Anakin moje określenia dotyczą tamtej mnie, innej właśnie nieładnej i nieciekawej. Teraz jest zupełnie inaczej. Jestem i czuje się ładna, mądra, ciekawa, kolorowa a przede wszystkim SILNA.
Anuśla uważam że ktoś obmyślił dla nas drogę, jakiś plan ale nie sądzę by się z nas śmiał.
IngaG mam nadzieję że się nie rozczarujesz historią....
Nadszedł upragniony, wymarzony ślub kościelny. Nie wszystko poszło według planu, nie było idealnie, dużo rzeczy teraz bym zmieniła. Wtedy nie miałam na nie wpływu. Było cudownie, my, nasza miłość, goście, zabawa. Mieliśmy plan sobota ślub, niedziela poprawiny, w poniedziałek robimy dziecko. Nadal uważam że to był dobry plan naiwna.... O planie wiedzieli wszyscy, rodzina, znajomi, przyjaciele, nawet w pracy powiedziałam żeby się przygotowali bo zachodzę w ciąże i idę od razu na L4. To by było na tyle z moich, naszych planów. Teraz już wiem, nie mogę planować nawet co na obiad jutro bo na pewno nie wypali I tak robiliśmy to nasze dziecko przez kolejne miesiące, kolejne testy i kolejne rozczarowania. Teściowa nieśmiało zaproponowała wizytę u swojego ginekologa. Wcześniej byłam może ze 2 razy w życiu. Decyzję o pójściu podejmowaliśmy długo, w końcu zapadła. Lekarz powiedział "robić robić" i tak zmarnowaliśmy 1,5 roku.
Wiadomość wyedytowana przez autora 22 września 2017, 14:07
Wybraliśmy się do polecanego lekarza, najlepszego w mieście.... no i się zaczęło, machina ruszyła....
Między czasie weszła ustawa o dofinansowaniu procedury in vitro, projekt rządowy. Dr proponował podejść do 3 próby bo inaczej jak zdecydujemy się na ivf to nie uzyskamy dofinansowania i nie będziemy mogli skorzystać z programu. Podeszliśmy bez większych emocji. Rozczarowanie wynikiem 0,1 i rozpacz były jednak większe. Dr stwierdził że nie rozumie, powinno się udać, nie ma przeciw wskazań. Wszystko gra a nie gra. Pytań i wątpliwości mnóstwo, co teraz, co mamy zrobić, skąd pieniądze, ile to wszystko będzie nas kosztować, co rodzina na to, czy warto, czy w ogóle chcemy??? Nasze wątpliwości rozwiał dr "musicie zrobić kolejną inseminacje" powiedział. Dlaczego?? Nie chcemy, szkoda pieniędzy, już się chyba zdecydowaliśmy na in vitro. Powód do refundacji trzeba zrobić 4, dr stwierdził, że bez sensu, nie powinno tak być, 3 to już dużo. Nie mieliśmy wyboru, jedziemy zrobić 4 inseminację. Wynik bety 0,1
Badania nie wyszły złe, ale pani immunolog i tak kazała brać leki i zastrzyki. Przegadaliśmy sprawę z Emkiem, decyzja zapadła, że skoro mamy jeszcze 2 próby refundowane to podchodzimy. W klinice kazali zadzwonić jak tylko dostanę @, umówią nas na wizytę i zaczynamy całą procedurę od początku. Okres nie chciał przyjść, z kliniki wydzwaniali czy już bo mamy kolejkę. Próbowałam wytłumaczyć że nie mam na to wpływu. Skoro nie chcą dać mi leków na wywołanie to musimy czekać aż @ przyjdzie sama. Przyszła po 64 dniach. Byłam w szoku, nigdy tak nie miałam. Pojechałam na wizytę zaczynającą stymulację. Machina ruszyła od nowa. Leki, zastrzyki, podglądanie. Każda wizyta u kogoś innego, frustrujące. Pod koniec stymulacji jedna z pań lekarek wygadała się, że mam torbiel. Jak tylko się zorientowała że nie mam o tym pojęcia zaczęła tłumaczyć,że koledzy nie powiedzieli bo jest mała i na pewno jeszcze się wchłonie. Wkurzyłam się. Kolejna punkcja, kolejne