X

Pobierz aplikację OvuFriend

Zwiększ szanse na ciążę!
pobierz mam już apkę [X]
Pamiętniki starania Maluj kolorami, które zostały Ci dane.
Dodaj do ulubionych
‹‹ 5 6 7 8 9

6 września 2019, 09:19

Dariaa - nie wiedziałam, że tu jeszcze zaglądasz :)
Może masz trochę racji, że analizuję ale cóż - jestem naukowcem, takie przyzwyczajenie :P Nie twierdzę, też ze pomocy nie otrzymamy, bo Panie z ośrodka zapewniały że tak. Bardziej chodzi mi o pewien niedosyt w związku ze szkoleniami. Czego dowiedziałam się np. o FAS? Cóż, zostały nam pokazane zdjęcia dzieci z FAS, została przeczytana lista objawów + dostaliśmy tę listę do domu, oraz została przytoczona historia dziewczynki która zaraz po urodzeniu wyglądała na pełnoobjawowy FAS a pół roku później wszystko znikło. Teraz ma 5 lat i rozwija się normalnie. Koniec tematu lecimy dalej. Ogólnie było to 6 około godzinnych do max półtoragodzinnych spotkań na których po kolei były „omawiane” tematy. Żadnych spotkań z rodzinami adopcyjnymi, żadnych „prac” czy „zadań”, po prostu wykład podczas którego można zadać pytanie.
W dodatku, większość osób w grupie deklarowała chęć adopcji jak najmniejszego dziecka. My dopuszczamy możliwość starszego (do 3-4 lat) oraz rodzeństwa. Niestety, ponieważ byliśmy w mniejszości (żeby nie powiedzieć jedyni), to temat jak radzić sobie ze starszymi dziećmi został, że tak to ujmę olany. Jak budować więź z dzieckiem? No przecież w przypadku noworodka to przychodzi naturalnie, podczas karmienia, przewijania itp. Na nasze pytanie co w przypadku starszego dziecka, odwiedź - trzeba sobie radzić inaczej. I tyle.
W dodatku czułam się napiętnowana już od pierwszego dnia szkolenia. Na początku prowadząca się do nas zraziła, bo na liście "wymagań" co do dziecka pojawił się punkt - brak alergii na psią sierść/brak strachu przed psem. Jak może pamiętasz, mamy już starego i schorowanego psa. Nie pozbędziemy się go. Oczywiście prowadząca od razu zaczęła - a co jeśli urodziła by Pani dziecko które miałoby alergię? No cóż byłaby to trudna sytuacja i nie wiem co bym zrobiła, ale skoro dajecie mi wybór to chcę dziecko bez alergii.
Kolejną "wpadkę" zaliczyliśmy przy kartotekach dzieci. Nie wiem czy u was też tak było, ale nam na pierwszym szkoleniu rozdano przykładowe kartoteki abyśmy zobaczyli jak to wygląda. My dostaliśmy kartotekę 5 letniej Jessici. I w związku z tym imieniem zadałam proste pytanie - jak wygląda sprawa z imieniem dziecka przy adopcji i czy można je zmienić. Ja rozumiem, że komuś takie wymyśle imię może się podobać, ale ja dziecka krzywdzić nie chcę. Oczywiście znowu dziwne uwagi pod naszym adresem.
Na szczęście druga kobieta, ta która nas przyjmowała i połowę szkoleń prowadziła, była spoko. Ta która prowadziła pierwsze i pozostałą połowę była do nas uprzedzona.

Cóż wyszedł mi trochę wpis krytykujący nasz OA. Trochę żałuję, że go wybraliśmy. Z tego co czytałam to w innych ośrodkach wygląda to zupełnie inaczej. Tworzy się bardziej grupa wsparcia czy coś w tym stylu. My nie mamy kontaktu z nikim z naszej grupy, więc nawet nie wiem kiedy ich procedury ruszą.

Samopoczucie na dziś – po japońsku, czyli jako tako. Nie jestem super zdołowana, ale też nie jakoś super radosna. Trochę się martwię i stresuję, bo doszły inne problemy. Na szczęście te problemy zostaną rozwiązane na dniach. Czy szczęśliwie czy nie to się okaże.

16 września 2019, 12:53

2 dc - czas zacząć przygotowania do transferu mrozaczków.
Chociaż nie wiem czy to na pewno dobry pomysł, a raczej czy to dobry czas na ten transfer. Na początku października (niedługo po transferze) czeka mnie wyjazd na konferencje + wystąpienie na tej konferencji. Nie bardzo mam jak to odwołać. Dodatkowo sytuacja w pracy (tej normalnej nie związanej z uczelnią) się tak pokomplikowała, że jeśli jakimś cudem się uda to nie będę miała gdzie wracać - współpracownica odchodzi, zanim przyjmą na jej miejsce nową osobę którą wyszkolę, może mnie tu już nie być. Niedoświadczona osoba sobie sama nie poradzi, więc aktualne projekty upadną (tymi projektami zajmuję się TYLKO ja i współpracownica). A jak upadną, to nasz dział zamkną. I tak wiem, ze to nie moje zmartwienie - to szefostwo zawaliło, bo nie zatrudniło więcej osób (bo to jest robota fertycznie dla jednej osoby, dwie czasem się nudzą, to po co trzecią zatrudniać - ach te oszczędności). Ale i tak... No i w życiu prywatny, też się trochę psuje - choroba babci, oraz mamy jednocześnie, jazda po szpitalach to też dodatkowy stres...
Z drugiej jednak strony, jak teraz nie będzie transferu to znowu musimy wydać hajs na kolejny rok mrożenia zarodków. Nie jest to dużo, ale trochę bez sensu.
Z trzeciej jednak strony mówimy tu o mnie, czyli o chodzącym nieszczęściu. Szanse ze się uda są niemal bliskie zeru. Więc w sumie czym się martwię?


