Wieki mnie tu nie było:( Opuściłam się w ovu, ale nie byłam w stanie tu zaglądać. Staram się dojść do siebie. Za mną jeden z najgorszych okresów w moim życiu. Nasze małżeństwo prawie się rozpadło. Teraz staramy się wszystko odbudować i przygotować do kolejnego transferu. Po 1 transferze zrobiliśmy badania kariotypów - wszystko wyszło ok. Potem przyszła kolej na badania MTHFR. Tu już nie było idealnie, okazało się, że mam mutację MTHFR A1298C (układ heterozygotyczny, czyli lepszy z dwojga złego) oraz PAI-1 4G/5G (układ heterozygotyczny). To tylko potwierdziło, że przypuszczenia odnośnie problemów z zagnieżdżaniem okazują się słuszne. Mam coś nie tak z krzepliwością krwi, tendencję do zatorów i takie tam. Zlecono zrobienie dodatkowo badań immunologicznych. Większa część wyszła w porządku, ale z CBA poległam i wyszły na tyle dziwne wyniki, iż trzeba było wybrać się na konsultację do pewnego znanego łódzkiego lekarza. Obawiałam się, że zechce nas skierować na szczepienia limfocytami, do których niespecjalnie jestem przekonana. Na szczęście skończyło się "jedynie" na zaleceniach zwiększenia ilości kroplówek intralipidowych oraz 2-tygodniowej kuracji sterydami + jeszcze jednym lekiem.
Gorzej, że przez te problemy z krwią przez większość ciąży będę musiała brać zastrzyki przeciwzakrzepowe, które kiepsko znosiłam, a poza tym nadal boję się igieł Co to jednak znaczy wobec faktu, że w ogóle mogłoby się udać? Jakoś postaram się znieść wszystko.
Teraz czekam na kolejny cykl, by zacząć brać leki i umówić się na scratching. Transfer nr 2 planowany na kwiecień...
No i nadszedł ten długo oczekiwany przez nas cykl. Nareszcie mogliśmy zacząć coś działać. Od wczoraj łykałam leki zalecone przez immunologa. Na wszelki wypadek jednak, pamiętając jak nam przed pierwszym transferem los pokomplikował życie (torbiel i odkręcanie procedury), umówiłam się kilka tygodni temu na USG. Dzisiaj poszłam na wizytę, pełna pozytywnego nastawienia, że to tylko formalność i na pewno jest ok...
Nie było ok. W lewym jajniku mam pęcherzyk 16x19mm (został po poprzednim cyklu), a na deser kilka nowych mięśniaków. Myślałam, że uklęknę. Wykombinowałam, że może jak wezmę teraz tabletki anty to jakoś się ten pęcherzyk wchłonie i nie trzeba będzie znowu odwoływać scratchingu. Napisałam do immunologa zapytanie, czy mogę dołączyć do obecnych leków ten jeden dodatkowy. Na co ja liczyłam... Kazał przerwać branie wszystkich leków i zacząć od nowa dopiero w przyszłym cyklu:(((((( A co jeśli w kolejnym cyklu znowu się historia powtórzy?? Czy my musimy mieć ciągle pod górkę?? Eh, mam dość........
A jednak nie wszystko stracone! Co prawda immunolog kazał przerwać leczenie, ale być może zasugerował się tym co napisałam, czyli przypuszczeniem, iż obecny pęcherzyk, podobnie jak kiedyś 30mm doprowadzi do odwołania procedury? Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam, że leki hamujące odporność + sterydy nie mogą się chyba pogryźć z jakąś pochodną progesteronu, na którą zdobyłam receptę? Moja lekarka prowadząca z kliniki napisała natomiast, że dopóki pęcherzyk nie podrośnie do 25mm to możemy scratching robić, a ja mam wziąć ten dodatkowy lek i kontynuować immunologiczne! Podjęliśmy więc decyzję, że słuchamy się naszej lekarki prowadzącej, bo tak nam na rękę, a poza tym dłużej nas zna:) Tylko kurcze nie napisała od kiedy mam brać ten dodatkowy lek... Lekarka wypisująca receptę napomknęła coś o tym, że bierze się go dopiero od 10 dnia cyklu, ale czy to ma zastosowanie także w mojej sytuacji? W internetowej ulotce znalazłam, iż bierze się go od 5 do 25 dnia cyklu, czyli chyba powinnam brać już teraz? Tzn. od jutra? A co z owulacją? On ją zablokuje... A może do scratchingu potrzebne jest trochę grubsze endometrium?? Kurcze, kurcze, kurcze! Znowu mam problem!
