Już trzeci dzień się ze mną bawi. I znając życie zacznie się w najgorszym możliwym dniu czyli jutro - już mniejsza o świętowanie rocznicy ślubu, ale... wtedy 7 dzień cyklu (6 stymulacji) przypadnie w niedzielę I jak ja mam iść w niedzielę na monitoring jak klinika nieczynna...
Oby jednak okres przylazł we wtorek...
No i jednak okres przyszedł wczoraj Na rocznicę... po prostu super
Dziś zaczęłam stymulację - pierwsze dwa zastrzyki już za mną. To był prawdziwy koszmar. Ręce mi się trzęsły, mało co lekarstwa nie rozlałam. A potem chyba z 10 minut przymierzałam się do pierwszego ukłucia. Z drugim poszło nieco lepiej... Jeszcze 4 dni kłucia (w sobotę kontrolne USG). Oby jutro poszło z tym szybciej.
Na razie ze skutków ubocznych odczuwam tylko mdłości, ale to raczej nie z leków tylko z nerwów spowodowanych ich braniem. Zobaczymy co będzie dalej.
Od dziś przyjmuje dodatkowy zastrzyk - Cetrotide. Myślałam, że Menopur jest okropny (zawsze mnie po nim nieźle piecze, szczypie i boli), ale teraz zmieniam zdanie. Ten nowy jest jeszcze gorszy... W miejscu wstrzyknięcia mam wielki, swędzący, czerwony rumień.
Do tego wczoraj na obowiązkowym pobraniu krwi moje żyły odmówiły posłuszeństwa... Prawa ręka ma dość - tyle pobrań w ostatnim czasie, dodatkowo wenflony. Położna nie dała rady się wbić, żyła ma (podobno) zrosty... A igła trafiła w nerw... Mam straszne problemy z prawą ręką teraz. Czuje takie dziwne prądy jak zginam czy ogólnie ruszam. No i cały czas mnie ta ręka boli...
Jestem na skraju załamania psychicznego. Dziś, pół godziny próbowałam sobie wstrzyknąć pierwszy lek... Mam blokadę, bo wiem jak to boli... Myślenie o celu tego wszystkiego już nie pomaga. Mam po prostu dość... Wczoraj wieczorem jak pomyślałam, o tycz 3 zastrzykach co mam brać, o bolącej ręce, o kolejnych pobraniach krwi i wenflonach... Ryczałam, a raczej wyłam przez prawie dwie godziny, aż w końcu usnęłam ze zmęczenia w ramionach męża...
Mam po prostu dość...
I ponownie dopadają mnie koszmarne myśli. Czemu innym przychodzi to wszystko tak łatwo. Dlaczego ja muszę tak cierpieć? I nie chodzi mi o to, żeby wszystkie tak cierpiały, tylko... by nikt nie musiał przechodzić przez ten koszmar. Bo tak, to jest dla mnie koszmar.
Jeśli ktoś zapyta się mnie kiedyś jak wspominam in-vitro, odpowiem krótko - największy koszmar jaki w życiu przeszłam.
Gdybym wiedziała, że to tak będzie wyglądać... chyba bym się nie zdecydowała...
Dziś poszło chyba trochę szybciej z zastrzykami - pobudka o 5:35, o 6:07 ostatni zastrzyk wstrzyknięty. Znowu wielki, swędzący rumień po Cetrotide.
Jedyne co mnie pociesza, to myśl, że już kończymy stymulację. No i że jest dużo pęcherzyków, bo to daje nadzieję, ze nawet jak się za pierwszym podejściem nie uda, to (może) będą mrozaczki i nie będę musiała się więcej kłuć.
A w tym, że to takie dla mnie strasznie nie ma nic dziwnego. To po prostu trauma z dzieciństwa...
Jako dziecko, mając 3-4 lata, spędziłam trochę czasu w szpitalu na różnych, najczęściej bolesnych zabiegach. Mam z tego okresu bardzo mgliste wspomnienia - otaczają mnie ludzie ubrani na biało, wciskają jakieś rurki do gardła/nosa, wbijają igły... Tamte zabiegi tak mocno wyryły się w mojej pamięci, że do mniej więcej 5-6 roku życia, uciekałam z rykiem gdy widziałam kogoś ubranego na biało (piekarza, albo jakiegoś przechodnia na ulicy w białym płaszczu). A gdy miałam mieć pobieraną krew/ dostać zastrzyk (szczepionka) potrzeba było 6 ludzi - u mamy na kolanach, po jednej osobie do każdej nogi/ręki + osoba która ma zastrzyk/pobranie zrobić. Tak się wyrywałam.
Do dziś jedyne co mi pozostało to paniczny lęk przed igłami. A teraz... teraz muszę sobie robić codziennie sama zastrzyki... Mąż niestety, nawet psu nie potrafi zastrzyku zrobić (to moje zadanie). Więc cała ta stymulacja jest dla mnie bardzo traumatyczna. Co noc śnią mi się koszmary o igłach i zastrzykach...
Ale muszę to jakoś znieść... Nie mam wyboru...
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 września 2015, 11:07
No i po kolejnym USG i pobraniu krwi... Lewa ręka też pomału zaczyna odmawiać posłuszeństwa. No nic, jakoś muszę dać radę.
Zapadła decyzja - punkcja w sobotę rano. Więc dziś przed 21 muszę przyjąć jeszcze jeden zastrzyk - ovitrelle. A 36 godzin później będzie punkcja i zacznie się czekanie. Wpierw na ilość zarodków, później na transfer, a potem na wyniki całej procedury...
Na szczęście dziś już koniec kłucia. Mój brzuch jest w kropki, a na żyłach zrosty i wielkie ślady po wkłuwaniu. Jednym słowem - wyglądam jak rasowy narkoman.
Czego to człowiek nie zrobi dla swojego szczęścia.
