Jakie to szczęście, że mam swojego męża. Uwielbiam teraz te długie, zimowe wieczory z nim. Jak patrzę na obecnych, można powiedzieć i że "dorastających" teraz mężczyzn, to cieszę się, że mój jeszcze jest w tych dosyć "normalnych". Może to zasługa, że w dzieciństwie dużo czasu spędził przy dziadkach. A najbardziej w nim lubię, że mu się zwyczajnie "chce". O co nie poproszę to wstanie i zrobi. I że tak ciepło do mnie mówi, że potrzebuje bliskości, że lubi pomagać.
Pewnie go przechwaliłam i pewnie mnie dziś wkurzy, ale cóż. Trzeba mu przyznać, że sfiksowałabym bez niego. Jak tylko Go zobaczę wszystkie troski z moich myśli znikają. Działa na mnie zdecydowanie kojąco.
W lutym byłam u napro, 3miesiące testuje inaczej trochę z lekami. Ten cykl stracony, obstawiłam, że owulacji to już nie będzie, przyszła za późno. Trudno, przegapiliśmy, nic na siłę
I w pracy wreszcie wszystko ogarnięte uff, czekam na ciepełko i biorę wolne
Jako, że mam osłabiona odporność przez ten steryd złapałam infekcje gardła i nosa, nic nie pomagało, pohawiła się gorączka, więc zmuszona byłam wziąść antybiotyk. W 4 dobie antybiotyku zaraziłam się grypa jelitową od bratanka. Nie daje rady jeść, pić a co dopiero wziąść leki. Teściowa mnie pocieszyła, że z racji, że kolejny bratanek z kolei ma ospe, ja z obecną odpornością mam szanse na półpaśca. Jest 15ta ja mam 38,5 - ciekawe co będzie wieczorem, rano było tylko 37,4. Wszystko mnie boli. Pomyślcie o mnie ciepło. Nie pamietam, żebym tak się męczyła.
Wiadomość wyedytowana przez autora 26 kwietnia 2019, 08:37
Dziś byłam na zakupach, jedna koleżanka z dwójką już dość dużych dzieci, druga w drugiej ciąży... mam 26 lat, więc te które pochodziły zaraz po szkole to ich dzieci zaraz pójdą do szkoły. A ja mówiąca od zawsze, że chcę mieć szybko rodzinę robię się coraz bardziej samotna, czuję się "wykluczona", bo nie jestem w tematach dziecinnych. Nie mówiąc, że moja koleżanka dziś przy kasie jawnie mnie się zapytała czy mam tam już coś w brzuchu i czemu nie, czy biorę leki. Jawnie powiedziałam, ze nie, "a to czemu?". Już zirytowana powiedziałam, że nie idzie i tyle. Oczywiście dwie kasjerki wywaliły na mnie oczy, a świadkami rozmowy jeszcze była moja mama i mąż kolezanki. Niektórzy są mistrzyniami taktu.
Wczoraj, gdy byłam w ogródki po rzodkiewkę odwiedził mnie bocian, chyba tak blisko nigdy obok nie byłam, a potem będąc już na podwórku usiadł na kącie dachu. Ma tupet. Nawet pomyślałam, że to dobry znak, ale jednak gniazdo mam prawie na przeciwko domu i sytuacji podobnych bywało masę, choć cześciej ma je mąż. On to jednak w przeciwieństwie do mnie 3/4 czasu spędza na powietrzu.
A dziś fryzjer na poprawę humoru. W przyszłym miesiącu ustaliliśmy wooolne od starań, odpoczynek dla żołądków. Przyda się taki oddech. W sumie jestem zdania, że gdyby miało się udać to by się udało. Może u mnie już zwyczajnie jest za późno z tak rozległą endometriozą? Za to coraz mniej myślenia o staraniach to i w związku lepiej. No ile w końcu można fiskować, co nie?