Samopoczucie na dziś - ujemne, z tendencja spadkową. Jak zawsze w trakcie okresu...

25 września 2019, 14:32

Ostateczne przygotowania do transferu czas zacząć. Dziś jadę na wlew z accofilu, czy jak to się tam nazywa. Od dziś też dodatkowe leki i transfer w poniedziałek.
Z jednej strony chcę mieć nadzieję, że się uda. Z drugiej cichy głos mi podpowiada, że na co ja liczę...
No nic, zobaczymy czy czeka mnie kolejne rozczarowanie, czy może jednak nie. Mój mąż, jak zawsze pełen optymizmu twierdzi, ze się uda. Szkoda, że ja już tak nie potrafię...


Samopoczucie na dziś - zestresowana, trochę zdenerwowana.

27 września 2019, 09:23

Niki345 - Stosuje się go przy nawykowych poronieniach. Ogólnie jest to lek który podaje się przy chemioterapii i po przeszczepach, aby organizm nie odrzucił przeszczep/szpiku. W kilku artykułach naukowych wykazali, że jego podanie zwiększa szansę na ciążę, gdy pacjenta ma problem z poronieniami. Na 5 dni przed transferem wlew domaciczny a potem albo codziennie 1/3 ampułki w brzuch, albo 1 ampułka co 3 dni + kontrolnie badana morfologia. Lek ten ma wiele skutków ubocznych - mnie ciągle bolą teraz stawy i mięśnie + mega osłabiona jestem.

Jak zawsze przed transferem nachodzi mnie masa myśli i wątpliwości. Co będzie jak nie uda? Co będzie jak się uda? Co będzie jeśli znowu stracę ciążę? Jak ja to wszystko zniosę?
Z drugiej jednak strony, gdyby te 6 lat temu ktoś mi powiedział, że dam radę wytrzymać tyle nieudanych prób in-vitro, poronienia, zastrzyki i te wszystkie zabiegi, to chyba bym te osobę wyśmiała. Ale mimo wszystko jestem tu, jakoś się jeszcze trzymam, ba nawet pozory normalności umiem sprawiać. Chciałabym wierzyć, że kiedyś spojrzę w przeszłość i powiem - warto było tyle wycierpieć. Naprawdę, chciałabym. Tylko, po tych wszystkich perypetiach nie potrafię się pozbyć tego głosu, który podpowiada mi coś zupełnie odwrotnego. A skoro nie umiem uciszyć, to stwierdziłam że posłucham i spróbuje sobie wyobrazić, jak by to było gdyby ten głos miał rację. I nawet udało mi się to zrobić, może dlatego, że mam wśród znajomych bezdzietne pary, które już szans na dziecko nie mają (po 40). Są szczęśliwi, zwiedzają świat, nic ich nie ogranicza. I gdy wydaje mi się, że w sumie ja też mogłabym tak żyć, przypominają mi się dwa puste pokoje. Niby mogę je jakoś zapełnić, nie wiem zrobić sobie siłownie, czy bibliotekę, albo pokoje gościnne. Ale jakoś tak smutek mnie wtedy ogarnia. Eh... Za każdym razem mówię, że więcej nie zniosę, ale chyba jest coś czego jeszcze bardziej nie zniosę - pustki. Więc walczymy dalej - może kiedyś się uda.


Samopoczucie na dziś - obolała, zmęczona. Ale zniosę wszystko, aby się tylko udało.

30 września 2019, 15:45

No i po transferze - 2 mrozaczki AB. Bez gluta, kroplówek, nacięć i innych takich. Raz, że wcześniej to niewiele dało, dwa niestety kosztuje, a trzy mąż stwierdził, że jak ma się udać to i tak się uda bez tego wszystkiego. Teraz mam tydzień L4 - w pracy nieciekawa nerwowa sytuacja, a stresu lepiej teraz unikać. Tak więc leżę sobie w domu i odpoczywam. Od jutra zaczynam dodatkowe zastrzyki z accofilu - codziennie 1/3 ampułki. I muszę teraz jakoś pokombinować, bo mam to w ampułko-strzykawkach i brak dodatkowych igieł. No ale coś się wymyśli.


Samopoczucie na dziś - przede wszystkim mega senna i zmęczona.

2 października 2019, 15:27

Dziękuję wszystkim za słowa wsparcia.

Dziś pierwsze dzielenie - kupiłam dodatkowe strzykawki i igły. Będzie z tym trochę zabawy, ale jak trzeba to trzeba.
Mój mąż nie ma nadziei, że się uda - on jest już pewien, że się udało. Innej opcji nie przyjmuje do wiadomości. To jego zachowanie trochę mi się udziela. Znaczy się obawy dalej są, ale on jest tak pewny siebie, że moja nadzieja również rośnie. Chciałabym wreszcie zakończyć swoją przygodę z tą stroną i staraniami. Zamieścić post, że się udało, że słyszeliśmy serduszko/serduszka, że urodziłam. Fajnie by było...


Samopoczucie na dziś - śpiąca, trochę zmęczona. Ale póki co nie zdołowana, a to już coś.

4 października 2019, 09:53

Niki345 - jak zawsze, 2 tygodnie po transferze. Chodź zastanawiam się czy na betę nie pójść za tydzień w piątek 12 dni po transferze.