No proszę, już miesiąc minął od ostatniego wpisu... Nie mogę się na powrót przyzwyczaić do Ovu. Nawet jeśli myślę o tym co u Was, myślę, że przydałoby się przepisać temperatury do wirtualnego kalendarza, to ciągle coś goni i w końcu nie starcza czasu. Mam wrażenie, że co chwilę gdzieś jeździmy, badania, wizyty, leki, coś trzeba załatwić i dni znikają w oka mgnieniu!
Na szczęście wszystko do tej pory dobrze się ułożyło. Progesteron, który brałam przez 10 dni od 10 dnia poprzedniego cyklu sprawił, że przerośnięty pęcherzyk, którego być nie powinno przed scratchingiem - wchłonął się Przez chwilę jeszcze było nerwowo, bo moja wybita lekami odporność dała o sobie znać i dość mocno się przeziębiłam. Zastosowaliśmy jednak reżim kocykowo-cieplarniany, trochę więcej odpoczynku, szlaban na wyjścia (poza pracą) i jakoś doszłam do siebie nim doszło do zabiegu. Scratching przeprowadzono w połowie marca, a po ledwie 2 dniach rozpoczął się nowy cykl, w którym zamierzamy dokonać drugiego transferu naszych mrozaczków:) Troszkę nas zaskoczył termin i wygląda na to, że najbliższe święta Wielkanocne będą dla nas wyjątkowe. Sprawa jest jeszcze rozwojowa. Nie zdecydowaliśmy, które zarodki podamy. Póki co czekamy do wtorku na ostatni monitoring, a w międzyczasie muszę niestety odnowić wszystkie badania potrzebne do transferu (te z jesieni zdążyły się przedawnić).
No to przez chwilę mieliśmy chyba za lekko wg losu i postanowił nas lekko rozkręcić, co byśmy zbyt spokojni nie chodzili... Wczoraj latałam jak głupia robiąc wygasłe badania, potrzebne do zbliżającego się transferu. Część prywatnie w jednym punkcie, część na skierowanie w drugim punkcie, część w klinice. Wieczorem miałam jak zwykle podać naszej lekarce wyniki E2 i progesteronu, aby ustalić czy ruszamy z zastrzykami. I co? I d**a. Miało być na CITO, a o 19:00 dowiedziałam się, że pobierający krew się pomylił i zlecił badanie E3 zamiast E2! Myślałam, że szlag mnie trafi. Na szczęście wybłagałam dorobienie E2 i naprostowanie tej pomyłki jeszcze tego wieczora. Wydawałoby się, że drugi raz takiego numeru w tak krótkim czasie powtórzyć się nie da. Nic bardziej mylnego... Idę dzisiaj po wyniki do drugiego punktu, a tam z kolei laboratorium, do którego wysłano zlecenie pomyliło rodzaj badań i zrobiło mi co innego niż kazałam! Znowu odkręcanie sprawy. Na szczęście mieli jeszcze próbkę krwi z wczoraj i na jutro mi dorobią. Teraz jeszcze muszę modlić się, że te badania z kliniki zdążą wykonać przed świętami. Jeśli nie - nici z wtorkowego transferu! Tak! Z wtorkowego! Nareszcie poznaliśmy termin... A więc święta jeszcze spędzimy na spokojnie:)
No to po raz drugi w życiu jestem w ciąży! Drugi raz nienaturalnie, ale co tam! Najważniejsze, że jestem! Oby tym razem wszystko potoczyło się szczęśliwiej... Około godziny 11 przetransferowano mi jedną 5-dniową blastocystę klasy 3aa bodajże. Do tego oczywiście kroplóweczka. Poza tym jestem obstawiona progesteronem w takiej ilości, że aż oczy przecierałam ze zdumienia, gdy dzisiejszy wynik pokazał 19ng/ml!:>
To teraz czekamy... Muszę odgrzebać moją rozpiskę co się dzieje w którym dniu:)
1dpt ( 1 dzień po transferze) .. Blastocysta wychodzi z otoczki
2dpt.. Blastocysta zaczyna wczepiać się w ściany endometrium
3dpt.. Proces implantacji się rozpoczyna, blastocysta zaczyna "zakopywać" się w endometrium.
4dpt. Proces implantacji jest kontynuowany i zarodek wnika głębiej w endometrium.
5dpt. Zarodek jest już zaimplantowany.
6dpt...Zaczyna być produkowane HCG.
9dpt...HCG jest na tyle dużo, ze można spokojnie zrobić sikacza.
