Wczoraj zdenerwowanie, to całe rozdygotanie procedurą, ale też i zachowanie Brata, mojej Rodziny, durnego psa na podwórku (long story) oraz sąsiada, który podkrada moje miejsce parkingowe, sięgnęło zenitu. Jadąc odcinek 10 minut - jechałam na automacie. W sensie skrzynię mam manualną, chodzi mi o automat w mojej głowie. Trasy nie pamiętam. Myśli fruwały dowolnie, w ogóle nad nimi nie panowałam. Wjeżdżając na podwórko (na to samo, co wcześniej dobry tysiąc razy i dokładnie przecież wiem, jak wjechać, żeby nie obić samochodu, ściana została cała, murek wokół piwnicy nie uszkodził mi auta, nie uszkodzić stojących obok poloneza caro, jakiegoś odpicowanego merca, opla astry, nie zabić szlajającego się pieseczka, uważać na złomiarkę, która czasem się tam przewija) zaryłam prawe tylne drzwi i prawe nadkole. Akurat tam rys nie miałam. Kawałek ściany (na rogu kamienicy) odpadł. Ze styropianem. No bo przecież ja się nie przejmuję, nie? To po prostu kolejny krok, zastrzyki, może się uda, może nie, ale ja się nie przejmuję. Wysiadłam, poryczałam się. Zadzwoniłam do Mężusia, powiedziałam (zawodziłam tak na klatce schodowej, pozdrawiam niniejszym moich sąsiadów):
K: "Maaam caaaaały booook zarysowany, i w ogóle mam dość Brata i tych zastrzyków i życia na odległość..."
M: "Krąsi, ale co Ci się stało, jak to bok masz porysowany, ktoś Cię napadł i z żebrami masz problem?"
K: "W aucie, w aucie mam cały bok porysowany, i znowu będziesz się śmiał."
M: "Jesteś cała! Ojeja, tak się cieszę, że nic Ci nie jest. Solennie obiecuję nie śmiać się ani z Ciebie ani z Twojego autka, naprawdę, a powiesz mi, czy to naprawdę jest powód do tego, żeby uznać, że dzień był fatalny?"
K: "Tak, powód jest wystarczająco dobry, mam cały bok porysowany i jeszcze te zastrzyki... (i tak jeszcze dłuuuuugo)"
Także teges. Paranoja.
Trzeci podgląd. Estradiol 2960,30, progesteron 1,03. Udało mi się być u mojej lekarz prowadzącej. także już fajnie.
Prawy jajnik 5 dojrzałych 21-25 mm i 5 małych.
Lewy jajnik: 5 dojrzałych 20-24,5 mm, nie pytaliśmy, ile małych.
Endometrium 9,2 mm.
Będziemy zapładniać wszystkie komórki z uwagi na czynnik męski. Pani doktor liczy na około 6-8 dojrzałych. Wstępnie jest ICSI.
Na porannej wizycie zapadła decyzja o punkcji w piątek. No i jednak znalazł się anestezjolog na piątek. Uff. Ale rano jeszcze nie wiedzieliśmy tego, czy będzie transfer. Transfer miał zależeć od wyników estradiolu. I lekarz przed chwilą zadzwoniła i powiedziała, że robimy transfer w tym cyklu a ja się popłakałam ze szczęścia. Oczywiście rano przed wizytą i w trakcie poziom stresu i strachu był gdzież wysoko wśród samolotów. Potem przyszło zdenerwowanie na cały świat. Teraz ta radość i łzy szczęścia. Napisałam Mężusiowi info od lekarza i sms od niego:"Uff. Zawał mam chyba. Nie wierzę.".
Dlaczego nikt nie powiedział, że to są jeszcze większe wahania nastroju i emocji niż same starania, wizyty, leki??? Nie spodziewałam się, że może być jeszcze gorzej pod tym kątem, a tu co 5 sekund strach, radość, strach, obawa, szczęście, nadzieja, płacz!!!
Chciałam Wam też powiedzieć, że po warsztatach powstała solidna grupa wsparcia. Naprawdę taka fest. Zarówno dzięki tej grupie wsparcia oraz grupie wsparcia z ovufriend - przejście tego dziadostwa jest łatwiejsze. Nie potrafię sobie wyobrazić braku możliwości wymiany doświadczeń z Wami, braku możliwości wypisania się, zapytania się, poradzenia się.
Wiadomość wyedytowana przez autora 17 lipca 2019, 13:53
Pobrali 12 komórek jajowych, 10 było prawidłowo dojrzałych, podjęliśmy z Mężusiem decyzję, że przy tylu to jednak zapładniamy 6, pozostałe mrozimy. Jutro lab ma się kontaktować, jak przebiega zapłodnienie.
Było z przygodami. Teraz niekoniecznie wynikającymi ze strachu przed narkozą, ale z właściwości mojego organizmu zwaną podatnością na znieczulenie Przeszłam sobie do sali operacyjnej. Tam, standard rozkładam nogi, podciągam koszulkę, zjeżdżam na dół stołu, każą zjechać jeszcze bardziej, więc mówię, że póki nie zrobią stołu dla wysokich albo nie opuszczą trzymadełek na nogi trochę dalej/niżej to nie mam takiej możliwości - ok zorientowali się, że trzeba coś tam poprzesuwać, wchodzi moja lekarka, pyta o samopoczucie, mówię więc, że to jest piękny, słoneczny dzień, a zaraz potem anestezjolog mówi, że podaje pierwszy lek, po którym może się zrobić dziwnie.
K: moja głowa...
Anestezjolog: co z nią?
K: Kręęęęci się, pilnuje mnie Pan?
A: oczywiście, że Pani pilnuję.
K: Niech mnie Pan pilnuje...
A: Spokojnie, a teraz nakładam maseczkę i Pani będzie oddychać.
Tyle. Nic więcej nie pamiętam. Wszyscy byli zaskoczeni, że jestem tak podatna na znieczulenie - podawałam to do wywiadu trzykrotnie. W tym 2 razy przed samym zabiegiem. A tu takie zaskoczenie. Wybudzałam się 2 godziny!!! Laska, która miała punkcję po mnie, była wybudzona dużo wcześniej niż ja. Bolał mnie brzuch i krzyż. Przyszła moja pani doktor i powiedziała, że może pójdziemy na usg. Widząc jednak, w jakim jestem stanie, powtórzyła już: "dobra, to pojedziemy na usg". Zrobili mi usg. Miałam powiększone jajniki. Podali mi dodatkowy lek przeciwbólowy, podobno bardzo dużą dawkę jak na moją posturę (słowa anestezjologa przed zabiegiem, jak wstałam z łóżka: "Spod kołdry to nie widać, że jest Pani taka długa! Ale wie Pani, jak to mówią na siłowniach - najpierw masa, potem rzeźba" - "Panie Doktorze pogadałby Pan z moim Mężem, on by Panu powiedział, że mnie łatwiej ubrać niż nakarmić"). Leżałam tam sporo. Pielęgniarka anestetyczna, potem, jak leki nasenne przestały działać, powiedziała mi, że jak dla niej, to miałam takie skurczowe bóle brzucha i warto wtedy zmienić pozycję leżenia.
W międzyczasie przyszła lekarz i powiedziała, że pobrali 12 komórek i trzeba się zastanowić, ile zapładniamy, bo spodziewaliśmy się maksymalnie 10. Poprosiłam, żeby albo Mąż podjął decyzję, albo przyszedł na salę. Szybko przedyskutowaliśmy temat i wyszedł, żeby nie przeszkadzać drugiej pacjentce.
Jak już leki nasenne przestały działać, a z kolei przeciwbólowe zaczęły, to zaproponowano mi herbatę. Pielęgniarka doradziła, żeby jednak wsypać do niej cukier, bo to kalorie i nie będę mieć aż tak pustego żołądka. No i zaczęłam jakoś funkcjonować.
Przyszła moja lekarz i powiedziała "No proszę, kto tu wrócił do życia! Pamięta Pani, ile komórek pobraliśmy? Ale to i tak za pół godziny będziemy wiedzieć, ile z nich jest prawidłowych, wtedy pogadamy, ale proszę się szykować na to, że transfer przenosimy na kolejny cykl".
Ogarnęłam się i wyszłam już z sali do poczekalni. Wypiłam kubek wody. Wypiłam jogurt i strasznie znowu mi się chciało spać. Położyłam się na kolanach Mężusia, zobaczyła to położna i zaproponował mi poduszkę z sali zabiegowej. Skorzystałam
Weszliśmy do gabinetu, ja oczywiście śpiąco, ale jednocześnie w różnorodnych emocjach, bo tu miał być transfer, tu nagle odwołany, rozczarowanie, ale i odrobina zadowolenia, bo odpocznę, ale nie, bo przecież, co jeśli z mrożenia nic nie przetrwa? Podaliśmy naszą decyzję o zapłodnieniu 6. Pani doktor przekazała ją dalej. Dała mi na dziś zwolnienie, receptę na heparynę, ogólnie mam brać metylowane formy wit. z grupy B, encorton, heparynę, no i oczywiście progesteron w końskich dawkach. Uspokoiła mnie też w kwestii tej kurczliwości macicy. Znalazłam artykuł naukowy, w którym opisuje się, że 30% pacjentek ma takie mikroskurcze i u nich odsetek ciąż spada o 2/3!!! Podaje się wtedy antagonistę oksytocyny, czyli atosiban. Pani doktor mnie uspokoiła, powiedziała, że po to są końskie dawki progesteronu, który właśnie uspokaja macicę i ją relaksuje. Na początku wizyty powiedziała, że przekładamy transfer na kolejny cykl. Ręce mi się zaczęły trząść, kazała się rozebrać, sprawdziła jajniki. Powiedziała, że ok, robimy transfer teraz, bo jajniki ładnie się obkurczyły w porównaniu z tym, co było godzinę temu. Weszłam do łazienki, przebrałam się, wychodzę i słyszę, że mam podjąć decyzję, czy transfer teraz czy w kolejnym cyklu. Mi tam ręce nie przestawały latać. Przeprosiłam za to lekarza, powiedziałam, że to są takie emocje, na które nikt nie jest w stanie przygotować. Biorąc pod uwagę również zachowanie Mężusia (teksty z ostatnich kilku dni i jego bezsenność"Jak dobrze pójdzie, to niedługo będziesz mieć brzuszek większy niż mój!", "Nie wiem, czy ja się bardziej cieszę, czy bardziej boję?", "To jutro dzień obijania się, w niedzielę dzień stresu, w poniedziałek emocjonalny odlot, we wtorek to chyba z tego wszystkiego nie pójdę do pracy, no bo po co, skoro w środę transfer", poza tym jak On się stresuje uruchamia mu się gadanie i jedzenie - nie można mieć żadnych zapasów w szafkach - więc mam teraz gadułę z pełnymi ustami), zapytałam, czy to normalne dostawać zawału serca - W trakcie procedury? - Tak. - To tak. Największy jest w przypadku pozytywnego testu ciążowego, a potem przychodzi myślenie "Co ja właściwie dobrego zrobiłam?", a potem dostaje Pani mini zawałów każdego dnia, najpierw o przyrost bety, potem o serduszko, potem o ruchy dziecka, a potem to już wie Pani - rodzicielstwo, te zawały do końca życia. Idzie się przyzwyczaić.".
