Próbowałam kleić post na FB, o swoim porodzie, ale tekst jest za długi, wiec wrzucam tylko tu:)
Mój poród nie zaczął się wcale tak jak go sobie wyobrażałam. Nie było wielkiej niewiadomej gdzie odejdą mi wody, czy zdążę dojechać do szpitala czy będę wiedziała, że TO już się zaczęło. Cała przygoda rozpoczęła od testu oxytocyny. Wszystko poszło pomyślnie, więc ordynator zaplanował podanie normalnej dawki oxy na drugi dzień czyli sobotę 12 marca. Jak co rano po wizycie było badanie. Po badaniu nic nowego brak skurczy, rozwarcie na palec. Decyzja, jadę na blok porodowy, będą podłączać oxy. Spakowałam swoje rzeczy z pokoju na oddziale patologii. Zdążyłam zadzwonić do męża, że mnie tam zabierają. Był bardzo zestresowany i przejęty. Miał do mnie dojechać ze swoją siostrą. Byłam spokojna, a raczej już bardzo zniecierpliwiona, powiedziałam sobie, że rodzę dzisiaj i koniec! Nawet specjalnie wstałam o 5 rano i umylam włosy, ogoliłam nogi dokładnie. Szykowałam się na ważne spotkanie, musiałam jakoś wyglądać, żeby córce się spodobać

Po przejściu na blok obleciał mnie delikatny stres, ale położna była miła. Oprowadziła mnie, pokazała co i jak i wskazała moja sale :)Była ładna, nowa, z tv:)Zapytała czy chce lewatywę, zgodziłam się. Miałam swoja łazienke:)Mogłam wszystko zrobić na spokojnie. Koło 12:30 przyszła pani ordynator mnie zbadać. Badanie nie było już tak przyjemne jak wcześniej. Usłyszałam: "Tutaj już nie będziemy się z Panią pieścić. Przyszła Pani tu urodzić i zrobimy wszystko, aby tak się stało" . Po czym się uśmiechnęła. Wtedy mnie to ucieszyło, ale jak się później przekonałam, nie wiedziałam co to oznacza w praktyce... Podłączyli mi oxy. Najpierw bardzo delikatnie, kroplówka leciała powoli. W miedzy czasie włączyłam sobie tv. Za około 30 min przyjechał mąż ze szwagierką. Poprosiłam ją, żeby mnie wspierają, mąż nie chciał, więc go nie zmuszałam. I dobrze, że go tam nie było... Było całkiem miło. Rozmawiałyśmy sobie ze szwagierką, śmiechy, chichy, kroplówka leciała. Po 1,5h przyszła ponownie pani ordynator. Zbadała mnie i kiwnęła tylko mówiąc: " Bez zmian" . Poprosiła o podkręcenie kroplowki. Oczywiście każde jej badanie polegało na masażu szyjki. Do dziś się zastanawiam czego to nazywa się masaż, skoro nic wspólnego z masażem nie ma. Wręcz jest to dla mnie barbarzyństwo i coś bardzo nie humanitarnego... Sprawia tak ogromny ból, że odechciewa się wszystkiego. No tak, miała się już ze mną nie pieścić. Minęło kolejne 1,5h a u mnie nadal cisza. Zero skurczy, zero rozwarcia. To co, podkręcamy mocniej kroplówkę i dajemy zastrzyk na szyjkę, żeby zaczęła się otwierać. Po jakimś czasie zaczynam miec mroczki przed oczami. Pytam czy tak ma być. Podobno po zastrzyku tak. Dodatkowo mierze poziom cukru(bo na śniadanie zjadłam tylko 2 kromki chrupkiego pieczywa bez niczego), tam widzę wynik 62. Na porodówce nic nie wolno już jeść, więc szwagierka podaje mi gorzka czekoladę, która nosiłam ze soba. Mierzą mi ciśnienie 151/98, podają coś na zbicie. Dochodzę do siebie. I nagle gdzieś koło 18 łapią mnie skurcze. Znośne, takie jak na miesiączkę. Nie narzekam, śmieję się, że są nawet ok. Nic strasznego. Głupia, nie wiedziałam,że to dopiero pikuś. Kolejne badanie, kolejny "masaz". Kroplówka się kończy. Ja skaczę na piłce, kołyszę biodrami. Podają drugą kroplówkę i widzę, że skala wzrasta, przyspieszają tępo. W ten sposób już po godz.19 rozpoczyna się ostra jazda. Skurcze co 2 min, tak bolesne, że zwijam się na łóżku, kurcze nogi, spinam pośladki, zaciskam zęby. Aparatura pokazuje skale skurczy na 100. Mija 30 min, przychodzi położna. Nowa zmiana i kogo widzę, moją położna, którą chciałam wynająć, ale już terminu nie było i tylko szczęście było trafić na nią na dyżurze. Zaczyna mnie badać i mówi: " Proszę Pani, rozwarcie na 3cm, żebyśmy mogli podać znieczulenie