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 kwietnia 2018, 09:58
Pogoda ponura i ja czuję się równie podle. Ciśnienie w związku z nadchodzącym orkanem pewnie leci na łeb na szyję, głowa mnie boli, a kawy mimo przyzwolenia na małą z mlekiem nie chcę pić, bo boję się zaryzykować Zmierzyłam własne ciśnienie - 101/57, a to już tuż po wyprawie na badanie krwi, gdzie trochę się poruszałam (pecha ciąg dalszy: mój pobliski punkt pobrań akurat dzisiaj, pierwszy raz odkąd pamiętam był zamknięty i musiałam tłuc się na drugi koniec miasta). Mam nadzieję, że to tylko chwilowy kryzys. Nasz bąbel wedle rozpiski powinien zacząć się już zakopywać w endometrium, a ja nic nie czuję... Ostatnim razem miałam wrażenie, że oba są cały czas ze mną, czułam wręcz jak delikatnie się rozpychają (wiem, wiem, że to pewnie tylko moja wyobraźnia), brzuch trochę pobolewał, a teraz nic! Żadnych objawów:( Jeszcze wczoraj tak się cieszyłam, bo temperatura skoczyła mi do 36.93°C i zaczęła w końcu wyglądać na ciążową. Dzisiaj niestety spadek do 36.72° i momentalnie cała nadzieja prysła:( Teraz czekam na wyniki porannego badania progesteronu. Oby pokazały wzrost, bo chyba powinien być wyższy niż w dniu transferu?
Edit:
Aaaaaa!!!! Mam wynik!!! Mam wynik!!! 95 ng/ml!!!!!!! Aż się poryczałam ze szczęścia! Jednak po chwili dotarło do mnie, że z racji konieczności dojazdu do punktu pobrań, badanie robiłam już po zażyciu tabletek, czyli 180mg progesteronu wspomagającego. Ciekawe jaki to miało wpływ na poziom we krwi... Jaka jego część jest naturalna? Muszę poszperać w innych pamiętnikach i porównać jakie miałyście poziomy w tym czasie;)
Wiadomość wyedytowana przez autora 6 kwietnia 2018, 17:11
Mój usilnie przywracany spokój i pozytywne nastawienie zostały dzisiaj pogrzebane. Starałam się nie martwić niską temperaturą, która spadła do 36.69°C (i to "wyciągniętą" za drugim podejściem, gdyż pierwsze było jeszcze bardziej przygnębiające).
Dałabym sobie w tych wysiłkach tróję z minusem, ale i tak byłam z siebie zadowolona. Aż tu w okolicy wieczora, podczas "tabletkowej sesji" z Luteiną dostrzegłam plamienie:((( Krew nie wyglądała na świeżą z zagnieżdżenia. Zresztą nigdy nie miewałam plamień implementacyjnych. Powoli godzę się z porażką i planuję już z m. dalsze kroki... Smutno mi:(
Dla świętego spokoju, za radą m. przestałam mierzyć temperaturę, żeby się dodatkowo nie dołować. Co jednak z tego, że nie mierzę, skoro plamienie tak się rozhulało? I tak wiem, że nie jest dobrze... Płakałam w poduszkę przed snem, płakałam podczas brania porannych tabletek, gdy moim oczom ukazał się istny Armagedon. Czułam jakby nasz zarodek za wszelką cenę chciał się ze mnie wydostać, a ja na siłę tabletkami wciskałam go z powrotem:( Czy @ może przyjść tak szybko pomimo brania tak dużej dawki progesteronu??
Tyle wątpliwości mam w głowie. Trochę wyrzutów również, bo przez weekend głupia najadłam się daktyli, myśląc, że to zdrowe, a dopiero potem spojrzałam do Internetu i odkryłam, że mają właściwości indukujące poród! Czy to możliwe, że zaszkodziłam? Nie wiem ile ich było w sobotę może z 6, może 8... Potem jeszcze kilka w niedzielę. Zjadłam też przez weekend całe, wielkie mango, a ponoć egzotyczne owoce nie są wskazane - również wyczytane za późno:( Tylko odnośnie ananasa zdążyłam zasięgnąć informacji na czas i bezpiecznie odsunąć go na bok. Do tego te przeklęte słodycze! Mam do nich słabość Ponoć w diecie po transferze należy wykluczyć cukry proste, a ja nie mogłam się opanować i dzień w dzień zjadłam po kilka czy nawet kilkanaście czekoladek, do tego jeszcze poświąteczne ciasto:( W diecie po transferze należy również zadbać o porządną ilość białka, a to się z kolei konfliktuje z moją wysoką homocysteiną, która ponoć spada przy zastosowaniu diety wegańskiej. Próbowałam więc to białko ograniczyć, ale sama już nie wiem czy dobrze zrobiłam. Jedyny plus jest taki, że dzięki Acardowi i sterydom, pomimo ciągłego leżenia i wcinania słodyczy, waga w ogóle nie idzie w górę... Tak jakoś dziwnie na mnie działają, że wręcz chudnę cokolwiek bym jadła. Nie jest to wielkie pocieszenie w całej sytuacji, ale czegoś się trzeba uczepić, bo inaczej człowiek ugrzęźnie w dołku.