Punkcja byłą w sobotę - pobrano 7 jajeczek, z czego 5 udało się zapłodnić, a dwa z nich już są w mojej macicy
Sam zabieg punkcji... Cóż ponownie były problem z wenflonem. Pierwsza próba w prawą dłoń - pielęgniarka trafiła w zastawkę Próba druga w lewy łokieć, na szczęście udana, chodź bolesna (ta żyła już też swoje przeszła). Najgorzej było jednak po punkcji - przez 3-4 dni czułam się jak po laparoskopii, czyli okropne bóle jajników i krzyża, mdłości, problemy ze schylaniem (powodowało ból), ze snem na boku. Na szczęście minęło dużo szybciej niż po lapie
Po punkcji oczywiście dostałam nowy zestaw leków z wielką rozpiską jak je zażywać (kolejny tym razem ponad tysiąc w aptece zostawiony). Antybiotyk, lutinus dopochwowo 3 razy dziennie po 2 tabletki, kwas foliowy, dupek (też 3 razy dziennie po 2 tabletki, ale brać go miałam dopiero dzień po transferze) i mój ulubiony rodzaj leku - zastrzyki przeciwzakrzepowe w brzuch I te są zdecydowanie najgorsze. Zastrzyki przy stymulacji miały jakieś fajniejsze igły - wbijały się bez problemu i szczypały tylko podczas wprowadzania substancji. Te przeciwzakrzepowe mają chyba jakieś tępe igły... W ogóle nie chcą wchodzić A do tego szczypią jak cholera i... w każdym miejscu ukłucia pojawia się ładna czerwona kropka a dzień później... siniak... Masakra...
W poniedziałek miałam transfer - dwa zarodki Sam transfer był trochę nieprzyjemny - szczypało i piekło, ale do zniesienia. Najlepiej było po transferze jak mnie na łóżko przenieśli, kołderką przykryli i kazali leżeć 30 minut Podrzemałam se trochę
Najgorsze nastąpiło później. Wróciłam do pracy i wszystko było niby ok, ale... nagrzewnica w sali chodzi, temperatura rośnie a mnie coraz zimniej. Do tego tak strasznie śpiąca się zrobiłam, że nawet na biurku przysnęłam. Jak po 17 wróciłam do domu to od razu poszłam sprać. Około 20:30 obudził mnie mąż na kolację, wtedy zmierzyłam temperaturę - 38,6... Byłam przerażona. Dodzwoniłam się do gina i za jej radą wzięłam jeden paracetamol i mąż mi okłady zimne robił.
We wtorek rano po gorączce ani śladu. Dziś też - czuję się bardzo dobrze, a wszelkie bóle ustępują.
I teraz sama nie wiem co o tym wszystkim myśleć...
Czy ten napad gorączki to normalna reakcja po transferze? Czy nie zaszkodził on zarodkom? Czy są jeszcze jakiekolwiek szanse, że ten cykl będzie szczęśliwy?
Tak bardzo bym chciała, aby wszystko zakończyło się szczęśliwie...
Mam już dość łez...
EDIT:
mrth666 - faktycznie przeciwzakrzepowe, nie przeciwzapalne... Dzięki za zwrócenie uwagi na błąd
Wiadomość wyedytowana przez autora 30 września 2015, 08:45
Zaczynają mnie dopadać negatywne myśli... Staram się je odgonić, ale one ciągle wracają. Słyszę taki głosik w mojej głowie, który ciągle powtarza - że to za proste by tak od razu się udało.
No i nie wiem co zrobić z betą i lekami. Teoretycznie powinnam betę zrobić w poniedziałek (14 dpt), ale... leki mi się kończą w sobotę. Więc betę musiałabym najpóźniej zrobić w czwartek - 10 dpt (na piątek będzie wynik),ale boję się, że to za wcześnie.
Zresztą same te leki też mnie wkurzają. Ja wiem, że dopochwowo najlepiej się wchłania, ale kurczę żeby się wchłaniać muszą w środku zostać. A nie że biorę rano i w ciągu dnia biorę tabletki a potem ich część razem z podpaską wywalam... Boje się, że to może zaszkodzić...
Ale przede wszystkim boje się, że się jednak nie udało... Nie wiem co zrobię, gdy zobaczę ujemny wynik... Po prostu nie wiem...
Betę jednak zrobiłam wczoraj - leki mi się kończyły (dupek do dziś, lutinus do jutra), więc zgodnie z instrukcją zrobiłam 10 dpt. Jak można było się spodziewać wynik < 2....
I teraz siedzę w domu, bo do pracy nie dałam rady iść... Patrzę na mój brzuch cały w kropki i blednące siniaki, po zastrzykach. Patrze na moje żyły, na których są widoczne i wyczuwalne zrosty. I wreszcie, chodź to się pewnie wydaje absurdalne, patrzę na moje konto z którego w zeszłym miesiącu na lekarstwa stymulujące i podtrzymujące ciąże poszło prawie 3 tyś złotych...
I zastanawiam się nad jednym - po co to wszystko? Pieniądze można by o wiele lepiej zagospodarować. A brzuch i ręce niepotrzebnie mam "zniszczone".
Czy czuje złość? Może trochę, ale głównie przez zmarnowane pieniądze.
Czy czuje smutek? Może trochę, ale to nie taka rozpacz jakiej się spodziewałam.
Czy czuje żal? Rozpacz? Czy chce mi się płakać i wyć? Nie, nie i nie.
To co teraz czuje to jedna wielka obojętność... Nie mam już siły by dłużej walczyć. Nie mam siły by wstać z łóżka. Nie chce mi się już nic. I nic mi już nie zostało...
I jakby tego było mało z moją tarczycą jest coraz gorzej...
To koniec... Poddaje się...