Uspokojeni, z odpowiedziami na wszystkie pytania, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Jesteśmy już w domu. W drodze powrotnej śniło mi się, że Gonapeptyl to był filozof i żył w czasach Sokratesa, miał idealnie równe wąsy i dlatego wszyscy go prosili by dzielił wszystko na idealnie równe połowy. Paranoja. Z pewnością paranoja.
Teraz już uprzedzona :D:D o strachu ciążowym i czekających mnie zawałach serca związanymi z rodzicielstwem czekam z niecierpliwością na telefony z lab. No i trzymam kciuki za Mężusia, bo taaaaak bardzo widać po nim stres. Umówiliśmy się na weekend ze znajomą, przynajmniej przez chwilę, nie będziemy o tym myśleć.
Pan z lab stwierdził, że zadzwonią w środę rano, żeby potwierdzić transfer i nie będą dzwonić w 3.dobie, bo najlepszym dowidem na prawidłowy rozwoj zarodka, jest to, że on jest w tej 5.dobie.
W ramach zagłuszania stresu ja kupuję kosmetyki, Mężuś je.
Transfer odroczony. Istnieje 60% prawdopodobieństwo późnej hiperstymulacji. Jajniki na usg nie wyglądają zbyt ładnie. Choć czuję się dobrze, brzuch nie boli, razem z Mężusiem i lekarzem podjęliśmy taką decyzję. Mężuś głównie dlatego, że na cyklu naturalnym będę brać mniejsze dawki hormonów i przez krótszy czas, ja głównie przez ryzyko hiperki. To chyba oczywiste, że podejmując decyzję płakałam, prawda? Z uwagi na to, że mam najukochańszego Mężusia na świecie, to usłyszałam, że to przez te hormony, którymi jestem naszprycowana. I skoro mam wytłumaczenie, to mogę się rozklejać
Na dziś z 5 komórek, które się zapłodniły - mamy 1 zarodek do transferu, 2 pozostawione do obserwacji do jutra. Pozostałe się zatrzymały po 3. dobie. Naszym zdaniem - czynnik męski. Szczegółowe inf. o klasie komórek, parametrach nasienia i klasie zarodków będą na karcie kończącej procedurę.
Moja lekarz dziś nie przyjmowała, ale zadzwoniła do kobiety, która mnie przyjmowała i przekazała moje obawy (wczoraj sobie z lekarką prowadzącą solidnie posmsowałam). Ta nowa równie cierpliwie i szczegółowo odpowiadała na nasze pytania.
Dowiedziałam się, jak wygląda transfer - przez lekko krzywą szyjkę bałam się przypadku robienia transferu przez nieznającego mnie lekarza. Dalej powiedziała wszystko o transferze na cyklu naturalnym. Uspokoiła nas i powiedziała, że mają kilkuprocentowo wyższą skuteczność w przypadku kriotransferów niż w przypadku świeżych. Że na kilkaset transferów tylko kilka zarodków nie przeżyło mrożenia. Nikt nie zagwarantuje, że nasz przeżyje, ale to uspokaja. Odpowiedziała również na moje, tylko pozornie durne, pytanie "Na naturalnym cyklu mam swoją owulację. Jakby się wydarzył cud i udałoby nam się zajść w ciążę, to wtedy w dniu transferu nikt nie wie o ciąży i może się zdarzyć mnoga?"-"Tak, dlatego zalecamy wstrzymać się ze współżyciem. Mamy taki przypadek bliźniąt. Jedno dziecko poczęte naturalnie, drugie z in vitro.".
Nie zamierzamy się powstrzymywać z rozkoszowaniem się, gdyż ostatnio i tak mieliśmy siebie mało - laparoskopia, gojenie się, stymulacja, przed transferem 2 dni muszą być bez.
Mam stopniowo schodzić z encortonu, wyłaczyć duphaston, zostać przy minimalnej dawce luteiny. Stawiam się w klinice około 10 dc. Szybko policzyliśmy, że transfer byłby 16 sierpnia. Długi weekend - ciekawe jak będą wtedy pracować.
Wracam dziś do dawek wszystkich supli sprzed histeroskopii. Wtedy zrobiłam sobie luz - bo i po co, a potem jakoś zeszło. Nie będę brać nic na śluz, bo przed histeroskopią nic nie brałam, a był idealny.
P.S. Jestem po pierwszych zastrzykach z heparyny. Jak one bolą! I nie chcą wbijać się w skórę i robią ślady!
Sponsorem dzisiejszego wpisu jest stres i spokój zarazem.
Zapomniałam zupełnie napisać, jak Mężuś sobie radzi ze stresem. Ja idę na jogę, na ściankę wspinaczkową itd. Mężuś w poniedziałek ze stresu związanego z procedurą - dwa razy, tym samym autem, pojechał na myjnię. Mył samochód tylko z zewnątrz. Ponad 2 godziny łącznie mu zeszło. Zrobił półtoragodzinny trening na wioślarzu (zazwyczaj ciężko mi go namówić na 20 minut roweru) oraz poszedł ze mną na jogę (1,5 godz.).
Spokój: wiem, że mam dobrego lekarza prowadzącego. Jasne, nie jest nieomylna, czasem bywa irytująca, ale gdy ją tylko porównam z kimkolwiek innym, to zawsze wygrywa. Może tylko spec od laparoskopii byłby wyżej - ale on nie robi in vitro, no i jednak nie będę jeździć pół Polski do niego.
A teraz spokój: po wczorajszym dniu pełnym skoków emocjonalnych zjedliśmy obiad, pogadaliśmy, Mężuś mnie odstawił na Centralny i sobie wracałam do domu. Mała dygresja - czy ktoś może mi wytłumaczyć, dlaczego na Dworcu Centralnym na peronach ławki są na samych końcach peronów i to dosłownie sztuk kilka, natomiast kosze na śmieci są pojedyncze na środku peronów? Największy dworzec w Polsce, centrum przesiadkowe, pociągi międzynarodowe i nie ma gdzie usiąść i poczekać na pociąg. Rozumiem problem bezdomnych - tam chyba pracują ludzie mający na celu dbanie o "prestiż" dworca. Jeżdżę pociągami często, niektóre dworce znam na pamięć, nigdzie pod kątem koszy na śmieci i miejsc siedzących nie jest tak ubogo.
Wracam sobie do domu, dostałam smsa od lekarki prowadzącej: "Dzień dobry. Jak się Pani czuje?". Odpisałam jej, że dobrze, transfer odroczony, decyzja moja, Mężusia i lekarza, że 60% prawdopodobieństwo hiperstymulacji, że na pewno mamy 1 zarodek, z pozostałymi nie wiadomo, co dalej, przeprosiłam za zaistniałą sytuację i wyraziłam chęć zobaczenia się na monitoringu w sierpniu. Jakieś 20 minut później dzwoni telefon. Lekarz prowadząca. No cóż. Siedząc w pociągu (na szczęście mało ludzi wokół i szczerze - i tak ich nie zobaczę, więc gadałam dość swobodnie) z zanikającym zasięgiem odebrałam telefon od swojej lekarz prowadzącej. Przytoczę mniej więcej treść tej rozmowy. Przerwało w międzyczasie z uwagi na nikły zasięg i lekarz zadzwoniła do mnie drugi raz. Rozmowa, która mnie uspokoiła, podniosła na duchu i upewniła w przekonaniu, że wybraliśmy dobrego lekarza:
L: "Pani Krąsi - ja to wszystko wiem, o czym Pani mi napisała, od dr Ewy. Wiem, że tam było trochę płynu w jamie macicy, to też jest przyczynek do hiperstymulacji, poza tym Pani jest szczupła, drobna, ma Pani wysokie AMH, my chcemy tak to zrobić, żeby było komfortowo, więc stan psychiczny też ma znaczenie."
K: "Pani Doktor, ja przepraszam bardzo za moją niestabilność. Te wszystkie rzeczy to było to, o czym Pani mówiła od początku procedury."
L: "Pani Krąsi, ale tak się zdarza. Panie w trakcie stymulacji przyjmują bardzo duże dawki hormonów, niektóre z Pań są bardziej płaczliwe, inne depresyjne. W sobotę mieliśmy taką samą sytuację, też Państwo przyjechali na transfer i transfer został odroczony, więc takie sytuacje się zdarzają."
K: "Ale ja mam nadzieję, że nie odda Pani teraz komuś innemu naszych kart z uwagi na tą sytuację?"