Tak poza tym rano zrobiłam progesteron, który mam powtarzać co 72h. Ciekawe czy wyjdzie powyżej 10? Jeśli nie to zaczynam żyć normalnie. Leki mogę pociągnąć do końca tygodnia (choć najchętniej zrobiłabym w środę betę i rzuciła wszystko w diabły), tak jak zaleciła lekarka, ale koniec z leżeniem i oszczędzaniem siebie. Mam już tego po dziurki w nosie!
A więc... czekamy do 15:00!
Edit: Progesteron spadł do 54ng/ml, ale co z tego, że jest dość wysoki skoro krwawię i brzuch boli mnie na @
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 kwietnia 2018, 09:27
Siedzę sobie i popijam pierwszą kawę od ponad tygodnia (straszna siekiera mimo standardowej porcji, chyba naprawdę się odzwyczaiłam!). Tak, to już koniec. Czekamy tylko na formalności, czyli dzisiejszy wynik betaHcg. W punkcie pobrań siedziała babka w zaawansowanej ciąży z mężem. Wyparowałam stamtąd jak poparzona, nie mając ochoty dodatkowo się dołować, a poza tym kobity w ciąży chyba zawsze dłużej siedzą u lekarzy i w innych punktach usług medycznych. Zatem wróciłam do domu na kawę i czekam...
Wczoraj konsultowałam się z naszą lekarką prowadzącą. Powiedziałam jej o tym jak sytuacja wygląda. Wieczorem odpowiedziała, żeby zrobić rano betę i nie odstawiać jeszcze leków (chciałam to zrobić już wczoraj). Wiem, że takie są procedury, ale mam już tego wszystkiego trochę dość, chciałabym się jak najszybciej uwolnić. Poza tym każda tabletka więcej zużyta teraz to większy wydatek przy kolejnym podejściu, bo tej tabletki wtedy braknie. Spłukaliśmy się doszczętnie po ostatnim transferze, teraz trzeba uzbierać na kolejny i jeszcze na kolejną stymulację, gdyż zostały nam tylko 2 zarodki na jednej płytce, a wiarę mamy jakąś słabą, że los się w końcu do nas uśmiechnie. Trzeba więc zacząć oszczędzać tam gdzie się da. I tak jeszcze nie mamy najgorzej porównując z resztą społeczeństwa.
Edit:
BetaHcg zrobione. Po wynik mam dzwonić ok. 16...
Edit nr 2:
BetaHcg z rana <2.0 mIU/ml. Formalności dopełnione... Czekam na info odnośnie odstawienia leków:(
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 kwietnia 2018, 20:32
Minęło już ponad 20 dni od momentu, gdy straciliśmy nadzieję, że 2 transfer zakończy się inaczej niż 1. Powoli dochodzimy do siebie. Myśleliśmy, że przechytrzymy los i tym razem zakładając, że się uda (zawsze robiliśmy na odwrót), że już nie będzie trzeba ściśle trzymać się terminów, jeździć do kliniki na konsultacje, robić badań - ustaliliśmy w czerwcu spokojny urlop, taki na wypadek ciąży. Niestety trzeba było wszystko odwołać. Kolejny raz wszelkie plany trzeba ustalać pod dyktando starań i tak już od ponad 4 lat. Trochę mam dość. 2-tygodniowy urlop, zgłoszony w firmie spędzę prawdopodobnie leżąc w domu po 3 transferze - perspektywa bombowa. Przecierpię jednak, byle się udało...
