do imprezy, od świąt do świąt, od urodzin do urodzin... a czas zapierdziela jak głupi, nim się obejrzymy już kolejne święta, już kolejny sylwester... i następne święta i następny sylwester.. w kalendarzu zaznaczamy pojedyncze, ważne dla nas dni, a co pomiędzy tymi dniami?..
Dla mojego gina bo spodziewał się zupełnie innych wyników badań i miał inne plany "leczenia" wobec mnie - podejrzewał że po zapaleniu otrzewnej i operacji mam niedrożne jajowody. A tu się okazało że problem to plemniki. Zapytał gdzie mąż pracuje bo tak słabej jakości nasienie to mają górnicy. A mój facet pracuje w banku
Dla mnie ta wizyta była zaskoczeniem bo wobec takich a nie innych wyników badań mój gin, bez dłuższych wstępów, zalecił mi w następnym cyklu inseminację!
Muszę przyznać, że trochę zachłysnęłam się tą wiadomością, z radości Jakoś tak mam przeczucie że to droga bardzo na skróty ale skuteczna! Wolę radykalniejsze rozwiązanie byle szybciej i skuteczniej mieć efekt.
A tak w ogóle to ucieszyło mnie też to, że ta inseminacja jest taka "prosta", myślałam żę to bardziej skomplikowany i żmudny proces. I przede wszystkim ucieszyło mnie to że nie muszę jeździć po innych miastach, tylko tą inseminację może przeprowadzić mój gin w swoim gabinecie. To dla mnie duża ulga.
Po wizycie ujrzałam mnóstwo plusów Wiem że inseminacja to tylko 20% szansy powodzenia ale strasznie się ucieszyłam, tak jakby już mi się udało. Wierzę, że teraz na pewno się uda Może naiwnie ale wiem żę na Boże Narodzenie będę już w podwójnej wersji Nie wiem dlaczego ale poprostu to wiem. Nie wiem czy dobrze robię, że to piszę, bo może zapeszę. Ale nieważne
Pierwszy raz czuję taki optymizm. Nawet ten mój obecny cykl średnio mnie już kręci bo pewnie będzie tak samo "ułomny" jak poprzednie cykle. Te same objawy, ta sama płaska tempka bez "achów" i "ochów"
Mój facet natomiast nie jest tym faktem zachwycony, inseminację uważa za swoją porażkę. Wolałby naturalnie, bez lekarzy, bez wspomagaczy. No ale przecież nie wychodzi więc...
Myślę, że jak usłyszy bicie serca swojego dziecka to zapomni o dylematach
W nowym cyklu od 3 do 7 dc mam brać clostilbegyt, potem koło 11-12 dc zgłosić się na obserwację owulacji, jeśli będzie odpowiednie jajeczko to dostanę zastrzyk który w ciągu 24h spowoduje owulację. W między czasie mój facet ma dostarczyć nasienie, które zostanie jakoś tam obrobione, plemniki odżywione i przygotowane. A potem to spreparowane nasienie gin zapoda mi do macicy. W przypadku niepowodzenia druga, ewentualnie trzecia próba.
Ale teraz się boję Po inseminacji najchętniej bym się położyła do łóżka na 2 tyg żeby nie zaszkodzić. A ćwiczenia??
Powinnam uważać na siebie aż tak bardzo??
Pilates nie jest dla mnie aż tak ważny jak dziecko, mogę z niego zrezygnować. Co robić?
Ale teraz najważniejsze jest IUI.
Strasznie to przeżywam. Jestem podekscytowana i boję się. Nie wiem czy takie napięcie czemuś służy, raczej nie, ale nie mogę się uspokoić. Wcześniej byłam zachwycona bo byłam pewna, że teraz to już na pewno musi się udać. Ale mój Luby chodzi strasznie markotny i przebąkuje ciągle pod nosem, że pewnie się nie uda bo jest tylko 20% szans i że nie chce się już rozczarowywać. Stracił nadzieje albo poprostu domaga się podtrzymywania na duchu. Więc podtrzymuję, staram się jak mogę
Przez niego ja też zaczęlam się już martwić co to będzie gdy nie uda się za 1ym, 2gim i 3cim razem. Wcześniej zakładałam, że na bank się uda, że to koniec naszych starań. Ale teraz...mam wątpliwości. Jeśli się nie uda to pozostanie nam tylko in vitro, przytłacza mnie ogrom tego procesu - kolejne wydłużające się tygodnie(czy też miesiące) przygotowywań, wyrzeczeń, testów, prób, badań, konsultacji, wydatków i to wszystko bez gwarancji na sukces.