Maenka - pisałam o nim wcześniej. To lek który normalnie bierze się np. po przeszczepie, aby organizm przeszczepu nie odrzucił. Jest też kilka prac sugerujących, że pomaga przy nawykowych poronieniach. Tu jedna z pierwszych publikacji w tym temacie - https://academic.oup.com/humrep/article/25/8/2151/665577/
Na forum można znaleźć też dziewczyny, którym ten lek pomógł. Oczywiście są też takie którym nie pomógł. Nasz immunolog stwierdził, że przy naszym zestawie KIR (AA) z HLA-C, ta terapia może być skuteczna. Pytanie też, jakie ty masz konkretnie problemy immunologicznie i jakie badania masz już zlecone/wykonane.


Dziś poszłam na kontrolną morfologię. Przy okazji zrobiłam sobie powtórkę z TSH. Ostatnio było mega wysokie, więc endokrynolog mi niemal dwukrotnie dawkę zwiększył. Po moim samopoczuciu wnioskuję, że spadło. Jestem ciekawa jak bardzo. I po raz kolejny stwierdzam, że nie lubię RODO. Wcześniej, wyniki (zaszyfrowane) były wysyłane na maila. A teraz? Teraz nie bo RODO... Teraz trzeba jakieś konta na portalu zakładać, hasła i oczywiście podpisać zgodę, że wyrażam zgodę, że wyrażam zgodę na założenie konta, oraz tyle samo zgód na to by na tym koncie były moje wyniki. Eh, masakra i tyle.


Samopoczucie na dziś - lekki stres się pojawił, bo na wkładce lekko zabarwione na różowo resztki leku się znalazły. Ale staram sobie wmawiać (jak zawsze zresztą), że to z powodu implantacji. Innej opcji nie chcę brać pod uwagę...
No i jeszcze krzyże zaczynają boleć, jak zawsze tydzień przed okresem... No nic, pozostaje czekać.

Wiadomość wyedytowana przez autora 4 października 2019, 11:47

7 października 2019, 08:39

To już tydzień od transferu... A ja mam coraz mniejszą nadzieję? Dlaczego? Ano, dlatego, że przez te kilka lat starań bardzo dobrze poznałam swój organizm i wiem jak się zachowuje w poszczególnych fazach cyklu. Owszem, czasem pojawiają się drobne odchyły - powiedzmy, okres przewidywałam że przyjdzie w poniedziałek a przyszedł w niedziele wieczorem lub we wtorek nad ranem. No i czasem pewne objawy są a czasem nie. Ale jest kilka pewników.
Jednym z takich pewników jest plamienie - od soboty końcówka aplikatora jest zabarwiona na różowo + na wkładce resztki leku również lekko na różowo zabarwione. I tak wiem - plamienie implantacyjne itp. Cóż plamienia miałam zawsze, przy każdym in-vitro. Nawet wtedy jak się na chwilę udało (wtedy spowodowane były utratą jednego z zarodków).
Innym objawem, jest mój nastrój - jak chce mi się bez powodu płakać i wyć, to wiem że okres jest tuż za rogiem. Moje humory są bardzo zależne od hormonów...
Bóle krzyży też już są. No razem z bólami miednicy (po accofilu), ale krzyże były pierwsze no i one zawsze przed okresem/w trakcie okresu bolą.
Jest jeszcze kilka, takich typowo moich objawów, które u innych dziewczyn nie występują, albo występują, ale one jeszcze nie połączyły tych faktów z okresem.

Tak więc, zarówno objawy jak i kalendarz (okres przychodzi praktycznie zawsze co 26 dni), wskazują że w czwartek wszystko się zacznie. Oczywiście małą iskierka nadziei zawsze gdzieś tam się tli, tylko jest niestety coraz mniejsza.
Mąż jak zawsze pociesza, tuli, wspiera, pomaga i wręcz skacze koło mnie aby mi tylko dogodzić i odegnać na chwilę moje czarne myśli. Pisałam o tym nie raz, ale znowu się powtórzę - nie wiem co bym bez niego zrobiła, a równocześnie mam wyrzuty sumienia, że jego starania nie przynoszą efektu...

No nic, pozostaje mi tylko czekać.


Samopoczucie na dziś - zdołowana, smutna i rozczarowana. Ale w tej fazie cyklu to niestety normalne.

8 października 2019, 08:05

No i zaczyna się największy koszmar...
W nocy obudził mnie TEN ból. Ten jakże charakterystyczny, niemożliwy do pomylenia z żadnym innym. Ale tak jak pisałam wczoraj - tego należało się spodziewać. Wszystkie objawy wskazywały, że ból za chwilę się pojawi. No i przyszedł. Na razie jeszcze się nie zaczęło, ale to u mnie normalne. Ból zawsze trwa około 2 dni, a potem znika (by dać fałszywą nadzieję), by pojawić się wraz z krwawieniem dzień później. Czyli wychodzi na to, że około czwartku/piątku się zacznie.
Oczywiście dalej mam nadzieję (chodź już coraz mniejszą i mniejszą), że to jednak fałszywy alarm. Albo w najgorszym wypadku powtórka z rozrywki czyli utrata jednego zarodka...
Teraz pozostaje mi, a raczej nam bo mąż też to strasznie przeżywa, czekać. Co będzie potem nie wiem.


Samopoczucie na dziś - beznadziejne, ale jak można się temu dziwić?

9 października 2019, 09:31

Jednak mój nastrój to istna sinusoida... W jednej chwili chce mi się ryczeć i wyć w następnej jestem szczęśliwa/radosna, a chwilę później mam ochotę kogoś zamordować. No ale z drugiej strony, jak wziąć pod uwagę ilość różnych leków/hormonów które przyjmuję to jak się można temu dziwić.