Wiadomość wyedytowana przez autora 9 października 2015, 08:33
Pierwsze wkłucie - prawy łokieć, oczywiście w zewnętrzną, zmaltretowaną żyłę. Oczywiście nic nie leci... W czwartek też był prawy łokieć, ale wewnętrzna (mniej widoczna) żyła i bez problemu krew leciała. Przyklejamy plaster....
Podejście drugie - lewy łokieć, oczywiście zewnętrzna, wyraźniejsza żyła, która też już swoje przeszła (to z niej obierano krew gdy prawa posłuszeństwa odmówiła i w niej był ostatni wenflon). Oczywiście nic nie leci... koleiny plaster
Podejście trzecie - lewa dłoń. Ja już zestresowana na maxa, blada, gorąco mi, niemal mdleje. Mąż mnie tuli. Wkłucie i... nic nie leci... Chyba z nerwów. Kolejny plaster...
Podejście czwarte - położna idzie po wsparcie. Tym razem prawa dłoń. Wbijają się i nie czekają by leciała tylko same odciągają strzykawką. Ufff, udało się.
I teraz wyobraźcie sobie miny ludzi w poczekalni, gdy z gabinetu wychodzi blada dziewczyna (której krzyki i jęki przed chwilą słyszeli) na obu zgięciach łokcia plastry, na lewej dłoni też, a na prawej dłoni sama sobie przyciska wacik...
Dlatego teraz robimy przerwę. Moje żyły mają dość, moja psychika też... Więc jak okres się skończy i pójdziemy na wizytę kontrolną, to poprosimy o miesiąc czy dwa przerwy przed kolejnym transferem. Oczywiście o ile się na niego zdecydujemy. Bo w tej chwili, nie mam siły walczyć.
EDIT:
Wyniki bety już są. Zmieniły się, teraz jest < 0.2. Pozostaje czekać na okres i na wizytę u lekarza...
Wiadomość wyedytowana przez autora 10 października 2015, 10:37
Tak czy siak dziś jest ostatni dzień tego nieszczęśliwego roku. Nieszczęśliwego, bo gdyby los był dla nas łaskawszy w marcu szczęśliwszy to teraz bym z dzieckiem/dziećmi na ręku siedziała. Gdyby był w październiku łaskawszy to teraz bym z dużym brzuchem na L4 siedziała i myślała, czy moje bliźniaki będą tej samej czy różnej płci. I w końcu gdyby był łaskawszy teraz w listopadzie to bym cieszyła się z bijącego serduszka... Ale niestety los jest okrutny, a w tym roku wyjątkowo sobie ze mną pograł...
Takie małe podsumowanie mijającego roku:
Zaczęło się w styczniu laparoskopią i diagnozą czemu wcześniej się nie udawało (niedrożność, zrosty, endometrioza - wszystkich problemów się chwilowo pozbyli). A po samym zabiegu długo do siebie dochodziłam.
W drugim cyklu po laparo, będącym ostatnim naturalnym (bez wspomagaczy) cyklem starań, los dosłownie na chwilę się do nas uśmiechnął. W niedziele dowiedziałam się, że jestem w ciąży. We wtorek, że to tylko ciąża biochemiczna... Ponownie długo do siebie dochodziłam...
Potem zaczęliśmy wspomagacze - clo i 3 pęcherzyki, z których nic nie wyszło. Poem inseminacja tym razem z dwoma pęcherzykami i znowu nic...
W od czerwca mieliśmy przerwę - najpierw urlop, potem leczenie bakterii a potem anty przed in-vitro.
Przed samym in-vitro jeszcze kilka badań - jajowody na powrót niedrożne...
Wrzesień był miesiącem koszmaru. Stymulacja, ciągłe zastrzyki, pobieranie krwi, zrosty na żyłach... I wszystko na nic, bo żaden z dwóch zarodków się nie uchował. Z pozostałych 4 tylko jeden przetrwał.
W listopadzie kolejny transfer, naszego jedynego mrozaczka. Miałam nadzieję, że się uda.Wcześniej we wrześniu pracował jeszcze ze mną debil i w praca z nim mnie stresowała (sam jego widok mnie denerwował). No i pracę mgr broniłam. Ale potem praca obroniona, a debila wywalili. W pracy luz, w domu luz, stresu żadnego. Ale niestety tuż przed mikołajem zaczął się okres...
I wreszcie teraz, ostatni dzień tego roku i... zaczynam plamić... Jeszcze dziś, lub najpóźniej jutro zacznie się okres... A ja mam ochotę wyć i płakać z bezsilności... Nie mam ochoty świętować sylwestra. Pewnie koło 22 się położę, potem o północy mnie pewnie fajerwerki obudzą, a potem pójdę spać dalej. Bo co innego miałabym robić?
Co nas czeka dalej? Cóż od jutra tabletki anty na wyciszenie jajników. A potem powróci mój koszmar igielny, czyli znowu stymulacja i transfer... Czasu mamy coraz mniej, bo tylko do czerwca jest program. Jak nam się nie uda, to... to po prostu będzie koniec... Nic innego nam nie pozostaje.
Z jednej strony całkowicie tracę wiarę, z drugiej każdy okres (nawet jak wiem, że nie ma szans no bo przecież jajeczko przez niedrożne jajowody nie przejdzie) to czuję żal i rozpacz. Z każdym okresem tracę cząstkę siebie...
Czasami nachodzą mnie myśli, że przecież jestem w tylu innych rzeczach dobra. Chociażby wszyscy zachwalają moje wypieki, że dobre i jak z cukierni wyglądają. W pracy szefostwo nie umie się mnie nachwalić. Współpracownicy do mnie po rady przychodzą, bo jestem tam największą specjalistką w tej dziedzinie. Zresztą nie tylko współpracownicy moją wiedzę doceniają - profesorzy też, nawet mnie na studia doktoranckie u nich usilnie namawiają. Artykuły na konferencje naukowe piszę. A i w życiu prywatnym mam szczęście bo mam wspaniałego męża, kochających rodziców i teściów. Przyjaciół też mam cudownych.