Póki co staramy się znowu cieszyć życiem, poimprezować ze znajomymi, na szybko organizujemy krótkie wyjazdy w miejsca, które będą dla nas niedostępne, gdy będę w ciąży... Wzięliśmy sobie także do serca fakt, iż leki obniżające odporność, zapisane przez immunologa oraz scratching endometrium działają przez 2 miesiące, czyli ten cykl, w którym się znajduję ma teoretycznie zwiększoną szansę na powodzenie... Za przykładem pewnej osoby, staraliśmy się brać w okołozerowe dni "do roboty" codziennie, tak na wszelki wypadek;) Jakieś wielkie poświęcenie to też nie byyyyło:P Do tego nadal biorę wszystkie witaminy oraz Acard. Od kilku dni, po skoku temperatury włączyłam też Luttagen 2x1, bo bez niego z moim poziomem progesteronu nie ma co liczyć na cud. Zobaczymy czy coś z tego wszystkiego wyniknie. Nie zamierzam jednak jakoś strasznie się ograniczać. Koniec z psuciem sobie każdego miesiąca, a potem rozczarowań, że nic to nie dało. Zrezygnowałam jedynie z intensywnego wysiłku, ale nadal chodzę sobie na dłuższe spacery z psem, nadal wcinam mój ukochany camembert, piję kawę i alkohol, gdy jest okazja do imprezowania. Jeśli coś ma zaskoczyć to zaskoczy pomimo wszystko! Tak przynajmniej próbuję się nastawiać
Tydzień temu byliśmy tez na konsultacji u drugiej lekarki w naszej klinice. Pokładałam w tej wizycie spore nadzieje, babka wywarła na mnie kiedyś bardzo dobre wrażenie, zgłaszała ileś zastrzeżeń do braku zaleceń wykonania niektórych badań przez naszą lekarkę, proponowała różne rozwiązania wspomagające. A teraz? Praktycznie nic. Miałam wrażenie, że marnujemy tylko jej czas. Stwierdziła, że nasza kartoteka (zajmująca już 2 opasłe skoroszyty!) jest imponująca i niewiele więcej można zrobić, niż zostało do tej pory zrobione:/ Super. To gdzie w takim razie jest problem?! Dlaczego się nie udaje skoro zrobili wszystko?! Grrr. Zwróciła jedynie uwagę, że trzeba by napisać do immunologa, ponowić związane z tym badania i sprawdzić na ile jego leczenie na mnie zadziałało. Tyle to ja sama zdążyłam wykombinować, jeszcze przez spotkaniem z nią!
Immunolog kazał ponowić część badań, nim wyda jakieś zalecenia, ale trochę trwało nim odpisał i wątpiąc już w nadejście jego odpowiedzi nie zauważyłam, że nadeszła w połowie tygodnia! Gdy się zorientowałam w sobotę, zostały już tylko 2 dni cyklu, by wykonać badania. Oczywiście musiało mi trafić na czas najeżony świętami wolnymi od pracy, gdy laboratoria się zamykają lub kapryszą z bardziej skomplikowanymi badaniami. I tak wczoraj od 6 rano mieliśmy przepiękny rajd po laboratoriach przez całe województwo. Najpierw jedno badanie (bo tańsze) w moim lokalnym punkcie. Potem pojechaliśmy do naszej kliniki, myśląc że zrobimy tam pozostałe. Jednak piiiiiiiiiiip nowa położna (ostatnio przy transferze robiła nam ciągle pod górkę) nawet nie raczyła się przyznać, że nie miała jak zadzwonić do punktu wykonującego badanie i skłamała nam, że oni mi tego badania wczoraj nie zrobią. Co tam, że infolinia kliniki twierdziła, iż wszystkie badania będę mogła w tym dniu wykonać, a infolinia laboratorium wykonującego badanie czynna była dopiero od 11. Ona ponoć dzwoniła do nich rano i powiedzieli, że nie robią. Co za przeklęta baba! Zrobiliśmy więc 1 z 2 ostatnich badań, by mieć cokolwiek. Jednak jako że był to ostatni dzień, w którym moglibyśmy wykonać badania, a w przyszłym cyklu nie dałoby się już sprawdzić, czy leki zadziałały (zbyt dlugi odstęp) wpadliśmy w małą panikę i rozpoczęliśmy wydzwanianie po wszystkich laboratoriach, które nam przyszły do głowy. Część w ogóle nie rozpoznawała nazwy badania. W końcu udało mi się dokopać do innej nazwy i po kolejnej rozmowie z babką w jednej z innych klinik w tym mieście dowiedziałam się, że mogą mi wykonać to badanie u siebie......... Znowu rajd przez całe miasto, czekanie w kolejkach, 3 kłucie tego dnia, ale najważniejsze - udało się! Do pracy spóźniłam się 2 godziny. Całe szczęście, że mogłam sobie na to pozwolić. Teraz czekamy 2 tygodnie na wyniki, by zdecydować o przyszłych krokach...
Wiadomość wyedytowana przez autora 1 maja 2018, 08:57
Niewiarygodne jak mało trzeba człowiekowi do szczęścia! Miałam iść do pracy, ale rano byłam taka słaba, że mąż namówił mnie na dzień urlopu. Długo się nie opierałam. Zrobiłam sobie małe wagary i nagle czuję jakbym góry mogła przenosić) Nawet w ciążę jestem w stanie uwierzyć pomimo nie za wysokiej temperatury i wczorajszych plamień... Jeszcze 2 dni poczekam i robię sikańca, a potem w przypadku negatywa odstawiam progesteron.