Jedyny wielki plus tych wszystkich starań to chyba zastrzyki. Znaczy nie to, że muszę je robić czy że lubię. Pamiętam jak kilka lat temu miałam nogę w gipsie i musiałam przyjmować zastrzyki przeciwzakrzepowe. Wtedy chodziłam do sąsiadki pielęgniarki i ciężko każdy zastrzyk znosiłam. Jak zaczęliśmy naszą przygodę z in-vitro, to pierwsze zastrzyki robiłam sobie sama - trwało to nie raz po pół godziny. Po porostu nie umiałam sobie tej igły wbić, bałam się... To kwestia mojej traumy z dzieciństwa (dużo czasu spędziłam jako dziecko w szpitalu/na zabiegach i do 5-6 roku życia bałam się nawet ludzi ubranych na biało). A teraz? Teraz nie ma z tym najmniejszego problemu. Raz dwa i po sprawie. Podobnie z pobraniami krwi - jakoś tak mniej panikuję. Cóż, zawsze trzeba patrzeć na pozytywne strony prawda?


Samopoczucie na dziś, a właściwie na chwilę gdy piszę ten post - w sumie nieźle. Nie jestem pełna nadziei, ale też nie jestem zrozpaczona. Coś po środku, z lekką przewagą nadziei. Ale na prawdę niewielką...

10 października 2019, 09:32

@emilanka - nie wiedziałam, że jeszcze tu zaglądasz i dalej walczysz. Powodzenia tobie również życzę.

Nie wiem po co się zastrzykami chwaliłam... Wczoraj przy wieczornym wkłuciu na jakiś zrost chyba trafiłam - poleciało troszkę krwi i zrobił mi się piękny, wielki siniak :/ Oczywiście na takiej wysokości, że każde spodnie go uwierają. Eh, ja i moje szczęście.

Wczoraj wszystkie objawy ucichły. Znaczy niektóre już wcześniej np. plamienie znikło we wtorek razem z bólem piersi. A wczoraj zniknął ból. Dziś rano dalej była cisza, więc skusiłam się na test. Nie był co prawda z porannego moczu (za często wstaje w nocy do łazienki, bo za dużo przed snem pije), ale i tak stwierdziłam że spróbuje. Wynik, oczywiście łatwy do przewidzenia - negatywny. No, ale biorąc pod uwagę, że to nie był poranny mocz, oraz to że może te bóle były związane z implantacją stwierdziłam, że się nie będę załamywać. Może jest jeszcze szansa. W końcu na betę i kontrolną morfologię idę dopiero jutro.
Niestety, bóle jak na okres powróciły :/ Znaczy są znacznie słabsze niż te kilka dni temu, ale czuję że rosną na sile... No i całe moje pozytywne nastawienie trafił szlak... Teraz siedzę i zastanawiam się, kiedy się zacznie.


Samopoczucie na dziś - załamana...

Wiadomość wyedytowana przez autora 10 października 2019, 09:41

12 października 2019, 09:38

No i po planach i marzeniach. 7 nieudany transfer :(
Zastanawiamy się z mężem czy to ma w ogóle jakiś sens. Jedyny efekt ostatniej terapii, to wyniki które jeżą włos na głowie i co za tym idzie pogorszenie zdrowia (jak odstawie leki to powinno wszystko do normy wrócić), oraz ponowne załamanie. A tak obiecująco było za tym razem...

W klinice, mamy w ramach pakietu opłaconą jeszcze jedną procedurę + jedną dodatkową gratis, jak się nie uda. Ale nie wiem czy chcę podchodzić po raz kolejny. Nie wiem co jeszcze mogłabym zrobić...
Wczoraj razem z mężem, płakaliśmy nad wynikiem. Nie wiem, po prostu nie wiem. Potrzebuje teraz kilku dni na odpoczynek i przemyślenie sprawy.

To już 6 lat... Ile jeszcze można czekać?


Samopoczucie na dziś - ujemne i ciągle spada...

14 października 2019, 15:42

Gdy podchodziliśmy do tej próby to nie przypuszczałam, że tę porażkę tak przeżyję. Chyba za bardzo pozytywnie byliśmy nastawieni. Ale przecież tyle się mówi o pozytywnym nastawieniu i ogólnie działaniu psychiki na ciążę. U nas, jak widać nic to nie zmieniło.
Za tydzień wizyta w klinice. Lekarz pewnie doradzi kolejne próby, ale sami nie wiemy czy chcemy. Tak samo nie wiemy, czy na pewno chcemy iść w adopcję, skoro jeszcze nie odżałowaliśmy naszych biologicznych dzieci...

@Niki - przerwa nic nie da. To był 7 transfer, 6 był prawie rok wcześniej. Pomiędzy 5 a 6 były prawie dwa lata przerwy... To nic nie daje, a tylko czas nam ucieka.


Samopoczucie na dziś - jeszcze niższe niż ostatnio...

21 października 2019, 09:46

@Pinka - nie mamy już mrozaczków. Musimy całą procedurę od nowa przejść...

Po woli wracam do jako takiej normy, hormony się normują, humor lekko się poprawia. Niestety pojawił się inny problem.
Jak zaczynałam brać accofil to strasznie bolały mnie kości miednicy, ale wyczytałam że to jeden z typowych skutków ubocznych. Lekarz stwierdził, że jak będzie bardzo bolało to paracetamol mogę wziąć. Na szczęście wtedy się obeszło bez - po prostu samo z siebie przestało boleć. Założyłam, że ból musiał się pojawić przy określonym stężeniu, jak się zwiększyło to minął. No a teraz stężenie maleje i ból wrócił... I to znaczne większy i dłużej trwający. Dodatkowo pojawił się ból paliczków dalszych i środkowych podczas zginania palców... Nie wiem czy tak powinno być czy nie. Jutro mamy wizytę w klinice to się zapytam.
Tak samo mam zamiar jutro porozmawiać o kolejnej procedurze - czy to wszystko ma w ogóle jakiś sens. Mój mąż mówi, że jeszcze są te szczepienia, które nam kiedyś proponowali a potem na accofil zamienili. Ale raz - nie wiem, czy chce sobie jeszcze bardziej organizm niszczyć, a dwa - najpierw muszą mi wszystkie siniaki zniknąć, które się po ostatnich pobraniach krwi pojawiły, no i ogólnie żyły muszą odpocząć bo znowu mam zrosty...