Nie mogę tylko, albo aż zajść w ciążę i jej donosić... I niezależnie co w życiu osiągnę, to ten fakt będzie się kładł cieniem na wszystkim co zrobię...
Ten rok był dla mnie okrutny. Dawał na chwilę nadzieję i zaraz ją brutalnie miażdżył... Czy przyszły będzie lepszy? Pewnie nie... I nie mam zamiaru prosić by był łaskawszy... Chcę tylko prosić, by nie był jeszcze gorszy od tego, bo nie wiem czy to zniosę...
Dawno nie pisałam...
25.01 zaczęliśmy nowy cykl i od nowa zaczęła się stymulacja. Tym razem było lepiej - sam Gonal, więc zastrzyki były bardzo znośne. Potem pod koniec tylko to Cetrotide. Tym razem wyhodowałam 5 pęcherzyków i wszystkie udało się zapłodnić. Po dwóch dniach mieliśmy cztery zarodki 4A i jeden 4B. Po konsultacji z lekarzem i stwierdzeniem, że transfer dwóch zarodków zwiększa prawdopodobieństwo ciąży bliźniaczej, ale przede wszystkim zwiększa prawdopodobieństwo ciąży jakiejkolwiek zdecydowaliśmy się na transfer dwóch zarodków 4A.
W środę (17.02) zaczęłam się godzić z porażką - piersi przestały boleć, za to krzyż i podbrzusze zaczęły jak zawsze przed okresem. No i w czwartek wieczorem przy aplikowaniu lutinusa końcówka aplikatora na lekko brązowo była zabarwiona. Wtedy już byłam pewna - okres się zaczyna. Mimo to poszłam w piątek na betę. Dlaczego? Ano dlatego by ze spokojnym sumieniem leki odstawić. Humor miałam fatalny, jeszcze mąż musiał na weekend wyjechać jakieś 400 km od domu pomóc na montażu. Więc siedziałam sama załamana w domu i wtedy przyszedł mail z wynikami, beta - 43,7.
W pierwszej chwili się ucieszyłam - wreszcie się udało. W następnej przeraziłam - a jak to znowu biochemiczna, przecież plamię i boli jak na @. Po telefonie do położnej z gyncentrum, trochę się uspokoiłam - powiedziała mi, że to pewnie przez wgryzanie zarodków, zwłaszcza jak dwa się wgryzają.
Dla pewności kupiłam testy ciążowe (w niedziele nie ma jak bety zrobić). Druga kreska w niedzielę popołudniu była ciemniejsza niż w sobotę rano. W poniedziałek rano też ciemniejsza, ale... w poniedziałek z plamienia zrobiło się krwawienie - już nie brązowa wydzielina a normalna, żywa, czerwona krew... Byłam przerażona. Pojechaliśmy do kliniki i doktor przyjął mnie między pacjentkami. Przepisał dodatkowo Dupka, oraz dał L4 i kazał leżeć i się nie ruszać. No i oczywiście zadzwonić następnego dnia jak będą wyniki bety. Nie muszę chyba mówić, że czekałam na nie jak na ścięcie?
Wyniki poniedziałkowej bety (po 72 godzinach) - 141,9. Znowu chwila ulgi, znowu przesłoniona przez spory ból @ i krwawienie.
Tak bardzo się boję, że ten cud się zakończy. Mąż zresztą też. No i bardzo sobie wziął słowa lekarza do serca - skacze koło mnie że hej - wstawać mi zakazuje, do łóżka obiad przyniósł, jak widział że sama wstałam po wodę to opierdolił i sam przyniósł.
Gdyby nie to krwawienie, pewnie skakalibyśmy z radości... Jednak w tej sytuacji boimy się cieszyć... Bo ostatnio, trochę za szybko się ucieszyliśmy...
Wiadomość wyedytowana przez autora 23 lutego 2016, 07:40
Niestety, mówimy o mnie czyli o chodzącym nieszczęściu.
Dziś byłam na wizycie kontrolnej 9 dc, w celu ocenienia endometrium i ustalenia daty transferu. Od wczoraj miałam dziwne plamienia. I już wiem dlaczego - endometrium jest do dupy. Nie oczyściło się wszystko po ostatnim okresie. Dlaczego? Powody są typowane dwa.
Pierwszy, że to jeszcze szalejące hormony po poronieniu.
Drugi, że jestem sierotą, niezdarą, łamagą i pechowcem. Tuż przed okresem wylałam se pół garnka wrzątku na stopę. Dla uściśnienia na stopie miałam skarpetki i grube rajtuzy (bawełniane). Skutki poparzenia są okropne (skóra na stopie jest bardzo cienka), między innymi uszkodziłam sobie nery powodując tym samym ogromny ból, na który dali mi na pogotowiu leki opioidowe, które... mogły wpłynąć na endometrium.
Tak czy siak, w tym cyklu z transferu nici. Mam czekać na okres i w kolejnym cyklu znowu zaczynamy od nowa... Tylko, że w tej chwili moja motywacja w tym kierunku nie spadła do zera, ona jest ujemna. Nawet ten ostatni powód - aby potem nie żałować, przestaje być ważny. Chyba osiągnęłam swój kres wytrzymałości. Czas się chyba poddać. Los zbyt dobitnie mi pokazuje, że ja nie mam być matką. A skoro przeznaczenie tak chce, to po co się buntować i siły marnować?
Transfer dwóch 5 dniowych mrozaczków AB + Embryo Glue* + Assisted-hatching** + Extra duphaston + urlop i odpoczywanie po transferze + dodatkowe suplementy i witaminy = beta <2 w 11 dpt
Czy muszę jakiś komentarz dodawać...?
Program rządkowy się skończył...
Nasze szanse na dziecko też...
To koniec... Koniec wszystkiego...