L: "Nie, absolutnie, to ja jestem Państwa lekarzem prowadzącym! Możliwe, że w przyszłym cyklu jak Pani przyjdzie na monitoring przed to akurat trafi Pani do kogoś innego. Albo ktoś inny będzie wykonywał transfer, bo tego teraz nie wiemy, kiedy to dokładnie będzie."
K: "Byle nie dr S!!! Tylko nie ona! Znaczy się, Pani Doktor, tak między nami, byliśmy w trakcie stymulacji na kontroli właśnie u niej, bo akurat tego dnia Pani nie było, i nie podpasowała ona ani mi ani Mężowi, nie poczuliśmy z nią chemii, więc jeśli można byłoby wybierać - to jej nie chcemy."
L: "Ok, nie ma sprawy, akurat wiem, że dr Ewa już jest po urlopie, a ona pracuje głównie w tej klinice, więc w razie gdyby mnie nie było, jest jeszcze dr Ewa. Niech Pani pamięta - komfort Pani i Pani Męża jest bardzo istotny, a nam wszystkim zależy na urodzeniu w terminie zdrowego dzidziusia. Jeśli możemy dodać cokolwiek, by zwiększyć na to szanse, to zrobimy to. Terminowo urodzony, zdrowy dzidziuś jest naszym celem. Jeśli teraz, z uwagi na ryzyko hiperstymulacji - a ono jest bardzo duże, tylko nie możemy określić, jaką postać by przybrało - mogłoby się okazać, że do ciąży nie dojdzie, albo będziemy musieli wybierać między Panią a ciążą - to lepiej dmuchać na zimne, w mojej ocenie, po tym, co dziś usłyszałam od dr Ewy - to jest bardzo rozsądna decyzja."
K: "No i wie Pani kolejnym argumentem, to była kwestia tego, że my nie jesteśmy z Warszawy i jakby doszło do tej hiperstymulacji, to kto by mnie tu leczył i jak?"
L: "Pani Krąsi, wtedy to ja bym Panią ściągnęła do siebie do szpitala."
K: "Pani doktor, ja dziękuję za ten spokój i za Pani czas i za Pani uwagę, mam nadzieję, że się widzimy, słyszymy, jesteśmy w kontakcie".
L: "Oczywiście Pani Krąsi, dobrego popołudnia!".
Także tak. Wróciłam do supli, Mężuś cały czas na kuracji hormonalnej i suplach, ja będę miała czas, żeby się pożegnać ze sportem na jakiś czas. Przynajmniej ze wspinaczką. Na 12 sierpnia jestem wstępnie umówiona na monitoring u mojej lekarz prowadzącej, w razie czego już wiem, że 16 sierpnia klinika działa normalnie i moja jest, jest też dr Ewa, którą w razie czego już poznaliśmy i akceptujemy. Już wiem, że na 100% po transferze biorę L4. Nie ma co ryzykować, czasem muszę poprzenosić akta, czasem przyjdzie ktoś, kto mi podniesie ciśnienie, ludzie wypachnieni i śmierdzący (a podobno zarodki nie lubią zapachów), będę wcinać migdały i orzechy brazylijskie w 1 fazie cyklu, awokado tak jak teraz, czyli 2 sztuki w tygodniu, ananasa te magiczne 2 plasterki dziennie. Przemyślę kwestię atosibanu.
Muszę z siebie wyrzucić mnóstwo wczorajszego żalu i rozgoryczenia, tylko w około 10% związanego ze staraniami. Drugi powód opisania tego - konieczność zapamiętania płynących z tej sytuacji wniosków na trochę dłużej niż tydzień.
Okres między punkcją a transferem postanowiłam wykorzystać na pożegnanie się ze sportem. W sierpniu zachodzę przecież w ciążę, więc nie będę mogła uprawiać wspinaczki, stać na głowie na jodze, no ogólnie coś tam zamierzam uprawiać, ale nie w takim natężeniu , no i nie wszystko będzie wolno. W związku z tym wczoraj pojechaliśmy na 1 dzień w skały. Moja kumpelka była tam od piątku i planowała zostać do niedzieli. Dla porządku w opowieści występują: Mężuś, Krąsi, Siostra, Anka - kumpelka, Pan Gadżeciarz - nowy facet Anki, Mały Człowiek - 4,5 letnie dziecko Anki z poprzedniego związku i Kasia - koleżanka, która przyjechała w skały w sobotę z zamiarem wyjazdu w niedzielę. Jest jeszcze Pies - pies Kasi.
Anka pisze do mnie wiadomość w piątek po 22, że się zakopali. Są już na miejscu, rozkładają namiot, ale się zakopali, czy mamy linkę i w ogóle. Odpowiedziałam, że mamy i że raczej damy radę. Mężuś stwierdził, że trzeba zapakować saperkę w razie czego, choć Pan Gadżeciarz powinien mieć saperkę. Pan Gadżeciarz - człowiek ma namiot za 1500 - 2000 zł. Namiot używany w polskich lasach. To jest namiot ekspedycyjny, używany w ekstremalnych warunkach. Namiot nigdy nie wyjechał poza granice naszego kraju. Pan Gadżeciarz ma 3 różne noże myśliwskie, żaden nie jest ostry, nie da się nimi ukroić ani chleba ani pomidora, no nic. I do tego gardzi zwykłym scyzorykiem. Zwykły scyzoryk jest zbyt zwykły. Ale za to ostry. Zwykły scyzoryk, taki malutki mam nawet ja. Pan Gadżeciarz ma zegarek z altimetrem (czy czymś takim, przelicza na jakiej wysokości jesteś) i innymi bajerami za jakieś ponad 3000 zł. Także teges.
Podjeżdżamy pod nich. Piach, piach i bagno. Nie chcieli spać na kempingu, gdyż tam jest "za dużo ludzi i za głośno", więc spali na dziko prawie w kopalni piachu. Zakopani ku.wa po jaja. No inaczej tego nie można określić. Myślałam, że tylko troszkę się zakopali. Przednie koła do połowy. Z przodu samochód zakopany po tablicę rejestracyjną. I samochód wcale nie był naszykowany do wyciągania. Byłam przekonana, że już będzie odkopany, a tu nie. Pierwszy błąd - im na tym nie zależało. Mężuś wziął się za odkopywanie kół samochodu. Okazało się, że Pan Gadżeciarz nie ma saperki. Koszt 30 zł. Nie pomyśleli, żeby to rękoma odkopać. Nie pomyśleli, żeby to gałęzią, kijem odkopać. Nie. Czekali. Mężuś stwierdził, że wyciągamy go za tył, bo tył jest niezasypany tak. Pan Gadżeciarz stwierdził, że od przodu, bo im będzie wygodniej potem się ładnie ustawić. Drugi błąd - wyciągasz tak, żeby to Tobie było wygodnie, a nie komuś. To Ty robisz komuś przysługę. No to Mężuś oddał mu saperkę, bo stwierdził, że Pan Gadżeciarz może sobie odkopać przód samochodu. No coś tam pogrzebał, na głębokość 5 cm. A samochód dalej po jaja zakopany. Mężuś mnie naprowadził, podjechałam do nich tyłkiem. Wokół kręci się Mały Człowiek, Pies. Czy komuś przyszło do głowy zgarnięcie ich??? Tak. Mojej Siostrze, bo to przecież takie oczywiste, że Małego Człowieka i Psa zobaczysz w lusterku i na pewno będziesz mieć czas na reakcję. Prawda? Błąd numer 3 - ludziom nie zależy. Tak po prostu - nie zależy. Podpięli linkę. I słyszę "Tylko powolutku, żeby nam się nic nie urwało!" - Błąd numer 4. To mój samochód ma być cały, a nie ich, to ja poświęcam swój czas i swoje rzeczy, a Wy i tak jesteście zakopani. Powolutku więc próbowałam, auto nie drgnęło. Ale sprzęgło już było czuć. I tu jest błąd numer 5 - powinnam już wtedy powiedzieć - pier.olę, zasuwaj po traktor. Zanim jeszcze było to podejście, to powiedziałam, żeby wyciągnęli dywaniki z samochodu,, dali je pod koła, to jak się wtoczy na dywaniki, nabierze rozpędu – wtedy ruszy. Gdzie tam, po co słuchać się jakiejś tam dziołchy. Przecież żaden prawdziwy facet, a za takiego zapewne uważa się Pan Gadżeciarz nie będzie słuchał płci przeciwnej. Błąd numer 6 – uparcie tkwij przy swoim, jeśli wiesz, że masz rację, powinni podłożyć te dywaniki. W ramach maksymalizowania szans na wyciągnięcie samochodu z tego bagna. Pan Gadżeciarz zmienił zdanie, mam podjechać z drugiej strony, żeby wyciągnąć ich za tyłek. Oooo. Mężuś miał rację! Noż ku.wa, jeszcze się tego nikt nie nauczył, że Mężuś świętym człowiekiem jest, rozsądnym, myślącym i ma naprawdę trafne spostrzeżenia???