ok. 20 komórek jajowych pobranych. Tym razem nie ekscytowałam się ilością. Powrót do domu, czekanie na telefon kiedy transfer i wyjazd po nasze dziecko. Tym razem na pewno się uda. Przed transferem rozmowa z lekarzem. Niestety powtórka z rozrywki. Mamy tylko jeden zarodek. Pozostałe przestały się rozwijać Po raz kolejny dostaliśmy kołkiem w łeb. Trzeba było szybko się pozbierać mamy przecież jedną kruszynkę. Transfer odbył się z problemami. Lekarz nie mógł umieścić kruszynki we właściwym miejscu. Próbował 3 razy. Zrobiliśmy przerwę. Lekarz wziął inną pacjentkę, ja zaczęłam chodzić po korytarzu, starałam się wyluzować i piłam wodę by pęcherz był pełny. Wróciłam na salę, poszło trochę lepiej ale nie bezproblemowo. Noc była tragiczna, miałam gorączkę, dreszcze, drgawki i rozwolnienie. Leżałam w łazience nago na zimnych płytkach. Nie miałam siły. Następnego dnie wracaliśmy do domu, rano poczułam się lepiej. Kolejny raz wykupiliśmy pakiet konsultacji telefonicznych, to był błąd. Pierwsze badanie bety 0,1 drugie 0,5 , trzecie badanie 3,1 pani konsultantka powiedziała, że to jeszcze nie ciąża ale coś się zaczęło dziać. Kazała za dwa dni zrobić kolejny pomiar bety. Pojechałam z mamą, przed wejściem do szpitala powiedziałam do niej,że byłabym w szoku jak coś by wyszło. Ona na to żebym się nie nastawiała i co wynik 12,1 CIĄŻĄ. Pani konsultantka na to że nie ma się z czego cieszyć, ciąża najpewniej uszkodzona, nie skończy się dobrze. Że co kuźwa???? Kobieto walczę 5 lat a ty mi takie bzdury opowiadasz??? Ja nigdy nie widziałam takiego wyniku. Ciąża, te cyferki pokazywały ciążę!!! Dodała jeszcze że jest 5% szans, że beta będzie rosła. 5% to ogrom dla mnie. Dodała jeszcze że mam się stawić w klinice za 2 dni i potwierdzić u nich wynik. Żałowałam potem że nie złożyłam skargi na nią. Jak można ludziom w naszej sytuacji mówić takie bzdury i to przez telefon!!! Zupełnie nie pamiętam tych dwóch dni, nic, zero. Chodziliśmy z mężem jak zombi. Pojechałam do Gdańska sama, Emek nie mógł. W życiu nigdzie nie jechałam tak długo, nawet do Zakopanego. Pobrali mi krew i czekałam na wizytę i wyrok. Modliłam się i błagałam by beta urosła. Czekanie dłużyło się w nieskończoność. Lekarz zaprosił mnie do gabinetu, okazał się tym samym co robił nam transfer. Ucieszyłam się na jego widok. Ledwo weszłam do gabinetu, nie mogłam utrzymać się na nogach. Wyraz twarzy miał kamienny. W końcu się odezwał. 115,2 ładnie pani Joanno. Co??? Co do mnie mówisz??? Zorientował się, że nie dociera do mnie co mówi. Zapytał nawet czy dobrze się czuje. A ja byłam w niebie, każda komórka mojego ciała wypełniona była szczęściem. Jesteśmy w CIĄŻY, udało się, w końcu, po tylu latach, cierpieniach udało się. Będziemy mieli dziecko. Pamiętam tylko jak mówił kiedy mamy udać się do naszego lekarza na serduszko. Jeszcze wspomniał, że nie ważne w jakim tempie rośnie beta tylko liczy się ze wzrasta. Wyfrunęłam z gabinetu, zadzwoniłam do Emka i wykrzyczałam mu w słuchawkę że się udało. Popłakaliśmy się, powiedział do mnie "mamo" a ja do niego "tato". Nasza euforia, szczęście i radość rozlewała sie na wszystkich. Emek wyszedł po mnie żeby mnie odebrać z dworca. Był tylko on, nikogo innego nie widziałam, jak w filmach rzuciliśmy sie sobie w ramiona. Szczęście, szczęście dookoła szczęście.