Czas powiedzieć wreszcie zaakceptować prawdę - nie będziemy mieć dzieci... To koniec naszej przygody. Teraz tylko potrzeba czasu aby tę prawdę zaakceptować...
Dziękuję wszystkim dziewczyną, które tu poznałam za wsparcie i ciepłe słowa. Życzę wam powodzenia. Obyście miały więcej szczęścia niż ja...
*Embryo Glue jest medium dedykowanym specjalnie do transferu zarodków, zwiększające szanse na implantacje.
**Procedura ta polega na nacięciu otoczki przejrzystej zarodka (wykonaniu otworów w otoczce) przed jego podaniem do jamy macicy. Zwiększa szanse na implantacje (i dodatkowo na bliźniaki).
Wiadomość wyedytowana przez autora 4 lipca 2016, 21:50
Po ostatniej próbie byłam kompletnie załamana, ale mój mąż dodał mi sił. Podjęliśmy jeszcze jedną próbę (został nam ostatni 6-dniowy mrozaczek AB). Dodatkowo przemogłam się i zdecydowałam na kroplówkę (intralipid), oraz wzięłam 2 tygodnie L4 i grzecznie leżałam i dbałam o siebie jak nigdy dotąd.
Dziś jest 10 dzień po transferze i chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że beta ponownie jest <2.0.
Tym razem to na prawdę koniec... Nie ma więcej zarodków w zanadrzu, a na kolejny cykl stymulacji nie mam już sił. Nie zniosę kolejnych zastrzyków, badań, nadziei i jej odebrania. Tego jest po prostu za dużo...
Dlaczego los jest taki okrutny? Dlaczego musimy tyle cierpieć, a na końcu tego cierpienia czeka na nas nie upragnione szczęście tylko jeszcze większa rozpacz? Dlaczego los nie pozwala mieć dziecka takim parą jak my, które pragną go z całego serca, a dają za to takim jak moja nastoletnia sąsiadka, co łazi po osiedlu z wielkim brzuchem i papierosem w ręku? Dlaczego nie mogę spełnić swojej podstawowej funkcji jako kobieta? I dlaczego mimo, iż spodziewałam się takiego końca tej próby i nie robiłam sobie żadnych nadziei to tak bardzo boli, a łzy nie chcą przestać płynąć? Po prostu dlaczego...
Mówiłam, że się poddaje. Mówiłam, że odchodzę z forum i tej strony. Mówiłam, że mam dość lekarzy i całej tej reszty. Ale... ja chyba nie potrafię się poddać. I dlatego wczoraj znowu byłam w klinice na konsultacji genetycznej, a za tydzień w środę idę na badanie właśnie związane z genetyką (analiza chromosomów czy jakoś tak). A i w listopadzie kolejna konsultacja tym razem immunologiczna no i dalsze bardziej dogłębne badania.
Może to trochę głupio zabrzmi, ale mi już nie chodzi tylko o ciążę. Znaczy się w dalszym ciągu najbardziej na świecie pragnę zajść w ciążę, donosić ją urodzić zdrowe dziecko/dzieci. Tylko teraz mam, że się tak wyrażę, inną motywację - chęć wiedzy. Chce po prostu wiedzieć co nam do tej pory przeszkadzało, co powodowało, że zarodek przestawał się rozwijać a inne się nie zagnieżdżały. Chce po prostu wiedzieć. I nawet jeśli się okaże, że to np. faktycznie coś z genetyką na co nie ma lekarstwa to chcę to wiedzieć. Wolę wiedzieć, niż żyć w wiecznej niepewności.
Dlatego teraz rozpoczynam nową walkę. Nie tylko o dziecko, ale przede wszystkim o wiedzę.
Moneczka - dziękuję za miłe słowa, ale... ja anie w tego tam na górze ani na dole ani na prawo lewo czy gdziekolwiek indziej po prostu nie wierzę.
To już 3 lata odkąd zarejestrowałam się tutaj i zaczęłam prowadzić obserwację cykli i ponad 3 odkąd się nieudolnie staramy. Są dni kiedy jestem pogodzona z naszymi porażkami i je w pewnym sensie akceptuje. Ale są też takie jak dziś, gdy nachodzą mnie myśli o straconym czasie i utraconych ciążach. Bo gdyby ta ostatnia się utrzymała, to teraz trzymałabym w ramionach mój najcudowniejszy skarb. Bo gdyby ta biochemiczna biochemiczną nie była, to moje dziecko obchodziłoby już roczek.
Dodatkowo przerażają mnie święta... Zaczynam się zastanawiać, czy się po prostu nie pochorować na nie - nie wiem wyjść na śnieg w stroju kąpielowym czy coś w tym stylu. Tak się składa, ze okres praktycznie w wigilię dostanę (albo dzień przed wigilią), czyli nastrój płaczliwy (jak zawsze podczas okresu), a niech jeszcze padnie pytanie o ciążę, albo gorzej niech kuzyn (pół roku po ślubie) powie że się dziecka spodziewają... Nie dam rady tego znieść... Jestem jednak strasznie słaba...
Właśnie diagnostyka - mamy już większość wyników (brakuje kariotypu męża - coś w laboratorium spieprzyli i trzeba było mu jeszcze raz pobierać krew Kolejny 2-3 tygodnie czekania).
