Mam tyle obaw, różnych myśli w głowie. Już nie mogę się doczekać pierwszego podglądania. Byle do poniedziałku.
Punkcja w piątek lub sobotę. Natomiast transfer w 2 lub 3 dobie. Okazuje się, że w Novum nie praktykują za często transferów blastocyst. Nie wiedziałam o tym. Mogą czekać do blastocysty na wyraźne życzenie pacjentów i gdy widzą, że ma to sens. Twierdzą, że zarodkom jest lepiej w macicy.
Na razie bardzo się cieszę. Wszystko idzie bez większych perturbacji. Rozmawiałam też o tym, jaki przepisze mi lekarka progesteron. Lekarka zaczęła, że oni przypisują głównie lutinus i luteine. Nienawidzę lutinusa. Zapytałam wprost, czy mogę prosić o prolutex. Okazało się, że nie ma problemu Będę miała koktajl prolutex + luteina pod język.
Na razie będę siedzieć i udawać przed Mężem, że się nie zamartwiam Powiedziałam Mu co nieco, ale nie za wiele. Tyle, żeby wiedział, kiedy mnie zawieźć do szpitala.
Wiadomość wyedytowana przez autora 16 grudnia 2015, 16:20
Pobrano 18 jajeczek, w tym 11 dojrzałych. Te niedojrzałe dali jeszcze do dojrzewania (cokolwiek to znaczy????), ale niekoniecznie dojrzeją. Zgłosiłam do zapłodnienia max. szczęśliwą trzynastę. Dokładnie tyle miałam zapładnianych w poprzednich dwóch procedurach. Zapłodnią zatem na pewno te 11 dojrzałych jajeczek plus ewentualne dwa, które dojrzeją.
Jutro Pani Doktor zadzwoni powiadomić nad, jak się sprawy mają i kiedy transfer.
Na ten moment czuję się dobrze. Oby tak zostało Zdaję sobie sprawę, że pęcherzyków było dużo, są z tego względu pewne zagrożenia, ale trzeba być dobrej myśli.
Na razie czuję się dobrze. Oszczędzam się i biorę górę leków.
Progesteron zaczyna działać na mnie. Cyce bolą, pojawiło się rozdrażnienie. Zwłaszcza rano, gdy muszę wstać o 6.00 na zastrzyki i pierwszą porcję leków. Zaczyna mnie wkurzać, że nie jestem w swoim mieszkaniu. Już chcę do Krakowa. W swoim domku poczuję się lepiej. Mąż robi co może, wymyśla gdzie można by jeszcze pójść, co zobaczyć, a ja nie mam do tego głowy ani chęci. Nie poznaję siebie.
Zaczynam się też bardziej denerwować jutrzejszym dniem. Ponieważ mamy tu mały aneks kuchenny, ugotowałam w tym czasie obiad na jutro, ogarnęłam trochę, spakowałam się. Jutro, jeśli będę po transferze, chcę tylko odpoczywać. Nie chcę chodzić po restauracjach, tylko leżenie. A w Wigilię uciekamy stąd wcześnie rano. W końcu.
Wiadomość wyedytowana przez autora 22 grudnia 2015, 18:31
Generalnie mam duże jajniki 9-10 cm, i troszkę wody za macicą. Nie można tego jeszcze nazwać hiperką, ale gdyby się udało zaciążyć, to hiperka jest bardzo prawdopodobna. Dostinex zapewne złagodził sprawę.
Mamy 5 mrożaków na dzień dzisiejszy, ale jeszcze kilka walczy. Może do jutra jeszcze coś będzie. Niby 5 to dużo, ale tylko jeden ładny. Patrzyłam dziś na wszystkie, na tego najładniejszego prawie cały czas. Bardzo chciałam go zabrać. Bardzo. A teraz pewnie już jest zamrożony.
Mam odstawić wszystko oprócz heparyny i dostinexu, bo to one blokują hiperkę. Dostałam na 10 dni orgametril, który wyciszy jajniki. Jak go odstawię, to powinna przyjść małpa.