musi być na 4cm, najlepiej 5cm, wtedy dłużej potrzyma" Przy każdym skurczu robi masaż szyjki. Otwiera ją mechanicznie palcami. Każda, która to miała wie co to znaczy. Inne niech się nie domyślają, bo nigdy w życiu nie beda w stanie sobie tego wyobrazic i lepiej dla nich. Po kilku, kilkunastu minutach, nie pamietam dokładnie, bo pojęcie czasu było juz dla mnie czymś odległy. Czuję jak przebija się worek z wodami, odchodzą wody. Ciepłe wody przynoszą mi odrobinkę ulgi. Wiem, że są czyste. Od tego momentu położna daje mi chwile spokoju, czeka na większe rozwarcie. A ja? A ja zwijam się z bólu. Skurcze są już tak nie do zniesienia, że zaczynam płakać, gryźć swoja dłoń. Nie ma ze mną kontaktu. Nic nie mowie, nie reaguje na nic, tylko cierpię... Mija jakis czas, szwagierka przerażona moim wyglądem wzywa położna, prosi o znieczulenie. Okazuje się, że jest rozwarcie na 5cm. W ciagu chwili, pojawiają się dwie młode panie anestezjolog. Cieżko im mnie utrzymać i ustawić, bo skurcze co 2min nie pozwalają mi na współpracę z nimi. Cała się trzęsę, nogi mi dygoczą. Po kilku próbach udaje się. Godzina 22:30. O 22:50 zaczynam czuć ciepło w nogach, skurcze zmniejszają swą intensywność. Przez jakieś 30 następnych minut dochodzę do siebie, nawet zaczynam się uśmiechać. To jednak nie był dobry znak, bo akcja porodowa traciła tępo, a to było nie do przyjęcia na takim etapie. Wkracza położna z masażem. Pomaga wywołać 8cm rozwarcia w expresowym tępie. Wzywa lekarza, przygotowują wszystko do porodu. I wtedy zaczyna do mnie dochodzić, że za chwile zobaczę swoje dziecko!!! Jestem podniecona. Atmosfera robi się ciekawa. Czuję się jak w filmie sensacyjnym. Ból jest, ale jakoś to ogarniam. Do czasu kiedy przychodzą bóle parte. Czuje jak mi rozrywa wszystko od środka, z kazdej str. Jak napiera dziecko. Wydaje mi się, że chcę się wyproznic, ale to ostre zaparcie. Jest godz. 23:50. Położna z lekarzem biorą mnie w obroty. Mowią co mam robić. Nabieram dużo powietrza, wstrzymuje oddech i prę do oporu. Przy 4 podejściu odpadam z sił, nie mogę się skoncentrować. Jest mi słabo i niedobrze. Mówią do mnie, że widać już mokre włoski dziecka i nie mogę się teraz poddać. Zapieram się i z całych sił pre. Trzy kolejne mocne parcia, lekarz skacze mi na brzuch i wypycha dziecko! Krocze pęka. Nagle robi mi się przyjemnie, nic nie czuję prócz radości. Płaczę jak bóbr, ledwo słyszę i widzę. Nie słyszę płaczu i jestem zdezorientowana. Po chwili rozchodzi się po sali płacz, wręcz wrzask. Ulga dla mnie. Położna pokazuje mi dziecko, pyta: " No i co się urodziło? " A ja : "Chłopak?" Patrzę na kobiece narządy mojej córki i mowie chłopak. To dopiero wstyd! Dają mi ją na pierś, a ona jak taki mokry kociak patrzy na mnie swoimi ślepkami:)Jest taka malutka. Rozpływam się i witam z nią. Obserwuje mnie z zainteresowaniem. Odtąd kocham ją bezgranicznie!!! Potem ją mierzą, ważą, spr czy wszystko dobrze. Cały czas słyszę jak płacze, a ja razem z nią. Dostaje 9 na 10 punktów, ze względu na swoją filigranowość. 2600g i 48cm kochanego ciałka:) W tej euforii nawet nie czuje co mi tam dalej robią. Dumna ciocia bierze Rozalkę na ręce. O wszystkim na bierząco jest informowany tatuś. Czeka na korytarzu cały zapłakany. Znowu mi ją dają, przystawiam do piersi, a ona ssie jak mały ssak:) Kolejny raz przeżywam euforię! Reszta dzieje się już w swoim rytmie. Lekarz zajmie się mną. Rozmawiamy, żartujemy, jest ok:)Pózniej przewożą nas na oddział położniczy. Tam czeka tata. Cały w emocjach, jednocześnie roztrzęsiony. Wita się z córcia i płacze. Tak ładnie do niej mówi, że ją kocha, że jest śliczna. Mnie mocno przytula. Dziękuje za wspaniała córkę, podziwia, że byłam taka dzielna i mówi, że kocha nas nad życie. Akurat miałam sama sale, wiec zostajemy sami intymnie na ze swoimi emocjami, które nadal w nas tkwią do dziś