A co do reszty:
-> kariotyp MÓJ - rozpoznano prawidłowy kariotyp żeński
-> przeciwciała przeciw endomysium - Wynik UJEMNY
-> transglutaminaza tkankowa - 9,45 (do 20 wynik UJEMNY)
-> ANA - oczywiście dodatnie, na szczęście słabo 1:160
-> P/c p. kardiolipinie IgG - 3,75 (do 10 wynik UJEMNY)
-> P/c p. kardiolipinie IgM - 2,09 (do 20 wynik UJEMNY)
-> antykoagulant toczniowy - wynik UJEMNY
-> P/c p. beta-2-glikoproteinie IgG - 3,36 (do 20 wynik UJEMNY)
-> P/c p. beta-2-glikoproteinie IgM - <2 (do 20 wynik UJEMNY)
-> komurki NK - w NORMIE
-> TSH - pierwszy raz w życiu 0,017
-> Witamina D3 - 26,21 (norma 30-50)
-> przeciwciała allo-MLR - Przeciwciała blokujące NIEOBECNE
-> test mikrocytotoksyczności - nie stwierdzono obecności przeciwciał cytotoksycznych
Co to wszystko oznacza? Cóż wizytę u immunologa mam dopiero za miesiąc, a genetyka jak będą wyniki męża. Ale trochę o tym wszystkim poczytałam, podpytałam koleżankę internistkę (a ona swoje koleżanki/kolegów w szpitalu) i coś niecoś o wynikach już wiem.
Kariotyp jest ok, celiakii nie mam, ANA słabo dodatnie ale przy Hashi to norma (pozostałe p/c są ok), komórki NK też ok. A co nie jest ok?
TSH, ale w moim przypadku to dobrze (zazwyczaj mam dużo większe TSH i walczę o jego zbicie).
Witamina D3 - trochę za mało (ale podobno większość polaków w zimie ma jej niedobory), więc już uzupełniam niedobory za pomocą suplementów.
No i dochodzimy do czegoś, co jest w pewien sposób kontrowersyjne (tzn. co do leczenia są sprzeczne głosy). Tak czy siak, mój wynik jest zły. Dlaczego? Bo te przeciwciała są ważne, tworzą ochronny "parasol" nas zarodkiem (oczywiście o ile są, a musi być minimum 40% hamowania, ja mam 0%). Jak wiadomo "połowa" zarodka pochodzi z "materiału" ojca, który jest obcy dla organizmu matki, więc zarodek jest atakowany przez układ immunologiczny matki. No ale przecież dzieci się rodzą, prawda? Ano dzieje się tak, bo po zapłodnieniu allo mlr rośnie i chroni zarodek. Teoretycznie, bo są przypadki gdzie nie rośnie. Najczęściej jest to spowodowane pewnym podobieństwem materiału genetycznego małżonków (nie muszą być spokrewnieni!). Wtedy mamy sytuację, ze zarodek jest rozpoznawany jako "swój" = brak przeciwciał i zarówno jako obcy = układ immunologiczny chce go zniszczyć. Bardzo często w takich przypadkach kobieta nawet nie orientuje się, ze jest w ciąży (ciąże biochemiczne - mam taką za sobą ).
Oczywiście są przypadki gdzie pomimo braku przeciwciał nie ma problemów z ciążą.
Leczenie? Duże dawki progesteronu na podtrzymanie ciąży (miałam spore dawki przy ciąży z in-vitro, więc może dlatego coś się udało, ale może były zbyt małe dlatego ciąża się nie utrzymała). No i ta kontrowersja i związany z nią test cytotoksyczności, który robi się po to aby wiedzieć czy w przypadku szczepień mąż może być dawcą limfocytów. Tylko, że.... szczepienia robi się w sumie tylko w Polsce (brak dowodów skuteczności tej metody - brak badań). No i podobno poza okresem ciąży hamowanie może być 0 albo nawet ujemne. Ważne jest tylko aby w ciąży było prawidłowe.
Podsumowując - mogę mieć niedobór przeciwciał MLR, przez co mój organizm "zwalcza" ciążę i teoretycznie mogę przyjąć szczepionkę z limfocytów męża (oczywiście poza podstawową metodą, czyli ogromne dawki progesteronu).
Czyli CHYBA jakiś kolejny trop mamy... Zobaczymy co mi powie lekarz (jeszcze miesiąc czekania...).
Wiadomość wyedytowana przez autora 18 stycznia 2017, 10:39
Mam niedobór przeciwciał allo MLR, a właściwie nie tyle niedobór co po prostu ich brak.
Rada - szczepienia z limfocytów męża, które są robione, bodajże w Łodzi i gdzieś jeszcze ale nie pamiętam gdzie. Koszt w sumie nieduży + koszty dojazdu. Tylko ze tych szczepionek trzeba kilka + potem kontrola czy przeciwciała są. I jak są to kolejne in-vitro, czyli kolejne tym razem ogromne koszty zabiegu i leków. Szansa? Lekarz nie chce oceniać. Powiedział tylko, że coraz więcej dzieci ze szczepień przychodzi więc pomaga. Ale ilu parom i po ilu próbach nie potrafił powiedzieć.
Więc u nas zapadła decyzja - znamy przyczynę, więc koniec. Głównie mąż tak mówił, bo finanse. In-vitro, leki, szczepionki, badania to wszystko kosztuje ogromne pieniądze. A pewności, że się uda nie ma żadnej. Więc stwierdził, że na razie póki co kończymy z tym wszystkim bo i tak nie mamy wystarczających środków.
Wydawało mi się, że pogodziłam się z tą decyzją. Na razie się nie staramy, ale kiedyś wrócimy do tematu dzieci i albo in-vitro albo adopcja - mąż obie opcje dopuszczał, tylko nie teraz a KIEDYŚ. I to właśnie kiedyś zaczyna mnie dobijać...
Wczoraj osiągnęłam oficjalnie kres wytrzymałości. Praktycznie cały dzień (z małymi przerwami) płakałam. Dlaczego? Ano dlatego, że zrobiło się cieplej. I gdzie się nie ruszę widzę szczęśliwych rodziców z dziećmi.
Plac zabaw pod blokiem - pełen roześmianych dzieci w każdym wieku
Parki gdzie chodzę z psem - jeszcze więcej wózków + na placu zabaw dzieci, a w mniej uczęszczanych zakamarkach w parku najwięcej wózków z małymi dziećmi (bo spokój i cisza) lub matki karmiące (bo właśnie tam mają ciszę i spokój.