Jadę więc z drugiej strony. Okazuje się, że nie ma tam przejazdu, drzewa zarastają. No to parzę. Jest. Jest przejazd przez piach. Ok, spróbuję. Auto napęd na 4 koła, prześwit 21 cm, powinnam dać radę. Auto mówi - nie. Też się zakopałam. Nie tak głęboko i jednym kołem tylko, ale trzeba było zaprzęgnąć do pracy malutką skodę Kasi, żeby mnie troszkę podciągnąć do tyłu. Poszłam do reszty ekipy, powiedziałam, że też się zakopałam, Mężuś zaczął biec do samochodu, wzięłam saperkę i od Anki usłyszałam pytanie „Czy można mi jakoś pomóc?”. Ance odpowiedziałam „Tak! Rozsądnie wybierając miejsca noclegowe!!!” (było to na tyle ironiczne, że stwierdziłam, że się domyśli, że tak, trzeba pomóc), na co ona stwierdziła, że to miejsce jest idealne, niedaleko jest źródełko z czystą wodą i nie ma ludzi. I jakoś się złożyło, że na trzy cztery razem z Mężusiem z różnych stron prowizorycznego kempingu krzyknęliśmy „To miejsce jest chu.owe!!!”. Pan Gadżeciarz nawet się nie ruszył. Chłop 90 kg, prawie 2 metry wzrostu. Za to Kasia – drobnica, Pies i Mały Człowiek rzucili się na pomoc. Padło hasło „Pies kop!”. Pies odkopywał, Kasia kopała rękoma, moja siostra musiała pilnować Małego Człowieka, żeby się nie szlajał nigdzie. Wyciągnęłam dywaniki od siebie, podłożyłam pod koła. Mężuś siadł za kierownicę, ja pchałam samochód do tyłu, i był ciągnięty od tyłu autem Kasi. Siostra w tym czasie pilnowała Małego Człowieka i Psa. Czy Anka lub Pan Gadżeciarz się zainteresowali choć trochę? Nie. Po co. Błąd numer 7 – ludzie nie przyjdą Ci z pomocą, jeśli odpowiesz im ironicznie, będziesz cyniczna, ludzie nie przyjdą z pomocą sami z siebie, trzeba ich o to poprosić i wyznaczyć zadania. W tym momencie poszedł już dym z silnika. Jeśli ktokolwiek w promieniu 5 km wcześniej nie czuł swądu sprzęgła, teraz już musiał to czuć. Błąd numer 8 – w tym miejscu kolejny raz trzeba było powiedzieć „pied.lę, zasuwaj po ciągnik!!!”. Przechodził sobie zwykły jegomość i pokazał mi jak wjechać pod auto Anki. Przecież tamtędy wjeżdżał Pan Gadżeciarz, czy tak trudno było mi pokazać prawidłową drogę? Zaiste. Najtrudniej na świecie. Mężuś podjechał tamtędy. Ustawił się, daliśmy autku odpocząć – naiwniacy. Po 10 minutach ruszyliśmy, wyciągnęliśmy auto Anki z tego bagna. Ustawiliśmy samochód przy asfalcie. Wiecie, co im się popsuło w trakcie wyciągania? Delikatnie odgięła się przednia tablica rejestracyjna. Taaak. Dokładnie tak. Taki uszczerbek majątkowy ich spotkał. Wydarłam się na koleżankę, że co jej przeszkadzało w normalnym kempingu, tylko się na bagnach dekować. Usłyszałam, że ludzie i hałas. Kilka sytuacji ukazujących pewnego rodzaju dwulicowość: w tym swoim prowizorycznym Kempie mają turystyczny prysznic. Popołudniu pojechali się wykąpać pod normalnymi prysznicami. Na moją drwiącą uwagę, że przecież ludzi nie lubi i mają prysznic turystyczny – ja sobie nie dam rady umyć włosów pod takim prysznicem. Innym razem jak spała pod namiotem, a my w domu – przyszła do nas spać – bo materace, bo cieplej, bo ciszej. Także teges. „Ja lubię naturę”. No ja też. Ale to nie jest Kilimandżaro, Kazbek czy Elbrus, żeby ten namiot był niezbędny. Koniecznie trzeba spać z robakami, komarami i udawać, że mi to pasuje? No gdyby to pasowało, tak super, to przecież braliby ten swój prysznic, przynajmniej moim zdaniem.
Pojechaliśmy w skały, mi odechciało się wspinania, zamiast o 10:00, w skałach byliśmy o 12:00. A ja cały czas myślałam – czy wrócę dziś do domu.
Plan był taki, że po skałach rozpalimy ognisko, zjemy kiełbaskę, ziemniaki. Ponieważ było takie opóźnienie i taka sytuacja, to stwierdziliśmy, że dziękujemy bardzo, że chcemy wracać, póki jeszcze ewentualnie jacyś laweciarze będą odbierać telefony. Na co Pan Gadżeciarz zaczął się śmiać. Powiedziałam, że to nie jest tak śmieszne, jak się wydaje, na co usłyszałam, jakże ku.wa fałszywe „To śmiech przez łzy”. Ujechaliśmy 25 km. Samochód stanął. Udało się stanąć na poboczu. Zadzwoniliśmy po brata – cudem był w domu, miał inne plany, ale się pozmieniało i kolejny cud, jak odebrał ode mnie telefon – był w drodze do lodówki po piwko. Uff. Auto stało w polu. My czekaliśmy 2 godziny na brata, po kolejnych 2 byłam w mieszkaniu. Zadzwoniłam do Anki, czy mogłaby nas podrzuć przynajmniej pół godziny w stronę domu. Zawsze byłoby szybciej. A oni już wszyscy byli po piwie i nikt nie mógł jechać. Ot takie myślenie o innych. Około 1 kładłam się spać. Udało mi się iść szybko pod prysznic. Dziś już Mężuś załatwił lawetę, Pan Laweciarz pojechał po auto – bez konieczności naszej obecności. Uff. Jutro już mechanik umówiony. Poszło sprzęgło. Wymieniałam ostatnio w grudniu. Wtedy była też Dumasa i rura interkulera. Wyszło 3000 zł. Teraz mechanik powiedział, że sama robocizna to 1000 zł. Laweta 600 zł. Anka na szczęście powiedziała, że coś się dołoży. Nie określiła tylko ile. No i jest kolejny problem. Pracuję w innym mieście. Muszę więc w najbliższym czasie bujać się busami. No i stres związany z tą sytuacją w ogóle nie jest mi potrzebny. Szyja mnie boli, głowa, oczy. Przeżywam. Bardzo. Czymże to jest wobec Wieczności? Niczym. Mimo to, potrafi człowieka tak wku.wić, że szok. Naprawdę drugi raz w życiu zdarzyło mi się, że na kogoś nakrzyczałam, w sensie na obcego mi człowieka, który nie jest członkiem mojej rodziny. Teraz żałuję, żałuję tych nerwów, tego, że chciałam pomóc – błąd numer 9. Listę błędów sobie przepiszę, powieszę na lodówce. Mężuś ma powiedziane, że w razie gdyby Anka coś jeszcze wymyśliła, żeby mi przypomniał tą sytuację. I wytłumaczył dokładnie, dlaczego to nie jest dobry pomysł. A ja pracuję nad ograniczeniem tej relacji.
progesteron: 0,33 (norma: 0,1 - 0,3);
LH: 6,25 (norma: 1,80 - 11,78);
estradiol: 169,90 (norma: 21 - 251) *oznaczenie wykonano dwukrotnie, wynik potwierdzony.
Nie wiem, z której strony się przyczepić do tego estradiolu z uwagi na istniejącą gwiazdkę. W poniedziałek mam wizytę w klinice. Wcinam awokado, migdały i orzechy. Nawadniam się. Mężuś zaczyna się cykać. Ja w sumie też. No co tu ściemniać. Strach jest olbrzymi.
Po historii z Anką dostałam super dużo wsparcia - nie tylko tu takiego mentalnego, psychicznego, ale też fizycznego. Znajomi zasypywali mnie pomysłami jak zorganizować sobie dojazdy do pracy (bus to godzina drogi w jedną stronę, plus wcześniejsze wstawanie itd.). Z pomocą siostry wybrałam najlepsze rozwiązanie. Laweta 700 zł. Robocizna mechanika 1000 zł. A jeszcze nie wiadomo, co poszło (w sensie czy całe sprzęgło, czy tylko tarcza - wszyscy trzymamy kciuki, żeby poszła tylko tarcza). Anka od tamtej pory napisała jakieś durne informacje, które ją wybielały w jej oczach, nie czytałam ich (Mężuś się zapoznał z treścią i je wykasował, bo stwierdził "Jak ją byś kiedyś spotkała, to jej włosy wyrwiesz z głowy"), bo jak tylko słyszałam jej imię oraz Pana Gadżeciarza, to wpadałam w trzęsiawkę (ja wiem, samochód, rzecz materialna, ja wiem, stary jest, ja wiem, poobijany, porysowany, ja wiem, przecież ja tu walczę o dziecko, więc czymże to wszystko wobec Wieczności - tyle z teorii ), chyba jeszcze nie przestałam bluzgać. Choć z każdym dniem coraz mniej rzucam mięsem, w pracy nawet byłam w stanie się skupić na pracy, co w poniedziałek czy we wtorek było niewyobrażalne. Ale, ale, ale... KARMA WRACA. Właśnie tak, moi drodzy, karma wraca.
Dowiedziałam się od Kaśki, która została do niedzieli, że miała miejsce taka sytuacja:
Pan Gadżeciarz na noc podłączył do ładowania w samochodzie telefon. Pan Gadżeciarz ma super przenośne panele słoneczne, które ładują power bank i z tego power banku można naładować telefon. Super fajny gadżet, mega pozerski, nie został wykorzystany, bo ładuje zbyt wolno. Kasia rzuciła im hasło "Ej, ale rozładujecie sobie akumulator przecież" - "Nie, Pan Gadżeciarz robi tak zawsze i nigdy nic się nie stało" odpowiedziała Anka. Następnego dnia około 10:00, jak próbowali wyjechać w skały samochód nie odpalił. Kasia po prostu zaczęła się śmiać. Dalej okazało się, że nie mają kabli do podpięcia pod akumulator w samochodzie Kasi. Taaaak, namiot za 1500 zł, śpiwór za 1000 zł, zegarek za 3000 zł, a podstawowej rzeczy (którą sama mam - sprawa oczywista, że z instrukcją obsługi - w moim autku) za jakieś 40 - 50 zł brak. :D:D:D:D:D Kasia wyciągnęła swoje kable i zapytała ich, czy im się tak zawsze zdarza. Na co Pan Gadżeciarz odpowiedział, że jemu tak nigdy się nie zdarzyło. Tiaaaa, jasne. Bo uwierzę. Kto normalny podpina telefon na wyłączonym silniku?!?!?!?!?! No kto? Mając power banka i naprawdę, oni nie byli daleko od cywilizacji. 200 metrów dalej były już zabudowania. I te skały, to nie są kurka Tatry na wysokości 2300 m.n.p.m. Dalej jeszcze z ciekawostek okazało się, że nie mieli mapy. W skałach trzeba mieć tzw. topo - topografię dróg wspinaczkowych. W sobotę korzystali z mojej - nie zwróciłam na to uwagi, byłam przekonana, że korzystali z mojej, bo była na wierzchu. a tu klops, pojechali na 2,5 dnia w skały bez mapy!!!!!!!! :D:D:D:D I jeszcze drobiazg z soboty mi się przypomniał. Mały Człowiek jest obecny w życiu Anki 4,5 roku. I ona w sobotę się wszystkich wokół pyta, co mamy do jedzenia, bo oni jakoś nie pomyśleli o jedzeniu i nic nie mają. My oczywiście, że naszykowani po uszy, dla wszystkich, pozostali także, szły tortille, racuchy, jabłka, banany, kabanosy, jogurty, makaron z warzywami, ryż z mięskiem i warzywami. A oni nic. Bo przecież wspinanie jest ważniejsze niż niż sama obecność na łonie natury, dobrze przygotowana, z dobrymi ludźmi wokół. Obsesja. Tak się kończy obsesja. Pan Gadżeciarz nie będzie słuchał się mnie, która się wspina 7 lat i popełniła mnóstwo błędów (na których się wiele nauczyła i widziała wiele błędów innych osób, z których wyciągnęła wnioski), za to on przecież wspina się całe 3 miesiące i on już wszystko wie. Gówno wie.