Ostatnio dużo myślę, może nawet za dużo. W rozmowach z mężem powracamy do tematu adopcji, tylko... o ile jakiś czas temu, gdy podchodziliśmy do szkoleń byłam w miarę zdecydowana, tak teraz... Teraz nie jestem pewna czy to droga dla mnie. Strasznie się waham. Mąż twierdzi, żebym nie podejmowała żadnej decyzji. Zresztą i tak póki się nie przeprowadzimy to akceptacji nie dostaniemy. Do przeprowadzki z rok czasu został, więc czasu na przemyślenia i rozważania dużo.
Ale to ostatnie podejście do in-vitro uświadomiło mi jedno - ja jeszcze nie odżałowałam straty. Ciągle mam nadzieję, chodź jest ona bardzo mała, na biologiczne potomstwo. A przecież podchodząc do adopcji człowiek powinien być pogodzony ze stratą biologicznych dzieci, aby w pełni móc zaakceptować adopcyjne. Tylko nie wiem czy kiedykolwiek będę w stanie zaakceptować moją bezpłodność...


Samopoczucie na dziś - ujemne, ale tym razem powoli zbliża się do 0.

28 października 2019, 10:43

Jesteśmy po wizycie u gina i immunologa, oraz czekamy na kolejną wizytę u gina.

Immunolog stwierdził, że można jeszcze raz spróbować z accofilem, tylko w mniejszej dawce bo za bardzo mi wszystko podskoczyło + wystąpiły te bóle. No i zasugerował aby spróbować szczepień w Łodzi. Ponoć teraz są jakieś szczepienia pulowane i może one pomogą.
Gin miał pogadać jeszcze z genetykami czy na pewno ta drobna pierdoła co u męża wyszła nie ma wpływu na brak ciąży. W czwartek dowiemy się co z nimi ustalił i podejmiemy decyzję co dalej.

Mąż chce dalej próbować, chodź wcześniej jakoś aż tak przekonany nie był. A ja sama nie wiem. Czasami odnoszę wrażenie, że nie ważne co zrobimy to i tak będzie to tylko strata czasu i pieniędzy, bo nigdy nam się nie uda...


Samopoczucie na dziś - nienajlepsze i to jest dziwne, bo w tej fazie cyklu najczęściej jestem bardziej radosna i pogoda.

18 lutego 2020, 10:50

I znowu dawno nic nie piałam, ale w sumie nie wydarzyło się nic wartego wpisu.

Z in-vitro na razie zrezygnowaliśmy. Chociaż nie, nie tylko na razie. Zastanawiamy się nad wycofaniem się z programu i odzyskaniem części pieniędzy - płaciliśmy z góry za dwie procedury, a jak w żadnej się nie uda to mieli nam w gratisie trzecią zafundować. Skorzystaliśmy z jednej (dwa transfery, jeden w kosztach za drugi płaciliśmy), a z drugiej chyba zrezygnujemy. Może i stać nas na wydanie kolejnych kilku tysięcy na badania genetyczne zarodków, oraz kolejne na leki immunologiczne. Tylko, jaką mamy gwarancję, że to pomoże? Żadną. Póki co tylko tracimy pieniądze i w pewnym sensie zdrowie. Ile można?

Zostają nam wiec dwie opcje - adopcja, albo życie bez dziecka. I w sumie, do żadnej z tych opcji nie jestem przekonana.
Wiem, że są osoby które potrafią być szczęśliwe bez potomstwa. Ba, mam nawet takich znajomych. Tylko, że to była ich własna decyzja, a nie losu, czy tam przypadku. Zarówno jedni jak i drudzy podjęli świadomie tę decyzję.
Adopcja... Pisałam już wcześniej, że nie jestem do niej przekonana. Ciągle mam wątpliwości czy to droga dla mnie. A podobno jak się ma takie wątpliwości to lepiej w adopcje nie wchodzić. Cóż, myślałam, że w ośrodku adopcyjnym mi pomogą rozwiać wątpliwości i zdecydować czy to na pewno opcja dla nas. Ale tak jak już pisałam, zawiodłam się bardzo. Wątpliwości mam coraz więcej. Więc chyba to nie jest droga dla mnie...

Tylko co dalej? Nie mogę mieć dzieci biologicznych. Na rodziców adopcyjnych się kwalifikujemy, ale nie jestem gotowa na adopcje. Jednocześnie nie wyobrażam sobie życia bez dzieci, w domu z dwoma pustymi pokojami. Jasne, mogę sobie tam zrobić nie wiem sypialnie gościnną, siłownie, czy pokój rozrywek, czy cokolwiek. Tylko to nie o to chodzi.
Czasem wydaje mi się, że mogłabym nawet zaakceptować moją bezdzietność. Chyba mogłabym być nawet jako tako szczęśliwa. A potem przychodzi okres i ból, który dobitnie przypomina mi o mojej niepłodności. Co 24-25 dni boleśnie przypomina mi, że nie jestem w ciąży, a z tyłu głowy krążą słowa niejednego ginekologa u którego z bólami miesiączkowymi byłam - po pierwszym dziecku Pani przejdzie...
Myślałam nawet, nie raz zresztą, czy by nie pójść prywatnie i sobie tam wszystkiego nie wyciąć. Po co mi macica, po co mi jajniki, jak i tak nie m z tego żadnego pożytku? Jest tylko ból. Może kiedyś faktycznie tak zrobię. Chociaż to chyba nie jest w Polsce legalne. Więc albo wyjazd za granicę, gdzie taki zabieg można wykonać, albo życie od okresu do okresu.