I znowu zleciało... Tym razem już na dobre odzwyczaiłam się od Ovufrienda, pochłonięta codziennymi sprawami. Miałam trochę dość tematyki związanej z zachodzeniem w ciążę, dobrze mi więc zrobił ten odpoczynek. Inna sprawa, iż udało nam się zrealizować jeden z naszych wieloletnich planów i teraz poświęcamy mu sporo czasu, przez co na resztę zostaje go o wiele mniej...
Jeśli zaś chodzi o zachodzenie w ciążę...
Zasięgnęliśmy w międzyczasie opinii drugiego lekarza z kliniki, który niestety nic nowego nie wniósł. Mocno mnie to rozczarowało. Poprosiłam więc naprędce o kolejną konsultację jednego z najpopularniejszych immunologów w Polsce - tego, u którego byliśmy w styczniu. Trochę nerwów straciliśmy, żeby zgrać jego zalecenia badań, odpisywanie itd. z wizytami w klinice i moimi cyklami, oczywiście dzień w który mieliśmy zrobić brakujące badania wypadał w święto... Na szczęście ostatecznie wszystko jakoś się udało załatwić i otrzymaliśmy nowe wytyczne, czyli w sumie tylko dodatkowo Accofil, gdyż liczba komórek NK pomimo wdrożenia wcześniejszego intensywnego leczenia - nie chce spadać.
Accofil już częściowo podany kilka dni temu, a dzisiaj o 8 ma się odbyć transfer. Postanowiliśmy podhodować nasze 2 ostatnie zarodki do 5 doby, żeby wykluczyć czynnik męski, ale też nie robić sobie złudnej nadziei, jeśli coś jest z nimi nie tak. Nikt nie dzwonił (uff!!!), więc chyba nadal jest co transferować (hurra!!!). Trochę się denerwuję, a myślałam, że już uodporniłam się na te wszystkie procedury, zawód w związku z niepowodzeniami itd. itp. No nic, trzeba się zbierać! Trzymajcie kciuki!!!
Edit:
Transferu nie było. Oba zarodki są opóźnione w rozwoju w stosunku do tego co być 5 dnia powinno........ Powiedzieli nam to dopiero, gdy przyjechaliśmy do kliniki (pobudka o 6:15, by się wyrobić), wbili mi wenflon i lada chwila miała iść kroplówka! Draństwo. Byliśmy w tym momencie pewni, że skoro nie dzwonili to co najmniej jeden zarodek dotrwał i się rozwinął... Tym większa była rozpacz po słowach embriologa. Mają je jeszcze trzymać do jutra, ale nawet sam embriolog stwierdził, że szanse nie są wielkie. Nie mamy więcej zarodków. Nie stać nas póki co na kolejną stymulację. Na pewno musimy zmienić klinikę. Nigdy więcej do obecnej...
Wiadomość wyedytowana przez autora 24 czerwca 2018, 12:00
Klinika miała dzwonić o 9-10 po podejrzeniu zarodków, czy aby dzisiaj jednak nie zrobimy transferu. Nie zadzwonili. O 11 cała zdenerwowana zadzwoniłam ja. Koordynatorki nie odbierały, więc w ruch poszła infolinia. Przełączyli mnie po dłuższej chwili do oddziału. Jedna z położnych tłumaczyła, że ona pamięta, ale nie dali jej jeszcze znać, więc pewnie jeszcze podglądają i jak się odezwą to zadzwoni... Nosz ku********#$#$#@%#! Jak normalnie nie klnę, miałam ochotę puścić całą wiązankę! Przecież te zarodki muszą być podane w konkretnych godzinach! Prowadząca lekarka sama nam to tłumaczyła, inaczej byłoby już za późno! A Ci sobie czekają niewiadomo ile???! Przecież w razie czego musimy jeszcze dojechać, a to nam zajmuje kilkadziesiąt minut! Nie zdążyłam nawet dokończyć rozmowy i zadzwonił drugi telefon z kliniki. Transferu nie będzie, nie ma materiału do podania. Tyle. Zarodki albo przestały się rozwijać albo (moje domysły) mogły nie przeżyć podglądania/rozmrażania. Żadnej precyzyjnej informacji podać nie mogą bo ochrona danych osobowych! W dupie mam tę ochronę!!!!! To moje dane, moje życie! Chciałam rozmawiać z embriologiem. Ochrona danych osobowych. Nie mogą! "Musi Pani zapisać się na (płatną) wizytę".............. Pytam czy nie mogą w zalakowanej kopercie trzymać u siebie w kartotekach i ja po to przyjadę - nie, nie mogą. Tego już nie wytrzymałam. Koniec rozmów. Totalnie się rozsypałam. Teraz próbuję zebrać się do kupy. Przynajmniej tymczasowo. Idę na spacer z psem, może choć trochę ochłonę. Dobrze, że mam choć jego... Nie wiem co bym zrobiła, gdyby nic/nikt nie zapełniał tej pustki, którą mam w sobie...