Musiałam się wypisać. A teraz spokój, spokój, spokój, gdyż z Rodzica na odległość będę na dniach Rodzicem standardowym. No.
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 sierpnia 2019, 16:49
Wyniki z krwi:
progesteron: 0,743 (norma dla fazy owulacyjnej 0,121 - 12);
estradiol: 226,30 (norma dla fazy owulacyjnej 63,9 - 356,7);
LH: 26,68 (norma dla fazy owulacyjnej 8,7 - 76,3).
Monitoring: pęcherzyk w prawym jajniku, 23 mm (na mnie to duży, już powinien pęknąć), endometrium 7,8 mm. Jajniki już ładnie wyglądają po stymulacji. Wstępnie transfer w sobotę - jeśli owulka dziś lub jutro, jeśli owulka w środę - wtedy transfer w poniedziałek. W środę mam sprawdzić wartości hormonów i skoczyć na monitoring. Z uwagi na sprawy rodzinne nie będę mogła pojechać do Wawy, zrobię to u siebie. Moim zdaniem owulka była już w ciągu dnia albo będzie dziś w nocy.
Odebraliśmy karty informacyjne po IVF. Wynika z nich, że pobrali 12 komórek, z czego 10 było ok. Do tej pory myślałam, ze pozostałe 2 były nierozwinięte. Nic bardziej mylnego. Były zdegenerowane. W odpowiedniej fazie podziału, ale zdegenerowane.
Parametry nasienia przed preparatyką:
objętość: 4,2 ml
koncentracja: 7 mln/ml (!!! wow, wzrosło!)
liczba plemników: 29,4 mln (!!! progres!)
ruch całkowity: 52% (delikatnie spadło)
ruch progresywny: 37% (delikatnie spadło).
W weekend spotkaliśmy się ze znajomym. Przyszedł do niego również sąsiad z dwuletnim synkiem. Mój Mężuś, to musicie wiedzieć - blondyn, jakich mało. Jaśniuteńki, prawie albinos, karnacja jasna, krem do opalania - 50. Jak nie ma kremu z filtrem opala się na czerwono momentalnie i robią mu się bąble. Ten dwulatek taki sam. Ojciec ciemna karnacja, ciemne włosy, matki nie znamy. No Mężuś odkleić się nie mógł. Oczy mu się zaszkliły. Mi dopiero później. Pod prysznicem, jak mogły się zaszklić. Tak bardzo mu zależy, że czasem mam wrażenie, że mi mniej. Anuśla ostatnio napisała u siebie, że jej mąż będzie tym rodzicem, któremu ich dziecko wejdzie na głowę. U mnie będzie tak samo. W sensie - Mężusiowi na pewno wejdzie na głowę. U mnie jest to po prostu tylko wysoce prawdopodobne Posprzątał dziś całe mieszkanie. Bo zarodki nie lubią chemii, zapachów. Nie wiem, co zrobię, jak nam nie wyjdzie. Nie ze względu na siebie, a ze względu na Niego. Nie wiem, czy będę miała siłę go dźwignąć psychicznie.
Z rzeczy zabawnych: Mężuś nastawił pranie. Robi to mniej więcej tak często jak ja. Czasem tylko pyta, na jaką temperaturę wstawić dane rzeczy. Wstawił więc pranie. Pralka się rozruszała. Coś stuka. I stuka. I stuka. Idę do pralki. I nie mogę pohamować śmiechu. Przy szybie bębna i uszczelce leży sobie paczka wertesrów (takie cukierki, twarde, karmelowe). I się raz na jakiś czas odbija. Od pralki Mężuś jest uzależniony od wertersów, gdy prowadzi auto. Jedni piją kawę, inni śpiewają piosenki z linią melodyczną, Krąsi żuje tony gumy do żucia (winterfresh ciemnoniebieskie), Mężuś wcina wertersy. Chyba przenosząc je między autami, zapomniał zostawić w drugim aucie, zabrał do kieszeni spodni i tak oto znalazły się w pralce. Nawet się nie rozleciały z papierka. I przez chwilę (szczęściem krótką!) zastanawialiśmy się nawet, czy nie nadają się do zjedzenia ostatecznie wylądowały w koszu.
A teraz się wyłączam, idzie burza gigant, ja sama na chacie. Dobrej nocy Wszystkim!
Po kolei. Wczoraj poszłam na ścianę, pożegnać się z super trudnym wspinaniem i wspinaniem zasadniczo na jakiś czas, wszak zostaję matką wkrótce. Porobiłam tak trudne rzeczy, że pierwszy raz odkąd pamiętam krople potu spływały mi z ramion, no i spociły mi się kolana. Było czadersko.
Dziś z uwagi na pogrzeb w rodzinie, nie pojechałam do kliniki, badania i monitoring zrobiłam u siebie. Badania wyszły takie (14 dc):
estradiol 124,60
prog 2,74
LH 6,70
Czyli już jestem po owuacji. Kwestia kiedy była, czy w poniedziałek czy we wtorek. Wszystkie znaki na niebie i ziemi, mówią mi, że w poniedziałek. Poza tempką, termometr został u rodziców i nie było okazji go odebrać. A nawet jak była, to o tym zapominałam. Idę na monitoring. Do swojego standardowego gina, który jest świetny do standardowych rzeczy. Opowiadam po krótce historię starań, zadaje szczegółowe pytania. I sprawdza, płyn w zatoce Douglasa jest. Endometrium 10,8 mm, czyli pięknie. Jest kilka pęcherzyków antralnych. Tyle. Dostałam piękny wydruk. Napisałam Pani Doktor wszystkie dane. Oddzwania.
Lekarz: Wie Pani co, chyba będziemy musieli przenieść transfer na następny cykl.
Krąsi: Co? Ale jak to? Dlaczego?
L: Z wyników badań wychodzi, że miała Pani owulację wczoraj. Od wczoraj 5. dzień to niedziela. W niedzielę klinika nie pracuje, a nie możemy transferować w sobotę, bo wtedy jest 4 dzień po owulacji i endometrium może nie dać rady.
K: <ledwo powstrzymując się od płaczu, broda już drga> ja... ja oddam Męża do telefonu.
I w ryk. To tyle z obiecanej sobie solennie stabilności emocjonalnej. Przynajmniej w trakcie rozmów z lekarzami.
Mężuś sobie pogadał z lekarzem. Ja stałam obok i ryczałam. Na środku deptaka, gdzieś obok sklepu z ciuchami. Jak ten ciołek, stałam i ryczałam. Zawodząc, wyjąc i raz po raz zanosząc się płaczem od nowa. Mężuś powiedział, że tak będzie lepiej, bezpieczniej, że lekarz powiedziała, że szkoda naszego zarodka, jeśli miałby przez taką drobnostkę mieć zmniejszone szanse.
Ja to wszystko wiem. Naprawdę. Teorię znam. Tylko cholera jasna, ja mam dosyć czekania. Jeszcze teraz w poniedziałek kuzynka rok młodsza ode mnie urodziła córeczkę. I byłam super szczęśliwa, bo przecież ja też zaraz tak będę mieć. A dziś, po tym znowu odwołanym transferze - pojawiło się ukłucie zazdrości, bo znowu zostaję w tyle. Wiem, że to nie są wyścigi. I co mi po tej wiedzy? Dziś rozsądek nie współpracuje z sercem. Rozsądek mówi - tak będzie lepiej, zdążysz przyjąć szczepienie limfocytami. A serce mówi - mam dość jeżdżenia na wizyty, mam dość wykorzystywania urlopu na wizyty, mam dość kłucia żył, mam dość tracenia czasu w ten sposób, ja już chcę, teraz i natychmiast. A do tego, moje serce, wredna żmija, ma jeszcze tryb "zazdrość". I dziś ta wredna żmija włączyła ten tryb. Zrezygnowaliśmy z jakichkolwiek planów na długi weekend, bo przecież transfer. Myśleliśmy, żeby we wrześniu pojechać na urlop i odpocząć, a tu figa z makiem. Znowu te monitoringi, badania, pobrania, rozkładanie nóg. Dziś bezsilność i poczucie beznadziei mnie przytłacza. Przybija. Muszę gdzieś wyjechać, odpocząć. Mężuś tak sobie poplanował czynności, że końcówkę sierpnia i początek września ma przekichany, bo przecież urlop od 7 września planowaliśmy. A teraz przed tym piep.zonym transferem właśnie końcówką sierpnia, początkiem września przydałoby się wyjechać. I nie ma jak, bo on nie może tych czynności tak sobie przełożyć. Taka praca.