Czuję się jak w pułapce, z której nie ma ucieczki. I tak, wiem powinnam iść do psychologa czy nawet psychiatry. Może nawet bym i poszła, ale na NFZ nie ma co liczyć, a znudziło mi się wydawanie po 200 i więcej złotych na lekarzy. Nie po to co miesiąc płacę składki, aby potem w potrzebie dopłacać do leczenia. Więc jak któraś może polecić jakiegoś psychologa/psychiatrę na NFZ w okolicach Katowic to chętnie skorzystam.
Za pozostałe rady typu - trzymaj się, będzie dobrze, módl się, bóg Ci pomoże, czy jakiekolwiek inne banały też dziękuję. Nasłuchałam się ich przez tych ponad 6 lat i nic nie dały. Zresztą tu nie ma za bardzo co doradzić, poza dalszym leczeniem na które nie chce już wydawać pieniędzy. Powoli zbliżam się do kwoty 100 tyś, wydanej na badania, zabiegi, lekarzy, dojazdy do klinik i lekarstwa. Nie chce jej przekraczać, wolę te pieniądze przeznaczyć na coś bardziej namacalnego niż złudzenia i nadzieja.

24 lutego 2020, 10:36

Temat adopcji powraca do mnie jak bumerang. Tym razem wyciągnęła go moja babcia, która bez ogródek zapytała wprost - czy my chcemy adoptować dziecko. Było to dla mnie lekkim szokiem, bo raz o naszych ewentualnych planach adopcyjnych wiedzą tylko rodzice (zarzekają się, że dalej tego nie przekazali), a dwa że taka osoba jak ona (mało tolerancyjna) jest w stanie zaakceptować nie biologicznego wnuka. Rozmowa z nią trochę mnie uspokoiła, a nawet na chwilę pocieszyła - dostałam jakby akceptację, zanim o nią poprosiłam. Myśli o adopcji wróciły ze zdwojoną siłą. Tylko, że dalej się tego boje.
Czego konkretnie się boje? Ciężko powiedzieć, chyba wszystkiego po trochu. Adopcja to droga w nieznane. I owszem biologiczne macierzyństwo też, ale.. no właśnie, jest jedno wielkie ale. Przy biologicznym dziecku wiem, że nie było by problemu typu FAS, czy czymś co mnie najbardziej przeraża - RAD. I tak, wiem że to nie wina dziecka a jego biologicznych rodziców. Wiem, że są różnego rodzaju terapie, które mogą w mniejszym lub większym stopniu pomóc Tylko problem polega na tym, że ja nie jestem na to gotowa. Nie wyobrażam sobie, abym miała całkowicie zrezygnować ze swojego życia i poświęcić je na jazdę po lekarzach, psychologach, czy fizjoterapeutach.

Ostatnio podzieliłam się tymi wątpliwościami z kilkoma osobami. I to był wielki błąd. Usłyszałam, że jestem egoistką, że wybieram se dziecko jak z katalogu (bo skoro swoich mieć nie mogę, to powinnam zaakceptować jakiekolwiek mi zaproponują), że w sumie to nawet dobrze że swoich mieć nie mogę bo bym je porzuciła jakby coś z nimi było nie tak... Te słowa bardzo zabolały. Zabolały bo padły z ust osób którym ufałam. Zabolały bo w chwilach rozpaczy (czyli każdego miesiąca podczas okresu), mam może nie takie same ale podobne myśli.
Czy ja jestem egoistką bo pragnę zdrowego dziecka? Ale przecież który rodzic tego nie pragnie?
Czy jestem egoistką, bo nie wyobrażam sobie podporządkowania życia pod chorobę dziecka? I to słynne pytanie - a jakbyś takie urodziła. Tylko, że mówimy o zaburzeniach typowych dla dzieci adopcyjnych. Alkoholu nie pije, chyba że liczyć "szampan" Piccolo wypity w sylwestra, wiec FAS mi nie grozi. Różnego rodzaju zaburzenia więzi też odpadają. Zostają tylko choroby, że się tak wyrażę losowe. I tu nie wiem co bym zrobiła. Przykładowo, gdyby okazało się że dziecko cierpi np. na osteogenesis imperfecta typu 2 lub 3, pewnie z bólem serca zdecydowałabym się na aborcję. Dla tych co nie wiedzą co to za choroba - jest to wrodzona łamliwość kości, ma kilka odmian, przy typie 2 i 3 pierwsze złamania pojawiają się już w łonie matki. Osoby z typem 2 najczęściej umierają przy porodzie (na skutek licznych złamań spowodowanych porodem), z typem 3 w dzieciństwie, przechodząc wcześniej nawet setki złamań. Tylko powiedzcie mi jedno - która kobieta starająca się o dziecko pomyśli o tej chorobie? Ba, która o niej wcześniej słyszała? To pytanie - a co byś zrobiła jakby biologiczne dziecko było chore, jest po prostu nie na miejscu. Bo to są zupełnie różne sytuacje, zupełnie inna skala problemu. Oczywiście, gdyby dane mi było zostać matką biologiczną, a moje dziecko miałoby jakąś chorobę, nie wiem tą wcześniej wspomnianą, ale typu 1 (czyli bardzo łagodny przebieg), czy jakąś inną wymagającą leczenia praktycznie przez całe życie, to na pewno bym dziecka nie porzuciła. Walczyłabym o jego/jej zdrowie.
Odnoszę wrażenie, że w tej kwestii chodzi niektórym o wybór, czy prawo do wyboru. Skoro biologicznie nie masz 100% szans na zdrowe dziecko, to jakim prawem możesz se wybierać jakie choroby zaakceptujesz a jakie nie u adopcyjnego dziecka. Cóż, jeśli o mnie chodzi to wolałabym nie musieć o takich rzeczach decydować, chciałabym jak większość kobiet urodzić biologiczne dzieci. A że nie mogę i przez to w oczach niektórych jestem gorsza, czy to oznacza że mam zaakceptować jakiekolwiek dziecko? Wydaje mi się, że nie.
Jest jeszcze jeden "koronny" argument, za tym byśmy adoptowali chore dziecko (przynajmniej w oczach pewnych osób) - nie narzekamy na finanse, więc stać nas na leczenie. Ten sam argument podają obrońcy zwierząt - adoptujcie psa albo kilka psów i koty, macie warunki, macie pieniądze... Tak, uwielbiam to zaglądanie w cudzy portfel. Tylko jak zapytasz się dlaczego ta osoba nie adoptuje nawet tego psa, to ona ma milion wymówek. Oczywiście w jej sytuacji są uzasadnione, w twojej nie bardzo.