Transfer jest możliwy w przyszłym cyklu, ale jajniki muszą się uspokoić do tego czasu.
Podglądanie cyklu mam robić w Krakowie. Do Warszawy pojadę na crio. Mam dzwonić i mówić jak sytuacja do lekarza prowadzącego w Novum.
Dramat. Nie udźwignęłam psychicznie kolejnego dnia w czasie naszych starań. Po wyjściu z kliniki zarządziłam kategorycznie, że natychmiast wracamy do domu. Natychmiast. Nie obchodziło mnie, że mamy jeszcze opłaconą jedną noc. Mąż nie miał wiele do gadania.
Tak więc, jestem już w domku.
Chyba dobrze się stało... Od dnia odroczenia transferu czułam się coraz gorzej. Brzuch miałam jak balon, w zasadzie nadal mam. Czułam pieczenie w odszewnej - to pewnie te płyny się gromadziły. Na szczęście od wczoraj jest coraz lepiej. Już nie czuję jajników, pieczenia nie ma, tylko ten brzuch powiększony jeszcze został.
Teraz odliczam do krio.
Orgametril i dostinex odstawiłam jako ostatnie. Któryś z tych leków sprawiał, że miałam strasznie wzdęty brzuch, 2 kilo mi przybyło i co jakiś czas wyskakiwała mi swędząca wysypka wokół kostek nad stopami. Od wczoraj, czyli po dwóch dniach od odstawienia tych leków, wszystko wróciło do normy. Stawiam, że orgametril tak na mnie działał negatywnie. No cóż. Musiałam go brać równo 10 dni, nie ma zmiłuj. Tak kazała mi lekarka.
Teraz czekam na małpiszcze, którego niestety jeszcze nie ma, a bardzo pasowałoby mi, żeby przyszła dziś. Mam już umówioną wizytę na usg w piątek, żeby sprawdzić, czy jajniki są już ok.
W sylwestra byli u nas znajomi. Po ślubie są 4 lata. Czasami podejrzewaliśmy z Mężem, że u nich też są problemu z ciążą. Minutę po północy oświadczyli, że koleżanka jest w ciąży. Podobno dopiero teraz zaczęli się starać i wyszło jak dla nich "za szybko, bo oni chcieli dopiero w marcu zaciążyć" i teraz mają mały zgrzyt z pracą zawodową...
Cieszę się z nimi. Znajomym nie zazdroszczę negatywnie
I jeszcze to coś, co ze mnie wyleciało pod wieczór... masakra. To nie były żadne skrzepy, tylko wyraźne, duże, grube i zwarte fragmenty błony. Gdyby nie fakt, że nie było transferu, to pomyślałabym, że to poronienie. Natomiast intensywność samego okresu nie jest jakaś nadzwyczajna, raczej normalna.
Weekend na stoku na pewno poprawi mi humor. Jeżdżę na desce, nart trochę się boję. Niemniej jednak, zamarzyłam sobie pojeździć na nartach w tym sezonie. Umiejętności narciarskie mam w zasadzie na zerowym poziomie, więc pasuje zacząć od nowa, z instruktorem. I już miałam dzwonić i się umawiać, ale potem pomyślałam, że bez sensu. Przecież możliwe, że czeka mnie w tym miesiącu transfer i jak się uda z ciążą, to nie pojeżdżę i cała nauka z tego sezonu pójdzie na marne.