Mężuś podsumował to tak: mamy jednego Siłacza lub Siłaczkę, musimy teraz odpowiednio przygotować ring, bo walka jest nierówna.
Pojawia się pytanie, a co jeśli w przyszłym cyklu będzie tam samo? No to co wtedy? Kolejny miesiąc czekania? Ileż można????
Wiadomość wyedytowana przez autora 14 sierpnia 2019, 22:40
PJUR - ależ ja nie wymagam każdorazowo komentarza spokojnie sama mam często tak, że nie wiem, co napisać. Jak podnieść kogoś na duchu? Może ktoś chce tylko się wygadać i koło nosa lata mu moje podnoszenie na duchu?
W długi weekend wypiłam łącznie półtora piwa!!! Szok w życiu staraczki, co nie? Ostatnio w czerwcu wypiliśmy sobie po pół piwa (może po całym) jak świętowaliśmy super wyniki nasienia. A teraz było to piwko przyjemnościowe. Raz po jeździe na rowerze, a drugi raz - ot tak - do kolacji!!!
Brak transferu przeżyłam tak bardzo, bo hm, wątku o in vitro nie czytam i nie wiedziałam, że transfer, poza hiperstymulacją, może być odroczony. Nie zdążyłam ułożyć planu B. Mam plan B na wypadek, gdyby ten zarodek nie chciał z nami zostać i nie doszłoby do implantacji (4 zamrożone oocyty odmrażamy i zapładniamy - dalej czekamy na rozwój wypadków, w międzyczasie dzwonimy do ośrodka adopcyjnego, żeby zobaczyć, jak to jest, a potem przerwa, bo psychicznie, obydwoje jesteśmy wrakami ludzi). Ale planu B na sam brak transferu nie było wiem, że jestem już bliżej niż dalej, bo ten Zarodeczek tam na nas spokojnie czeka, tylko... Hm. Nie wiem, czy słyszałyście takie coś o budowie domu. Na początku człowiek wie wszystko o tym domu, jakie będą kafelki, jakie klamki, gdzie będą stały poszczególne meble, jak będzie usadzał gości do stołu na imieninach. A potem jest taaaaak bardzo wykończony papierkologią, kolejnymi ekipami, czasem oczekiwania, że wisi mu totalnie, jakie będą klamki w drzwiach i bierze pierwsze lepsze. Mi ten poziom wykończenia jest bardzo bliski i znany. I też dlatego, że nie wyjechaliśmy nigdzie na dłużej i marzę o wakacjach. Pomysł z wyjazdem jest super i prawdopodobnie (z uwagi na pracę Mężusia) zrobimy tak, że pojadę ze znajomymi na 3-4 dni, żeby pobyć na powietrzu i złapać dystans. On niestety posiedzi w pracy. A potem jest transfer więc wyjazdy raczej nie wchodzą w grę.
Staraniowo - w poniedziałek będę mieć pierwsze szczepienie limfocytami. Tyle czekaliśmy na pierwszy termin. Dlatego do transferu nie będę podchodzić na encortonie. Drugie szczepienie jest 16 września. W międzyczasie owulka i transfer i zobaczymy co będzie. Na razie skupiamy się na pierwszym szczepieniu. Od niego, a w zasadzie od skutków ubocznych zależeć będzie czy w ogóle gdzieś wyjadę. Na pewno w kolejnym cyklu chciałabym robić badania krwi codziennie, żeby wyhaczyć moment owulki znacznie dokładniej niż teraz. Aaaaa. Coś, co mnie też trzyma. No w sumie - mogło się udać naturalnie mi akurat takie myślenie pomaga.
W czwartek pojeździłam na rowerze. Wstyd się przyznać - pierwszy raz w tym sezonie. Zawsze coś było i rower odpadał. Piątek zszedł na codziennym ogarnianiu rzeczywistości, sobota na pieczeniu ciasta, a w niedzielę byliśmy w skałach. Skoro nie jestem w ciąży, to mogę sobie "spuścić srogi łomot" i to też fajnie działa na niemyślenie o staraniach. Wrzuciłam kilka fotek z tego, jak w niedzielę wyglądała moja perspektywa widzenia świata Uwielbiam oglądać widoczki u innych Dziewczyn, bo to mnie tak napędza - gdzie tu by jechać (w przyszłości), co można zobaczyć i jaki mamy piękny świat (i kraj również).
https://pokazywarka.pl/ew7gbd/
A na ostatnim zdjęciu Krąsi we własnej osobie, z przekrzywionym kaskiem (błąd zauważony dopiero teraz), w okularach przeciwsłonecznych i nawet uśmiechnięta (niekoniecznie specjalnie do zdjęcia, ale z uwagi na delikatne szczęście?). Mój bicek normalnie tak nie wygląda, z tej perspektywy wyglądam jak jakiś babochłop (z bickiem kurka szerszym niż moje udo), ale to tylko perspektywa.
Wiadomość wyedytowana przez autora 20 sierpnia 2019, 17:42
Wczoraj byliśmy na pierwszym szczepieniu limfocytami. Byliśmy o 7:50, pobranie krwi od Mężusia od 8:30, a my już jako 4. w kolejce. Ludzi bardzo dużo. Po raz kolejny pokazuje to skalę problemu. Immunologii dotykają przecież nieliczni. Średnia wieku znacznie powyżej naszego.
Mężuś na czczo, tylko mu podawałam butelkę wody w trasie, żeby się nawodnił. Wychodzi. Mamy kilka godzin wolnych, bo podanie szczepionki od 14:30. I opowiada:
M: "Krąseleczko, ja muszę usiąść i sobie posiedzieć. Jak zobaczyłem igłę, no średnica to dobry cal, to się scykałem. I pielęgniarka zapytała się mnie, jak znoszę pobrania"
K: "I co odpowiedziałeś (pytam mając w głowie, że raz mu się zasłabło)?"
M: "Że zobaczymy, ale wiesz, powiedziała, że postarają się raz jednym razem to zrobić i wiesz, wiesz, oni tego nie przykleili żadnym plastrem, tylko ta igła tak dyndała, po taniości zrobili, no wiesz, żeby to tak dyndało?"
K: "A patrzyłeś się na to?"
M: "Chyba Cię..., oczywiście, że nie, ja jestem normalnym człowiekiem,odwróciłem wzrok, no ale dyndanie czułem przecież, i wiesz, oni pobrali 100 ml krwi, 4 strzykawki, nie mógłbym zostać dawcą krwi, fatalnie to znoszę, fatalnie"
K: "I ta igła naprawdę miała cal średnicy?"
M: "Noooo" - "Jesteś pewien, że mówisz o igle a nie strzykawce ?"
K: "Oczywiście (już ze śmiechem)".
Potem sobie potuptaliśmy deptakiem i pojechaliśmy do centrum handlowego. Odpoczęliśmy. Ogólnie bałam się szczepienia, ale to był taki strach przed nieznanym. Czasem boję się czegoś i uruchamia się tzw. Cykoriada. Tu było inaczej. Zjawiliśmy się nieco później niż o tej 14:30, już akurat pierwsze osoby były po szczepieniach. Jak czekałam na swoją kolejkę to dwie kobiety przede mną w gabinecie piszczały i wzdychały z bólu, coś w stylu "aaa, ała, ała" było słyszalne. No ja już tu pękłam i powiedziałam Mężusiowi, że ze mną wchodzi do środka. Oczywiście, jak się pojawia strach, się robię mniejsza i węższa i w ogóle prawie stapiam się kolorystycznie ze ścianą. To chyba jasne, że wtedy strach przejdzie obok i mnie nie zauważy, co nie?
Weszłam, a pielęgniarka "A co Pani taka przestraszona?" - "Jakby Pani słyszała te jęki bólu czekając w kolejce na pierwsze szczepienie, też by Pani pękała?" - "No, ale Pani się zdecydowała na szczepienia" - "Na szczepienia tak, ale na ból, który się z nimi wiąże niekoniecznie, poza tym dość trudno powiedzieć sobie >>hej strach, weź sobie dziś wolne i idź sobie ode mnie<<". Pani potem pogadała, że będzie łącznie 6 ukłuć, po 3 w każde przedramię. Żeby nie zaciskać przedramienia, żeby przez najbliższe 4 dni nie mydlić tych miejsc, a raczej myć je wodą, żeby ich nie opalać, żeby opatrunki zdjąć po 40 minutach, że następnego dnia mogę się czuć rozbita, ale nie muszę, że może się pojawić reakcja na szczepienie w postaci zaczerwienienia, szczypania (na to świetnie działa okład z lodu). I przystąpiła do działania. Jak zawsze odwróciłam wzrok, drugą ręką trzymałam Mężusia i powtarzałam sobie "nie zaciskaj ręki, nie zaciskaj ręki". Nie bolało, a przynajmniej nie bardziej niż normalne ukłucie. Tyle, że ich było 3 pod rząd, zmiana ręki i kolejne 3 pod rząd. Powiedziałam pielęgniarce, że te laski przede mną przeginały, że to nie bolało, i gdyby miała kogoś przestraszonego cudzymi krzykami, to niech mu powie, że niektórzy przesadzają, bo nie wszystkich to boli. No, a ze mnie jest twardzielka. Podczas podróży powrotnej podobno super mocno i głęboko zasnęłam, do tego stopnia, że kolanem dwukrotnie uderzyłam o drzwi i mnie to nie ruszyło, więc Mężuś się przestraszył, obudził mnie, zatrzymał się, kazał się napić, pochodzić w cieniu, a potem buzia mu się nie zamykała i wymagał ode mnie aktywnego uczestniczenia w rozmowie. Tym samym nie dał mi spać. Bał się, że to jakiś dziwny skutek uboczny. Ogólnie przedramiona bolą mnie tak... hm, bolą mnie mięśnie w przedramionach, jakbym rozbiła z 500 kotletów schabowych jedną ręką i kolejne 500 drugą ręką. Dziś pojawiło się delikatne zaczerwienienie. I tyle.