Eh... strasznie dużo ględzenia mi dziś wyszło. Jeśli któraś z was dotarła do końca, to dziękuję za przeczytanie tego wywodu. A jeśli przeczytała to mama lub przyszła mama adopcyjna to mam do was pytanie - czy miałyście chodź trochę podobne przemyślenia do moich, czy faktycznie jestem egoistką.

21 maja 2020, 08:43

Pojawianie się i znikanie na tej stronie staje się moją tradycją...
Pojawiam się, bo potrzebuje miejsca gdzie mogę się wyżalić i gdzie są osoby, które rozumieją mój ból.
Znikam, bo momentami nie umiem powstrzymać zazdrości. Chociaż nie, zazdrość to nie do końca to co odczuwam, na wieść że komuś po dłuższych, albo i krótszych staraniach udało się zajść w ciążę. To bardziej pustka, czy nawet obojętność - nie potrafię się cieszyć cudzym szczęściem. Gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie - a dlaczego ja tak nie mogę. Więc wolę się usunąć, zanim napiszę/powiem coś, czego potem będę żałować.
No ale na końcu zawsze tu wracam, bo jednak to jedyne miejsce gdzie mogę swoje smutki wylać. W sumie od prawie 7 lat wylewam. Jest tu praktycznie cała moja historia starań o dziecko. Zastanawiam się, w jaki sposób ta historia się zakończy. Coraz częściej wydaje mi się, że na koniec zostanę sama z mężem w wielkim domu. No i oczywiście jakiś pies na podwórku.

Te myśli nie napawają mnie już takim przerażeniem jak kiedyś. Ale to nie znaczy, że się z moją niepłodnością pogodziłam. No i tu dochodzimy do największej sprzeczności. W sumie to ostatnio stwierdziłam, że jestem powalona i ewidentnie nienormalna. Uświadomiła mi to ta cała kwarantanna.
Wiele ludzi narzeka na kwarantannę, że w domu się nudzą, że na spacer wyjść nie można, że do fryzjera/kosmetyczki iść nie można. No co prawda teraz już można, ale jeszcze 2-3 tygodnie temu marudzenia było sporo. A mi ta cała kwarantanna i praca zdalna się podoba. Wstaję rano, jak zawsze o 6. Mąż idzie z psem na spacer, a ja szykuje nam śniadanie + mężowi do pracy (on zdalnie pracować nie może). Jak mąż wychodzi, to ja ogarniam kuchnię i idę do swojej pracy, czyli do komputera. Jak jest ciepło to z laptopem na balkon wyjdę, jak chłodnej to w mieszkaniu siedzę. Pracuje sobie w ciszy i spokoju. W środku dnia mam przerwę na psi spacer. Mam też dużo czasu na eksperymenty w kuchni. Ostatnio ramen ugotowałam - bulion z 6 godzin się gotuje. No bo co to za problem w kuchni z laptopem usiąść i w razie potrzeby odejść na 2 minuty aby sprawdzić jak obiad. Ciast/ciasteczek/babeczek też znacznie więcej piekę. Moja wydajność w pracy w sumie wzrosła - czasami jak na jakiś problem natrafię to siedzę nad nim do oporu (wczoraj "w pracy" byłam od 8 do 23 z przerwami na jedzenie i psi spacer). A jak mąż wraca z pracy, to mamy ekstra czas dla siebie - on nie musi już iść na spacer z psem (a spacer to minimum godzina), obiad ma od razu podany, więc jemy i np. gramy sobie na konsoli w Residenta 5 albo Revelations w na co-opie. Teraz jak GTA V za darmo rozdali, to jedno na stacjonarce a drugie na konsoli i razem on-line gramy.
I doszłam do wniosku, że takie życie mi odpowiada, że w sumie jestem szczęśliwa.
Tylko potem przychodzi ten czas w miesiącu i pojawia się okres. Przypomina mi o mojej niepłodności, o mojej stracie. Mój nastrój leci na łeb na szyję, a wydajność we wszystkim spada poniżej zera.
I tu dochodzimy do największej sprzeczności - bo z jednej strony, podoba mi się takie życie we dwójkę i nie chciałabym rezygnować z tych drobnych przyjemności, a z drugiej jest comiesięczna rozpacz. Największą rozpacz, przeżyłam miesiąc temu, gdy okres spóźniał mi się tydzień. I ja wiem, że na biologiczne potomstwo mam szansę tylko dzięki in-vitro i leczeniu, ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może jednak zdarzył się cud. A że i tak musiałam iść na badanie krwi przed zdalną wizytą u immunologa, to przy okazji walnęłam sobie betę. Oczywiście wyszła ujemna, a okres przyszedł po kolejnych 4 dniach. Ostatni raz tak wyłam, jak straciłam ciążę na raty...