A obiecywałam sobie kiedyś, że moje starania nie będą mnie w niczym ograniczać, bo życie można stracić na takim gdybaniu, ale nie da się tak nie gdybać
Wiadomość wyedytowana przez autora 7 stycznia 2016, 12:51
USG robiła mi przypadkowa lekarka, ponieważ mój "stary" ginek pochorował się nagle. Była całkiem ciekawa, co i jak, choć też nie jakoś bardzo nachalna. Zapytała ile się staraliśmy, zanim było ivf, nawet wypytała o rodzaj i dawki leków, jakie dostałam. Powiedziałam, że krótko się staraliśmy, kilka miesięcy, bo problem wyszedł od razu i to całkiem spory. Nie było sensu niczego innego próbować. Od razu powiedziałam, że to nie pierwsze in vitro tylko trzecie. Na to ona zaczęła, czy mąż się leczył, jaki jest powód? Odpowiedziałam, że mąż się nie leczył za specjalnie, ponieważ powód złego nasienia nie został odkryty. To ona na to, że koniecznie trzeba genetykę zbadać. Wiec jej odpowiedziałam, że wydaliśmy sporo pieniążków na badanie genetyki i tam nic złego nie wyszło. I wtedy zaczęła się gadka, która strasznie mnie zdenerwowała, choć nie pokazałam tego na zewnątrz. Lekarka powiedziała, że "musimy trafić na dobrego, uczciwego lekarza, który nam szczerze powie, że nie ma sensu z tym nasieniem dalej się starać, bo życie można stracić, że to nie ma sensu, że pani (w sensie ja) jest taka młoda, ładna dziewczyna, szkoda życia, szkoda zdrowia".
Noż kur_a. Moja sprawa.
Gdy mi to mówili, nie było ze mną męża. Powiedziałam mu po powrocie do domu. I co? Chyba trochę się załamał Znów powtórzył, że to wszystko jego wina, ale ja nie miałam ochoty nawiązywać takiej rozmowy. Ucięłam ją szybko.
Dziś mam 10 dc i czuje, że coś w jajnikach zaczyna się dziać. Śluz już się zmienia. Może jednak ta owulacja zrobi mi psikusa i pojawi się około 14 dc. Dlatego też właśnie spanikowałam i zapisałam się na usg jeszcze na poniedziałek 13 dc, żeby nie pluć sobie w brodę, że przegapiłam moment. Niestety będzie to ta cholerna baba, która mi nagadała, że "szkoda życia". Akurat tylko ona robi usg po południu w poniedziałek w klinice, która mi pasuje logistycznie. No trudno. Postaram się nie wdawać z nią w żadne dyskusje.
Długo wahałam się, czy to napisać. Ktoś może pomyśleć, że jestem jakimś mitomanem i cały ten mój pamiętnik trzeba dzielić przez 10. No ale taka jest niestety prawda. Takich lekarzy ginekologów też mamy. Nie będę składać skargi, choć bardzo mnie korci.
Z dobrych informacji - szykuje się owulacja Na prawym jajniku pęcherzyk ma 19 mm. Owulka prawdopodobnie w czwartek, ale nie ma co zgadywać. Idę na usg jeszcze w środę, potem czwartek i jeśli w czwartek pęcherzyk nadal będzie, to czeka mnie usg również w piątek.
Zapisałam się do innego lekarza.
Zalecane: usg środa i czwartek, ewentualnie piątek też, jeśli w czwartek wieczorem pęcherzyk jeszcze nie pęknie. W dzień "0" (owulacja) progesteron 1x na wieczór, następnie 3x dziennie. Jako 1x progesteron liczymy zastrzyk prolutex lub 2 tabletki luteiny "50" pod język. Postanowiłam, że na wieczór będę brała zastrzyk z prolutexu, a rano i w południe 2 luteiny pod język.
Dzwonić mam maksymalnie 3 dni po owulacji i umawiać się na crio, ale najlepiej dzwonić jak najszybciej.
Po owulacji mam wdrożyć również encorton 1,5 tabletki na dobę (1 - 1/2 - 0).
Estrofem i fraxiparine mam na razie nie brać.
Owulacji spodziewam się jutro. Oczywiście jestem umówiona jutro wieczorem na usg, aby to ewentualnie potwierdzić. Endometrium coś mało rośnie. Niby urosło tylko pół mm przez ostatnie dwa dni. Tak więc, jestem już po 3 lampach wina Jutro poprawka.