Małpa przyszła już w pracy.
No i jeszcze elementy ku mej pamięci, jakiego mam fajnego Człowieka u swojego boku.
Sytuacja numer 1: piszę smsa wczoraj o braku okresu, negatywnym teście i tym, że martwię się ewentualnymi torbielami. Sms zwrotny od Mężusia: "Nie ma żadnych dziadostw. Nasz przydział pecha wykorzystaliśmy w pełni. Po prostu nic nie zostało. Deficyt, Pani Dobrodziejko, pecha mamy.".
Sytuacja numer 2: Mężusia klient zmarł i musiał znaleźć jego rodzinę. Znalazł 2 ciotki, od których dowiedział się, że klient miał też ojca. Co prawda, gdy jego klient (zmarł mając 33 lata!) miał pół roku, to ojciec stwierdził, że się wymiksowuje z tego układu i nie utrzymywał żadnego kontaktu z synem. Prawdopodobnie nawet nie wiedział, że ten nie żyje. Wniosek Mężusia: "Co takiego może Ci zrobić półroczne dziecko, że się na nie obrażasz na całe życie? No co? Bo nie potrafię sobie wyobrazić!".
Na 6 września już się umówiłam do lekarza prowadzącego. Z uwagi na mój średnio dobry - średnio zły układ immunologiczny, prawdopodobnie zrobimy transfer już teraz, tj. po pierwszym szczepieniu, drugie szczepienie 16 września. Już wiem, że wszystko jest tu płynne i nie można mieć stałego planu, więc póki co trzymam się daty 6 września, że wtedy mam wizytę. W zależności od objawów, możliwe, że dzień wcześniej zrobię sobie badania z krwi. Od 5 do 25 września planuję urlop i przynajmniej nie będę się musiała z pracy urywać, brać pojedynczych dni urlopu czy zostawać po godzinach. Tyle dobrego.
Nauczyłam się zaplatać sobie nowy rodzaj warkocza i się chwalę, że ojeja, już umiem i świetnie wychodzi i jest czymś nowym. Mężuś na to: "Liczę, że wkrótce też będę musiał się tego nauczyć, a także innych, dziwnych, nieznanych mi fryzur dla dziewczynek". Po krótkiej, pełnej ponownego zakochania w Mężusiu chwili, odpowiedziałam mu, że liczę na to, że szybko to ogarnie i będzie miał nowy powód do narzekania, że musi to robić, i w ogóle, kto to wymyślił, żeby dziewczynkom wiązać warkoczyki, skoro można nosić włosy rozpuszczone. Znam Mężusia, ponarzekać sobie czasem lubi. W żartach. Gdy narzeka na poważnie, to znaczy, że robi się słabo.
Jest całą moją siłą i wolą walki.
progesteron: 1,00
estradiol: 192,98
LH: 49,54
W mojej ocenie transfer we wtorek, ewentualnie w środę.
Jutro wizyta w klinice. Spadam myć okna, co by zacząć urlop z przytupem
💚
Podjechaliśmy godzinę przed. Najpierw była wizyta u lekarza. Potem napełnianie pęcherza. Skupiłam się na tym tak bardzo, że 3 razy byłam w toalecie (przynajmniej, żeby częściowo opróżnić pęcherz). Zdecydowaliśmy się na nacinanie osłonki. A potem poproszono mnie na salę, tam szybkie przebranie się. Potem poproszenie Mężusia na salę. I weryfikacja danych przez embriologa. Mężuś trzymał mnie za ręce, bo jednak wprowadzanie tych cewników i rurek powoduje pewien dyskomfort. Lekarz musiała zmienić rozmiar sprzętu na mniejszy, no i stwierdziła, że mam silne mięśnie dna miednicy. Nie ćwiczę ich specjalnie, w sensie, dużo ćwiczę ogólnie, ale niekoniecznie te konkretne mięśnie. Głowica usg naciskająca na mój brzuch, w którym jest pełen pęcherz... No cudowne uczucie, takie, że marzy się o toalecie. Tłumaczyłam sobie, że spokojnie, że to nic, że wszystko się uda, że jest wszystko w porządku i rozluźniałam się. Potem leżenie na sali 10 minut, możliwość skorzystania z wc i dalsze leżenie na sali pozabiegowej. Po około 20 minutach mogliśmy zbierać się do domu.
Mężuś w międzyczasie stwierdził:
M: Wiesz, ja się w ogóle nie przejmuję.
K: Wiesz, wcale tego nie widać <i śmiech, bo widać, jak nerwy go zżerały>, jak po najlepszej szkole aktorskiej! A czego się boisz?
M: Że się nie uda. Że się uda też się boję. Przecież ja młody jestem, a tu kredyt, dom, dzieci, zaraz trzeba będzie przedszkola szukać, ale wiesz już znalazłem takie 3-języczne, tylko wiesz 1 język to polski, więc to jest takie "trzyjęzyczne" w cudzysłowie. No i przyjmują nawet dwulatki, także wiesz.
K: Mężuś, a patrzyłeś w monitor, jak tam wszystko wyglądało? Bo mnie światło raziło i nic nie widziałam.
M: Oszalałaś? To jak z pobieraniem krwi, ja jestem normalny, nie patrzę na takie rzeczy. Jeszcze bym zrozumiał, co się dzieje.
Małe wyjaśnienie, którzy jeszcze nie poznali się na żarcikach Mężusia. To wyżej to właśnie żarciki. Dla rozładowania atmosfery.
No.
A ja korzystając z weekendu wyjechałam z koleżanką się powspinać. Z taką normalną, a nie z wcześniej przytaczanymi nieodpowiedzialnymi ludźmi, powodującymi stres i awanturki. Mężuś był w pracy, żeby móc ze mną pobyć spokojnie na transferze itd. Było fajnie. Może niezbyt słonecznie, ale nie padało. Po powrocie uprałam linę wspinaczkową (pierwszy raz od 5 lat), uprałam buty wspinaczkowe (drugi raz w tym sezonie), posegregowałam sprzęt. Lina schnie, buty schną. To było takie moje symboliczne pożegnanie ze wspinaniem na jakiś czas. Na najbliższy czas porzucam również jogę, nie ma co ryzykować. A potem pomyślę, do jogi raczej wrócę.
Betować mam 19 września. Zalecenia lekarskie: duphaston 2x1 tabletka, lutinus 2x1, clexane 0,2 1x1. Zalecenia własne: NAC 1x1, magnez 2x1, wit. D3, wit. B kompleks metylowany, kwas omega 3 2000 jednostek. Dokupić cholinę, jod i żelazo. O cholinie powiedziała lekarz przeprowadzająca transfer, że ostatnio dużo się mówi o jej dobroczynnym wpływie na ciążę, dlatego chciałabym ją kupić.
Dziś mieliśmy mieć 2.szczepienie limfocytami. Dlatego rano zrobiłam betę. Mieliśmy transfer 5-dniowego Mrożaka.
Wynik 0,00.
Zrobiliśmy drugie szczepienie.
Nadzieja umiera ostatnia. Tyle, że tu dużo jest pozytywnych bet nawet 5 dpt.
Nie udało nam się zajść w ciążę. 😔
Dziękuję za troskę, wsparcie i otuchę. Również w imieniu Męża. Odezwę się, tylko potrzebuję jeszcze trochę czasu na swoje emocje.
Dzień po transferze miałam łącznie 3 kropki wielkości główki od szpilki brązowawego śluzu. Lekarz uprzedziła, że plamienia mogą być, bo jestem na heparynie. Nie przejmowałam się. 2 dni po transferze tempka skoczyła jak oszalała. Ojeja. Mamy to? Trzyfazowy cykl? Nie, nie, nie, za wcześnie na radość. Koniec mierzenia tempki, żeby się nie stresować. Dalej nic nie robię. Siedzę na urlopie. Nie sprzątam, nie dźwigam, raz dziennie wychodzę na spacer do pobliskiego parku (do parku mam całe 3 minuty, przy czym 2,5 minuty schodzę z 4. piętra na dół). 3 dpt znowu malusie plamienie. Maluteńkie i jasnoróżowe? Implantacja? Huh, ochłoń, ochłoń. W międzyczasie, jedziemy sobie obejrzeć dom. Mężuś jeździ super ostrożnie i rozwija trzykrotnie mniejsze prędkości niż normalnie. W pewnym momencie buteleczka z zapaszkiem odkręca się i zapaszek rozlewa się w aucie (to ma znaczenie dla późniejszej części opowieści). Mężuś szoruje wszystko, jedziemy z otworzonymi szybami. Przez te 3 dni czuję super ścięgna w biodrach, nic nie mogę robić, bo mnie bolą naprzemiennie. 4 dnia budzę się, i wiem, naprawdę wiem (nie mam problemu z tym, jak ktoś mnie wyśmieje, znam swój organizm), że zarodka już nie ma, że się obraził, nie zadomowił, że jestem pusta. Nic nie mówię Mężusiowi, daję mu żyć nadzieją. Robimy sobie leniwy dzień. 5 dpt z rana robię test sikany, specjalny pod in vitro wykrywający betę od 10 ml. Nic. Pusto. Nie zaznaczam tego na owu, bo tym razem to sobie chcę dać pożyć nadzieją późnej implantacji. 6 dpt nie ma opcji, mamy mieć szczepienie, przed szczepieniem chcemy wiedzieć czy jest beta czy nie, żeby ewentualnie pogadać z Paśnikiem na ten temat. Rano beta, potem auto, wyjazd do Łodzi. Mąż oddaje krew, bety jeszcze nie ma, więc zmieniamy sobie miejsce na jakąś łódzką galerię. Zajmujemy miejsce na parkingu galerii. Są wyniki. Nie otwieram, bo się boję.