I to jest to, czego w sobie najbardziej nie rozumiem. Z jednej strony wyję, bo nie mogę mieć dzieci, a z drugiej chce żyć bez ograniczeń tak jak teraz. Pojebana jestem nie ma co...


A i temat adopcji powraca - powoli kończymy budowę domu, więc za chwilę wreszcie trafimy na listę oczekujących. Moje obaw co do adopcji nie znikły, ba powiększyły się nawet. Sama już nie wiem co mam robić. Jedyne co mi pozostaje to po prostu żyć i zobaczyć co dalej przyniesie los. No i mieć nadzieję, że może tym razem przyniesie coś dobrego...

27 lipca 2020, 13:20

I jak zawsze miałam długą przerwę w pisaniu. Zazwyczaj po takiej przerwie, moje wpisy były pełne żalu. W sumie, większość wpisów robiłam gdy miałam doła i musiałam się "wygadać". Takie wirtualne wygadanie też bardzo pomaga. Ale nawet w chwilach największego zwątpienia i największej rozpaczy, zawsze miałam iskierkę nadziei. Czasem niewiele większą od ziarenka piasku, ale zawsze gdzieś tak się tliła.
Po takim krótkim wstępie możecie się domyślać że ten wpis będzie trochę inny.

Moje cykle trwają najczęściej 26 dni. W ciągu ostatnich kilku lat, tylko kilka razy zdarzyło się że był krótszy (cykl bezowulacyjny około 23 dni) lub dłuższy (do max 30 przy chorobie).
Dziś jest 31 dzień cyklu. Objawów okresowych nie mam żadnych. Za to od piątku bolą mnie piersi (mega wrażliwe), od soboty mam praktycznie cały czas mdłości. Podbrzusze troszkę pobolewa, ale w porównaniu do normalnych bólów okresowych to jest nic. No i najważniejsze dwie poszlaki - wczoraj o 17 zrobiłam test. Kreska testowa pokazała się jeszcze przed kontrolną! Test o 17 popołudniu, w 30 dniu cyklu. Dwie wyraźne grube krechy! Drugiej najważniejszej poszlaki pewnie się już domyślacie. Dzisiejsza beta wynosi - 574,3

I wiecie co? Pozwalam sobie na mega radość. Ostatnio tak szczęśliwa czułam się jak mi się mąż oświadczył i na naszym ślubie. Przy poprzednich ciążach tak się nie czułam, bo za każdym razem było coś nie tak - silne skurcze, brak typowych objawów ciążowych no i krwawienia/plamienia. A teraz jest zupełnie inaczej. Same pozytywne objawy, niepokojących objawów brak.
Oczywiście w środę pójdę na powtórkę bety, a potem się do gina umówię.

Jestem po prostu szczęśliwa, bo wszystko wskazuje na to, że po 7 latach doczekaliśmy się naszego małego cudu :)



Samopoczucie na dziś – szczęśliwa, tak zwyczajnie i prosto szczęśliwa :)

29 lipca 2020, 17:49

33 dc, albo jak kto woli 4t 4d.

Pleasure - tak, udało się naturalnie. Najlepsza była reakcja męża jak mu pokazałam cała zapłakana test z dwiema grubymi krechami. Po prostu go zamurowało :D Złapał zawiasa i gapił się na test, pod nosem szepcząc "są dwie". Po tym co usłyszeliśmy od lekarzy nie wierzył, że naturalnie w ogóle jest możliwe. Do końca dnia był w szoku. Dopiero w poniedziałek mu lekko przeszło. Ja też jestem zaskoczona, że naturalnie się udało. Przy naszych wadach miało to być praktycznie niemożliwe - mieliśmy przy kolejnym podejściu mieć robione badania genetyczne zarodków. Ale okazało się, że bez tych badań trafił nam się los na loterii. Wizytę mam zaplanowaną na przyszły czwartek 6.08 (5t 5d). A termin porodu wszystkie kalendarze pokazują na 1/2 kwietnia, ale wiadomo jak to w praktyce wychodzi.

Ogólnie zastanawialiśmy się z mężem co sprawiło, że tym razem się udało. Czy to była opóźniona reakcja organizmu na te wszystkie terapie? A może wreszcie prawidłowo dobrane leki, które wreszcie mi tarczycę ustabilizowały? Albo po prostu szczęście, które sprawiło, że pomimo wad genetycznych, powstał zdrowy zarodek, a mój organizm zareagował na niego tak jak powinien. Ale jak mam być szczera, to guzik mnie to obchodzi :D Liczy się to, że się w końcu udało. I wszystko wskazuje na to, że tym razem nie będzie mowy o porażce. Wszystko jest tak jak powinno być :)

A i najważniejsza wiadomość w dzisiejszym wpisie:
TSH - 0,57
Progesteron - 14,25
Beta - 1746,0 !!!! TRZYKROTNIE WIĘCEJ!!!


Samopoczucie na dziś - mega szczęśliwa :D

Wiadomość wyedytowana przez autora 29 lipca 2020, 18:45

‹‹ 5 6 7 8 9