Sklepy - to samo.
Nawet w lasku, niedaleko mieszkania. A jest to taki prawdziwy, lasek gdzie ścieżki są po prostu wydeptane przez ludzi chodzących tam z psami i pełno na nich wystających korzeni czy kamieni, więc warunki dla prowadzenia wózka fatalne. Ale nawet tam, na tych wertepach spotykam matki/ojców z wózkami.
Tak jak wczoraj. Chciałam wyjść na chwilę z domu, z psem bo pogoda piękna więc co się ma zwierzak w domu męczyć. Ale parki okupowane przez matki/ojców i wózki, a tych widoków miałam dość. Więc idziemy do tego lasku. Na taką polankę. Początkowo wszystko było fajnie, pies biegał za kijkiem, ja mam cisze i spokój. Ale długo to nie trwało. Wstajemy i idziemy dalej z psem do innej części lasku, a na drodze stoi facet, przed nim wózek, a on na rękach tuli maleństwo. Nie miało więcej jak miesiąc. Spało na jego rękach, zaciskając delikatnie piąstkę na jego koszuli. Było takie malutkie, takie drobne, takie śliczne. To było dla mnie za dużo. Nie zniosłam tego widoku, więc z płaczem uciekłam do domu, gdzie ryczałam praktycznie całe popołudnie i wieczór, aż padłam w końcu z wycieńczenia.
Mąż był cały czas przy mnie i próbował pocieszyć, przytulał i podawał chusteczki. Dopytywał się co mi jest, ale nie potrafiłam mu powiedzieć. Bo i co miałam powiedzieć? Zwłaszcza, że wiem jaka byłaby odpowiedź. Nie ważne, że ja każdą komórką mojego ciała pragnę mieć dziecko, skoro wiem że to niemożliwe? Że moje ciało samo zwalcza ciążę. A nawet gdyby tak nie było, to i tak nas nie stać na leczenie i zabiegi, bo nawet jak na jeden czy dwa starczy to co z resztą? Ile ich muszę jeszcze przeżyć? Za sobą mam już 5 transferów, 8 straconych zarodków. Ile jeszcze musiałabym stracić, aby wreszcie doczekać się upragnionego szczęścia?
Powiecie - zawsze jest adopcja. Ale to nie takie proste. To też wymaga czasu i pieniędzy, a i tak nie ma pewności jak się skończy (wystarczy poczytać historie zamieszczane na tym portalu, jest wiele par które niby już przeszły wszystkie etapy, ba dziecko do nich do domu przyjeżdżało, a potem padała decyzja że jednak nie będzie adopcji, ale mogą państwo zacząć od nowa z innym dzieckiem).
Ja już nie mam siły. Mam po prostu dość. Nie chcę takiego życia. Nienawidzę swojego życia.
Są takie chwile (ostatnio coraz częstsze), że chciałabym pójść do lekarza i kazać mu wyciąć wszystko - macice, jajniki i wszystko co tam mam w środku. Wszystko co tylko raz w miesiącu przypomina mi jak bardzo beznadziejną i bezużyteczną kobietą jestem. Bo po co mi to?
Mam dość. Nie zniosę już więcej... mam po prostu dość...
Najlepiej zacznij już jakieś 2 tygodnie wcześniej, od informacji że znajoma palaczka, którą ostatnio widziałaś z fajką albo stojącą z osobami które palą jest w 5 miesiącu ciąży i będzie miała córeczkę.
Potem na dosłownie na 2-3 dni przed dowiedz się, że żona kuzyna jest w ciąży. A to oznacza, że wszystkie następne święta/urodziny/zjazdy rodzinne itp. będą jednym wielkim niekończącym się koszmarem. Jasne, możesz nie pojechać, ale odcinasz się od połowy rodziny. Możesz też pojechać i mieć świadomość, że będą pytania nawet jak im powiesz, że nie możecie mieć dzieci. Ba, nawet więcej, bo jak powiesz to zaczną się przechwałki. Ciotka to taki typ człowieka co to zawsze ma wszystko najlepsze, jej dzieci też są najlepsze, wiec taka informacja sprawi że po prostu będzie na każdym spotkaniu mnie niby przypadkiem niszczyć.
A no i nie zapominajmy o najważniejszym - okres w dniu urodzin...
W sumie to od kilku dni nie robię nic innego jak ryczę. I w pracy i w domu. W każdej chwili jestem w stanie wybuchnąć niekontrolowanym napadem płaczu. Dziś są moje urodziny, każdy życzy mi najlepszego, zdrowia itp. a ja nawet nie umiem na te życzenia odpowiedzieć bo chce mi się płakać. Więc siedzę i płaczę, zastanawiając się nad bezsensownością mojego życia. A coraz częściej nad tym, czy w ogóle jest sens takie życie kontynuować. I wychodzi mi na to, że jednak nie.
Może któraś z was napisze - to depresja idź do psychologa/psychiatry. Ale ja nie chce. Może to i jest depresja, a może tylko chwilowe (dłuższe) załamanie. Ale nigdzie nie pójdę bo i po co? Co niby taki lekarz zrobi? Powie, że wszystko będzie dobrze a moje życie ma sens, chodź może trochę innymi słowami? A potem pojadę na święta do rodziny i zobaczę jak kuzyn z żoną bawią dziecko, jak babcia z dziadkiem wokół niego skaczą, jak ciotka mówi mamie, że to wspaniałe uczucie być babcią... I będę tam też ja...