Tak, tak. X dzień cyklu. Jadę długim protokołem (pierwszy raz!), ostatnia refundowana stymulacja, w zupełnie nowym miejscu, na drugim końcu Polski i nie wiem nawet który mam dzień cyklu! Na lodówce wisi rozpiska co i jak. Stosujemy się do niej, ale gdy wezmę leki, zastrzyki - zapominam. Po 5-latach starań przeszłam na jakąś dziwną stronę staraczkowego świata, stronę która zwie się - mam w dupie szczegóły, ja już się naharowałam, róbcie co uważacie, bylebym była w ciąży, a jak nie będę to i tak się tego spodziewałam. Nie poznaje siebie. Jeszcze przed kilkoma miesiącami znałam każdą ew. ścieżkę, każde dawkowanie leku, skutki itd. w szczegółach. Przyłapywałam moją lekarkę na błędach i korygowałam je! A teraz nic. Coś pękło we mnie i od tej pory postanowiłam się odciąć i odetchnąć. Nic się nie odzywałam do Was, ale od ovufrienda też musiałam odpocząć, wybaczcie...
No i po strachu! Ale po kolei... Moje wyluzowanie schowało się na chwilę w szafie, gdy wczorajszego wieczora uświadomiłam sobie, że następnego dnia czeka mnie zabieg z narkozą w zupełnie obcym miejscu, tak odległym od domu. Ja nawet w tym konkretnym mieście czuję sie źle. Zniknął czar jesiennego parku i korzennej kawki tuż przed kliniką - teraz jest szaro, buro, zimno, wszędzie widać beton i trwające budowy. Poza tym obecna klinika trochę razi mnie bardzo słabym informowaniem pacjenta o wykonywanych na nim procedurach, chyba, że zacznie się tego wyraźniej domagać. Także niewiele wiedziałam poza porą punkcji i tym, że mam zabrać koszulę oraz kapcie. Na szczęście okazało się, że pokój pozabiegowy był bardzo przytulny, na oknie stała choinka, z głośników leciała świąteczna muzyka, a zakładanie wenflonu odbyło sie prawie bezboleśnie (!). Jako psychofanka BN aż się płakałam ze wzruszenia, myśląc w jak miłym otoczeniu rozpocznie się życie naszych potencjalnych dzieci;) Samo usypianie poszło szybko, lekarze byli mili i gawędzili o świątecznych przygotowaniach co dodatkowo mnie uspokajało:) Po 15 minutach już prowadzili mnie do łóżka, gdzie czekał m. (tak! nareszcie klinika, w której pozwalają partnerom czekać z nami!).
Wynik punkcji: 11 pęcherzyków, w których siedziało 9 komórek. Jesteśmy zadowoleni patrząc na moją słabą rezerwę.
Wykupiliśmy dodatkowo rozszerzenie do IMSI, SpindleView (zmniejsza ryzyko uszkodzenia komórki jajowej przy mikroiniekcji), EmbryoScope (ciągłe monitorowanie zarodków, bez wyjmowania ich ze specjalnego inkubatora na sprawdzanie parametrów - może dadzą zdjęcia??), aktywację oocytytów (jakieś specjalne podłoże z jonoforem wapnia, zwiększa szansę na dobre zarodki przy słabych komórkach jajowych) i w dniu transferu EmbryoGlue. Następnej stymulacji już nie będzie, bo koszta nas zjadają, więc woleliśmy dołożyć trochę do aktualnej procedury i liczyć, że to pozwoli wreszcie zamknąć ten rozdział naszego życia sukcesem...
No i to chyba tyle;) Planowany transfer w piątek. Mam nadzieję, że zarodków bedzie dużo i będą piękne! Mają dzwonić za 2 dni. Embriolodzy, nie zarodki, choć bardzo bym chciała:P
Wiadomość wyedytowana przez autora 11 grudnia 2018, 13:40
Dzwonili!!! Jutro o 11:30 mam transfer!!! Trzymajcie kciuki! Oczywiście nic poza tą informacją nie mogli powiedzieć - taka klinika, a do tego pewnie boją się RODO... Jutro przy okazji transferu mamy się wszystkiego dowiedzieć. Skoro jednak zapisali na zabieg tzn. że mamy choć jedno maleństwo, czyli coś się udało!