Nie chce mi się nawet o tym myśleć. Narazie jestem maksymalnie skoncentrowana na IUI. Przed IUI dyscyplina Lubego:
- witaminy,
- mniej słodyczy i niezdrowego jedzenia,
- po domu tylko i wyłącznie luźne gatki,
- zero telefonu przy dupie,
- zero mikrofalówki,
- ograniczenie laptopa,
- regularne serduchowanie z dniami abstynencji dla poprawienia parametów nasienia.
Dyscyplina dla mnie po IUI -
- zero mikrofali,
- minimalne ilości laptopa w domu,
- zero słodyczy za wyjatkiem gorzkiej czekolady
- zero wysiłku fizycznego,
- wysypianie się
- unikanie stresu
- ewentualnie tablety jeśli gin przepisze
Taki założyłam sobie plan i zamierzam go zrealizować.
Jeśli macie jakieś sugestie to chetnie dołączę punkty do listy
Chcieli mieć z mężem dziecko, nie wiem jak długo się starali bynajmniej udało im się. Wszystko było ok do 7 mca ciąży, wtedy mieli wypadek, jakiś debil wpadł na nich swoim autem...
Podczas tego wypadku dziewczyna straciła swoją córeczkę, próbowali ją w karetce reanimować, uratować przez cesarskie cięcie lecz bezskutecznie. Okropna tragedia dla całej rodziny.
Spróbowali jeszcze raz...
Zaszła w ciążę, okazało się że pozamaciczną. Musieli ją usunąć.
Próbowali dalej..
Udało się, kolejna ciąża. Chwilę trwało szczeście bo poroniła.
Próbowali dalej..
Sięgnęli po in vitro. Udało się, bliźniaki. Po jakimś czasie tą ciążę też poroniła.
Dzięwczyna przez strasznie długi okres czasu przeżywała traumę, jeszcze długo po wypadku w którym straciła córeczkę, ciągnął się proces sądowy, podczas którego musiała wciąż oglądać tego mordercę i opowiadać całe zdarzenie od nowa, i od nowa, i od nowa. W kółko rozdrapywane rany..
Po nieudanym in vitro, które kosztowało ich ok 20tys, dali za wygraną z własnym dzieckiem, porzucili wszelkie nadzieje, starania, lekarzy, leki, badania itd. Postanowili zaadoptować dzieciątko z domu dziecka.
Procedura adopcyjna trwała wiele miesięcy, mieli już wyznaczony termin zakończenia całego procesu i adopcji dziecka. Ale.....
Ostatecznie nie zaadoptowali tego dziecka bo w między czasie dziewczyna zaszła w ciążę Zupełnie bez wspomagaczy. W maju mieli odebrać dziecko z domu dziecka, zamiast tego w maju urodziła swojego synka, który po dziś dzień bardzo dobrze się czuje, jest zdrowy i codziennie uszczęśliwia swoich rodziców
Takie historie zdarzają się wokół nas a nawet o tym nie wiemy.
Ta historia dodaje mi siły.
I nigdy nie mów "nigdy"
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 września 2014, 13:34
- ta dziewczyna o której pisałam wyżej była w 9 miesiącu, a nie w 7!! Dwa tygodnie przed terminem porodu.
Koszmar...
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 września 2014, 14:18
No to może jak dałaś sobie spokój, dzidziuś się pojawi. Bo jak się ciągle myśli, robi się blokada i nic. Trzeba wyluzować. Dobrze zrobiłaś :)
Jak bym o swoich emocjach czytała. Szczególnie przy tej jednej jedynej ciężarnej, której się szczerze zazdrości. Straszne to, ale też tak mam. A za Was trzymam kciuki. Szczerze. I mam nadzieję, że też dam radę wyleczyć się z brzuszkowej zazdrości
Jak bym o swoich emocjach czytała. Szczególnie przy tej jednej jedynej ciężarnej, której się szczerze zazdrości. Straszne to, ale też tak mam. A za Was trzymam kciuki. Szczerze. I mam nadzieję, że też dam radę wyleczyć się z brzuszkowej zazdrości