Może któraś z was napisze - przecież, możecie się dalej starać. Czy to leczenie, czy nawet adopcja. Jasne, pieniądze niby można pożyczyć, czemu nie. Tylko, że ja już nie wieżę w sukces. Nie po tym wszystkim co mnie spotkało. Czuję się jak w ciemnym tunelu, gdzie każde światełko nadziei nie jest wyjściem z niego a pociągiem który daje mi obuchem w ryj. Więc nawet jak podejdziemy do leczenia i ono zadziała, nawet jak jakimś cudem in-vitro by się udało i zobaczyłabym te dwie kreski, wynik testu czy nawet serduszko to i tak bym ciągle czekała kiedy mi to los odbierze. Ciągle bym tego pociągu wypatrywała i na niego czekała, nawet jakbym z tunelu wyszła a tory by się skończyły. To nie byłby radosny okres, a okres ciągłego niepokoju, zamartwiania, dręczenia. Nie wiem nawet czy jakby dziecko się w końcu pojawiło to czy umiałabym się cieszyć...
Za każdym razem jak tu coś piszę, mówię że osiągnęłam kres czy dno. Tylko jednak za każdym razem okazuje się, że pod tym dnem jest jeszcze większa przestrzeń w którą wpadam. Czy to się kiedyś zakończy? Pewnie tak, ale dopiero jak umrę. Czy chce dalej żyć? Odpowiedź brzmi nie. Nie chcę TAK żyć, ale inaczej nie umiem. A skoro tak, to po co mam żyć? Bo mężowi, rodzicom byłoby smutno jakbym odeszła? Bo w pracy projekty upadną beze mnie i ludzie mogą pracę stracić? Bo moja śmierć przysporzyłaby problemów pewnym osobą? Tylko czy to wystarczające powody...
28 urodziny... dzień porażki, dzień rozpaczy, dzień w którym mażę o odejściu...
Na początek podsumowanie co się z nami działo przez ostatnie prawie dwa lata.
W 2017 nie działo się praktycznie nic - odpuściliśmy totalnie. No może tylko gdzieś w głębi serca tliła się we mnie nadzieja, że lekarze się pomylili i tym razem okresu nie będzie. Tak, wiem jestem strasznie naiwna...
W 2018 stwierdziłam, że mam dość bezczynności - popadam w coraz większy marazm i depresję. Po długich dyskusjach z mężem zapadła decyzja, a właściwie dwie decyzje. Pierwsza - zgłaszamy się do ośrodka adopcyjnego. Druga - podchodzimy jeszcze raz do in-vitro.
Jeśli chodzi o kolejne próby in-vitro, zdecydowaliśmy się na pakiet w klinice 2+1 (w cenie mamy dwie procedury in-vitro, a jak się nie uda to trzecia gratis na koszt kliniki, jak się za pierwszą procedurą uda - zwracają nam połowę kosztów). Udało się uzyskać 4 zarodki. Tradycyjnie transfer dwóch i tradycyjnie próba nieudana. Dostaliśmy skierowania na dodatkowe badania immunologiczne. Tym razem pojawiło się trochę przeciwciał allo MLR, więc lekarz zaproponował aby na razie nie robić szczepień z limfocytów męża, a spróbować czegoś innego - mianowicie terapii G-CSF. Ma ona masę skutków obocznych i podczas jej stosowania niezbędna jest ciągła kontrola morfologii krwi, ale ponoć pomaga (tak twierdzą publikacje naukowe) przy poronieniach. Więc zapadła decyzja – próbujemy terapii przy kolejnym transferze. No ale tak się złożyło, że wszystko trzeba było odłożyć w czasie i transfer będzie prawdopodobnie dopiero w przyszłym cyklu.
Co do adopcji, cóż mam mieszane uczucia. Nie jestem w 100% pewna czy chcę. Miałam nadzieję, ze szkolenie adopcyjne mi pomoże, ale niestety nie Na szkoleniu poruszaliśmy wiele tematów – budowanie więzi, FAS, jawność adopcji, problemy adopcyjne itp. Tylko, że to wszystko już wiedziałam. Zanim poszliśmy do ośrodka, przeczytałam masę książek – zarówno specjalistycznych jak i tych opisujące historie rodzin adopcyjnych. Może to dla niektórych głupie porównanie, ale po szkoleniu czułam się trochę tak jak przed wyprawą w dżunglę, przed którą zostałam poinformowana, że mogą mnie zjeść takie a takie zwierzęta, jest kupa zatrutego jedzenia, mogę spaść w przepaść, albo utopić się w bagnie. Zabrakło tylko jednej, dla mnie najcenniejszej informacji – co mam zrobić, jak dana sytuacja nastąpi. Niestety, Panie w ośrodku nie powiedziały nic w tym temacie poza – to sprawa indywidualna i nie ma jednej recepty. No super, ale mogłyby podać ich kilka. Wtedy człowiek wiedziałby chociaż czego próbować. Tak czy siak, przeszliśmy wszystkie etapy pozytywnie i czekamy na telefon. Przy czym wiemy, że w tym roku to na pewno nie nastąpi (w najbliższym czasie zmieniamy miejsce zamieszkania, więc ewentualna adopcja dopiero po przeprowadzce).
Za niecały miesiąc dopiję do 30. Zawsze myślałam, że w tym wieku będę już miała co najmniej jedno dziecko, może dwójkę. Niestety, los okrutnie zweryfikował moje plany. I wiem też, że nie ma najmniejszych szans aby w przeciągu tych 3 tygodni sytuacja się zmieniła. Transfer jak już to w przyszłym cyklu (zaczynającym się PO urodzinach), o ile nie za dwa – TSH podskoczyło mi do kosmicznych wartości i muszę je najpierw zbić + wyniki cytologii przyjdą raczej po rozpoczęciu następnego cyklu a bez nich transferu nie będzie.
Samopoczucie na dziś – tradycyjnie zjebane. Ale staram się jakoś żyć i cieszyć drobnymi sprawami – ładną pogodą, wypadem za miasto, ulubionym jedzeniem, spotkaniem ze znajomymi. Chwytam się tych krótkich chwil beztroski i radości, bo tylko one dają mi jakieś pocieszenie i utrzymują na powierzchni.