W zleceniach po transferze nie mam rozpisanego Acardu (sa tylko zastrzyki Clexanu), Nospy i magnezu. W poprzedniej klinice zawsze byłam nimi mega obstawiona. Zastanawiam się czy brać na własną rękę. Nie chcę nic popsuć, ale z drugiej strony ilość wypijanych przeze mnie herbat i 1 kawa dziennie mogły dużo magnezu wypłukać, a jeśli jest zarodkom potrzebny? Z kolei moje mutacje wskazują możliwość zwiększonej krzepliwości, do tego problemy z zagnieżdzaniem i może jednak Acard jest konieczny?? Martwię się
Wiadomość wyedytowana przez autora 13 grudnia 2018, 12:45
Dzisiaj w południe przetransferowano mi 2 3-dniowe zarodki:) Jeden 10a, drugi 12b.
Okazało się, że z 9 komórek aż 8 nadawało się do procedury, zapłodniło się 7 i na dzień dzisiejszy 2 najlepsze zabraliśmy ze sobą, a 5 będą próbowali podciągnąć do 5 doby. Z wykazu widzę, że 1 już wczoraj się zatrzymał, a 2 są bardzo wolne, więc też nic z tego raczej nie będzie. Jeden za to ma klasę 12b i wygląda chyba tak samo ładnie jak ten dzisiaj transferowany, wiec jest szansa na ew. dodatkowy transfer:)
Pozostaje czekać! Jeszcze kilka dni wynajmujemy mieszkanko w obecnym miejscu, a potem ruszamy w podróż powrotną do domu. Jedyne 550km... Będzie to dzień startu implantacji i trochę się obawiamy czy nie zaszkodzimy naszym maleństwom:(
Dzisiaj w nocy obudził mnie straszny ból podbrzusza. Dokładnie taki jak na @ Smutno mi. Mam wrażenie, że mój progesteron jest za niski i może rozpoczynać się już oczyszczanie. Po 2 transferze już w 6dpt zaczęłam plamić i było pozamiatane:( Uwierzycie, że w tej klinice od czasu ost. monitoringu do testu bety nie sprawdzają w ogóle poziomów estradiolu i progesteronu?? NIC! Nawet przed punkcją czy transferem nie zrobili mi żadnych badań. Zastanawiam się czy pisać do mojego lekarza i pytać co robić. Może samej lecieć zbadać? Tylko dzisiaj sobota, może być ciezko znaleźć lab. gdy nie znam tego miasta:( Eh... a miało być tym razem tak spokojnie...
Edit: Mój lekarz odpisał, że mam już i tak dość wysoką dawkę progesteronu i zwiększanie niewiele pomoże. Doczytałam też podobne inf. na stronie internetowej jednej z klinik. Jesteśmy spokojniejsi. Jak ma się udać to się uda przy tym poziomie i tyle.
Wiadomość wyedytowana przez autora 15 grudnia 2018, 09:46
Isla,jak miło Cię widzieć na pokładzie. Widzę,że sporo się wyjaśniło i pojawiły się kolejne elementy układanki. Dasz radę z zastrzykami i wszystkim innym,jesteś niebywale dzielna :) Cieszę się także,że zażegnaliście kryzys i jesteście dla siebie wsparciem. Isla,trzymam kciuki z całych sił !
Hej, witaj z powrotem :-) też mam te mutacje, tylko pai homozygotę. Generalnie najnowsze wytyczne są takie, że nie stanowi to podstawy do stosowania heparyny... Ale ja i tak biorę Clexane i acard, i kwas foliowy metylowany brałam na początku.. Zwolenniczką leczenia immunologii też nie jestem... Trzymam kciuki za transfer, mam nadzieję, że Ci się wszystko poukłada :-)
Dobrze ze jestes. Poradzisz sobie z zastrzykami, jak przez pierwsze kilka tygodni kazdego wieczoru plakalam ale jakos do tego przywyklam.
Was też dziewczyny miło widzieć! Jeśli chodzi o heparynę to zalecał mi ją zarówno ten polecany na całą Polskę ( ;) ) immunolog, jak i moja lekarka. Nie wiem co myśleć. Ona raczej z tego co obserwuję szybko wyłapuje zmiany w podejściu do leczenia i wszelkie nowinki. Z drugiej strony, może lepiej napomknąć. Na wszelki wypadek, jeśli nic nie będzie wiedzieć na ten temat to wolę pocierpieć, choć staram się póki co nie myśleć o zastrzykach, żeby dodatkowo się nie dobijać.