Mężuś bierze to na siebie. Czyta. Widzę już kątem oka. Widzę to pieprzone 0,00. Póki Mąż nic nie powie, też udaję, że go nie widzę. Mężuś mówi: "Zero". Przenosimy się na tylną kanapę w samochodzie i tam Mężuś mnie przytula, potem ja jego, no i ja sobie chlipię jak bóbr. Nie wiem, jak długo. W końcu stwierdzam, że muszę do łazienki i wyszliśmy do tej łazienki, potem pojechaliśmy na szczepienie, wróciliśmy do domu. Potem chyba ze 2 dni ryczeliśmy. W sumie to ja. Mężuś przeżywa po swojemu, on musi się przytulać i w zasadzie nie wychodzi z łóżka w takich sytuacjach. Jest tulaśny i potrzebuje ochrony przed światem zewnętrznym.
Zaczęły się rozkminy, że to może przez tą kawę, którą wypiłam 2 tygodnie temu, a przecież nie powinnam. A może to przez ten zapaszek rozlany w aucie, bo zarodki nie lubią zapachów? A może to przez za długi spacer? A może to przez brak atosibanu, relanium? A może to przez zbytnią świadomość ciała - bo wiecie, ja nie wiedziałam jak oddychać, czy piersią, czy brzuchem i może za bardzo oddychałam brzuchem? Może to przez to, że wcześniej uprawiałam dużo sportu?
W końcu Mężuś rzucił hasło: "Wiesz, bo dojdziemy do wniosku, co by było gdyby transfer odbył się 3 minuty wcześniej albo co jakby robił go kto inny, a na to nie mamy wpływu. Zrobiliśmy prawie wszystko, co w naszej mocy.". A potem zapytał: "Jak długo będzie nam tak słabo?" - "Nie wiem Mężusiu".
Jak byliśmy gotowi napisaliśmy smsa do Lekarza prowadzącego. Odpisała, że jej przykro i że jak będziemy gotowi to czeka na kontakt. Następnego dnia rozmawialiśmy z nią. Zawsze rozmawiamy na głośniku, żeby każde z nas ją słyszało bezpośrednio i mogło pytać. Po tej rozmowie uspokoiłam się.
Zapytała, czy chcemy próbować z samymi odmrożonymi jajeczkami, to już nawet w tym cyklu moglibyśmy próbować. Tego nie chcemy, Mój Mężuś chce je trzymać na czarną godzinę. Poza tym potrzebujemy odsapnąć, potrzebujemy współżyć ze sobą normalnie, bo od czerwca ciągle mamy jakieś ograniczenia. Powiedziała, że jak najbardziej to rozumie. Porozmawiałyśmy o kolejnej procedurze, wtedy Lekarz była przekonana, że nasza klinika dostanie dofinansowanie, bo podobno ma duże szanse. Zaproponowała więc mniejszą stymulację, żeby uzyskać mniej komórek jajowych, odmrozić te zamrożone i przeprowadzić ICSI na wszystkich razem. Zapłodnić wszystkie. Powiedziała też o wlewie. Powiedziała również, że sport nie ma znaczenia, dlatego, że macica jest mięśniem owszem, ale niezależnym od naszej woli, więc tu sport przed nie ma znaczenia. Wypytała o zalecenia immunologiczne. A no i powiedziała, że w zakresie stymulacji generalnie robi się tak, że podaje się duże dawki, a potem się zmniejsza, a my zrobimy odwrotnie: podamy niską dawkę i najwyżej będziemy zwiększać. Nasz zarodek miał ocenę 4.2.3. Ta trójka na końcu to ocena trofoblastu, czyli części odpowiedzialnej za implantację. "3" to słabo. Zapytałam jej, co możemy zrobić we własnym zakresie, żeby poprawić tą trójkę. Odpowiedziała, że może coś wskóramy, a może nie, ale w sumie jedynym suplementem w tej kwestii jest koenzym q10. No spoko. Tylko my go bierzemy - ja w dawce 200 mg dziennie - pół roku przed punkcją, Mężuś w dawce 300-400 mg dziennie 8 m/cy przed punkcją.
Aha, w trakcie tych czarnych dni u nas, Mężuś po raz kolejny zaproponował rozwód, żebym mogła się związać z kimś płodnym, bo on uważa, że to tylko jego wina. W związku z tym po raz kolejny musiałam mu tłumaczyć, że moje życie bez niego nie ma sensu i ja nie chcę mieć "cudzych" dzieci, tylko z nim. A poza tym, że ja też jestem odpowiedzialna za niepowodzenia tylko na gruncie immunologicznym.
Wiem, że Paśnik zaleca transfer miesiąc po ostatnim szczepieniu. Podjęliśmy decyzję, że mój układ immunologiczny jest średni, to spróbujemy. Nie wiemy, czy to zależało tylko od tego, czy nie.
W ubiegłą środę pojechaliśmy w dolnośląskie pozwiedzać zamki. Wróciliśmy w niedzielę. Jasne, że byłoby super wrócić ze świadomością ciąży. Ale ten odpoczynek i tak był nam potrzebny. Chodziliśmy od rana do wieczora. Wieczorami zasypialiśmy ze zmęczenia. Pewnie psychika też dawała o sobie znać, byliśmy w takim miejscu, że nie było internetu i odpoczywałam też od apek owulacyjnych. I mieliśmy czas na przeżycie swoich emocji. Nie byłam w stanie nikomu poza sobą i Mężem współczuć czy kibicować. Mój Mężuś, święty człowiek, obudził mnie któregoś dnia w ten sposób, że położył palce na kącikach moich ust uniósł je w górę, jak do uśmiechu i powiedział "Śpimy i się uśmiechamy, nie smucimy się" od tamtej pory robi tak codziennie
Jutro wracam do pracy. Miałam taki niecny plan, że wrócę sobie na 3 dni, a od 1 października pójdę na ciążowe L4. Tiaaaaaa. Jasne. To byłoby na tyle. Nie potrafię nie planować i nie potrafiłam nie pokładać nadziei w procedurze.
W międzyczasie pojawiły się konkrety w sprawie dofinansowania in vitro z województwa mazowieckiego. Po pierwsze program miejski z Warszawy kończy się wraz z upływem 2019 roku. Czyli do bani, bo Warszawiacy się przerzucą do programu wojewódzkiego. Po drugie program jest rozpisany na 4 lata. Zostały wybrane Gameta i InviMed oraz klinika z Płocka. Gameta dostała najwięcej kasy na 4 lata, Płock najmniej. Ale na ten rok najwięcej kasy dostał InviMed. Zadzwoniłam do Gamety, ale okazało się, że mieli tylko 23 miejsca na ten rok i już nic nie ma. W InviMedzie przyjmują zapisy zainteresowanych i mają oddzwaniać po podpisaniu umów z urzędem marszałkowskim. Czyli około 23 października. Trochę słabo, bo jeśli chcielibyśmy podchodzić do kolejnej procedury, to od około 20 października powinnam zacząć stymulację. Na 10 października jestem zapisana do mojej kliniki, Invimedu, a także zupełnie dla nas nowej kliniki, w której koszt in vitro wraz z lekami wyniesie nas około 9.000 zł. W naszej klinice wydaliśmy na całą procedurę wraz z lekami, badaniami w trakcie stymulacji, mrożeniem zarodka, mrożeniem oocytów 13.500 zł. Wiem też, że w mojej klinice będę negocjować ceny. Jest jedna klinika (minimum jedna), która nie jest beneficjentem dofinansowania i proponuje swoim pacjentom zniżkę w wysokości dofinansowania.
Sporo decyzji przed nami: czy czekać na pewniaka na dofinansowanie, czy się doczekamy, czy zmieniać klinikę.
A na przyszły poniedziałek umówiliśmy się do Ośrodka Adopcyjnego.
Słuchajcie mam teraz pytania (z założeniem, że jesteśmy na suplementacji - ja: kwasy omega 3, wit. D3, wit. E, wit. A, wit. C, kompleks metylowany wit. B, magnez, potas, żelazo, NAC, koenzym q10, l-arginina, cynk; Mężuś: l-arginina, l-karnityna, l-glutation, koenzym q10, wit. C, wit. A, wit. E, kompleks metylowany wit. B, kwasy omega 3, wit. D3, geriavit, cynk, selen, kwasy ALA, prosperm; kolejne założenie: po przeczytaniu ulotki DHEA obawiam się go przyjmować, żeby nie rozwalić sobie hormonów):
1. jak poprawić jakość trofoblastu? (nasz jedyny zarodek miał ocenę 4.2.3.)
2. jak poprawić jakość zarodków? (zapłodniło się 5/6, embriolog powiedział, że wszystkie rozwijały się bardzo powoli i miały duży stopień fragmentacji, dwa zdegenerowały przed 3. dobą, jeden zdegenerował w 4. dobie, a jeden w dobie 4/5).
Wszelkie rady mile widziane.
Wiadomość wyedytowana przez autora 25 września 2019, 17:16
Moja Mama i jej monolog (imiona zmienione) na temat moich równolatków lub nieco młodszych ludzi, którzy żyją wokół niej:
Wiesz, Karolowi, się urodziło dziecko w sobotę albo niedzielę! A poza tym była Daria ze swoimi dziećmi i ich babcia do tego starszego mówi "No powiedz babci jak jest po angielsku czerwony, bo babcia nie wie"... itd.
Mamo nie pomagasz. Wiem, że chcesz dobrze. Nie pomagasz.
Czekam na wieści zatem jak tam punkcja
W końcu uśmiecha się do Ciebie słoneczko. Sporo komórek wyhodowałaś. Ja bym chciała chociaż 5. Teraz czekać na punkcję i oby wszystko ładnie się zapłodniło ;)
Napisałam taki długi komentarz i wcisnęłam niechcący anuluj . No żesz....
Krąsi Ty się przyzwyczaj do takich emocji różnych, bo w ciąży, w której zaraz będziesz też jest mnóstwo strachu i niepewności (żeby nie było, że nikt nie ostrzegał 😉) Ale o tym innym razem.... póki co trzymam kciuki za udany piątek!
Powodzenia!!!