Myślałam, że z moją psychiką jest coraz lepiej, że czas robi swoje i się oswajam. Tymczasem ostatnio znowu zderzyłam się z tym, że wszyscy mają dzieci tylko nie ja. Widzę znajomych, gdzie w szkole wydawało się, że nic nie osiągną, mają szczęśliwe rodziny, kilkoro dzieci. Wolałabym nie mieć tych studiów, nie mieć takiej dobrej pracy, ale mieć dzieci. Czasem bym chciała cofnąć czas i zacząć starać się wcześniej. Wiem, że to nie oznacza, że akurat by się udało, ale może wtedy człowiek byłby głupszy i tak tym nie przejmował, może akurat by się udało. Może się tyle naczekałam, że jak zaczęliśmy się starać to wszystko było zbyt zaplanowane, za bardzo nam zależało. Tylko mniej już zależeć nie będzie. Czuję presję czasu i choroby. Niby świat bez dzieci się nie kończy, tylko ja sobie tego życia nie potrafię wyobrazić.
No i układam to sobie w głowie. I tym razem nie może być to słomiany zapał. Pora się za siebie wziąć! Choćby dla męża. Działam! Koniec z rozczulaniem się nad sobą.
Nie wiem skąd mi się to wzięło. Może jednak coś w tym jest. Jakie to były beztroskie chwile.
Chyba tutaj wrócę, nie mam z kim porozmawiać na te tematy, a ile można dusić to w sobie.
Wracam do walki. Tym razem bez pitu pitu, od razu do kliniki.
Prawy jajnik, jedynie pracujący tak pozarasrany, że nawet nie udało się go obejrzeć.
Co tu jeszcze dodawać?
Wiadomość wyedytowana przez autora 3 czerwca 2021, 08:11
Pozbierałam się, ciekawe na jak długo. Jutro wizyta kontrolna w klinice, będzie możliwość zapytać co dalej. Gdy po laparo pani dr przyszła mi powiedzieć, że odcięła mi jajowody tak mnie to ścięło, że o nic już nie pytałam. Swoją drogą odważna kobieta. Dwóch wcześniejszych lekarzy na pewno by się tego nie podjęło.
Byłam w marcu na hsg w szpitalu powiatowym znalezionym w moim województwie. Znalazłam go, bo wydzwaniałam po wszystkich po kolei, żeby znaleść tylko najszybszy termin i pasujący mi do cyklu. Na początku byłam pewna, że by tego hsg nie zrobią, bo co rusz ktoś się pytał od jakiego lekarza jestem i za każdym razem "nie znam". Ordynatorka jednak po konsultacji jednak przejęła się moim stanem, zbadała mnie wszerz i wzdłuż i co dziwne znalazła dwa polipy, o których nigdy mi nikt nie wspomniał. Jak się jednak okazało podczas następnej wizyty w klinice na usg nic nie było, hisero też czyściutkie.
Samo badanie hsg było okropne, myślałam, że mi brzuch rozerwie. Lewa strona, która zawsze była zajęta przez endometriozę od razu przepuściła kontrast, natomiast po prawej nic się nie pojawiło... Dolewali mi kontrast druga raz, bez skutku. Udało mi się porozmawiać potem z lekarzem który wykonywał badanie i powiedział, że nie chciał mi pod większym ciśnieniem już wlewać, bo widać, że mnie bolało i bał się, że zrobi mi zwyczajnie krzywdę.
Dodam może jeszcze od początku. Na pierwszej wizycie w klinice pani dr bardzo skrupulatnie oglądała wszystkie papiery, które ze sobą przyniosłam, a było ich tyle, że wzięłam segregator. Od razu na samym początku zauważyła na pierwszym protokole z operacji z 2017 roku "rozdęty jajowód". Powiedziała, że już to może świadczyć o wodniaku, który powoduje stan zapalny i w dodatku płyn wylewający się z jajowodu do macicy może wypłukiwać zarodek. No szok. Naprawdę? Czy te wszystkie lata mogły być stracone przez to? Od samego początku. Długo nie wiedziałam co myśleć, wkurzenie mieszało mi się z nadzieją. Oby dwoje zobaczyliśmy światło w tunelu. Może to to?
Teraz wracając do szpitala, pytając czy w tym hsg wyszedł ten wodniak lekarz nie potrafił stwierdzić, powiedział, że jajowód jest zamieszany z jelitem i to może jelito a nie wodniak. Jeszcze dodaje "Dziewczyno, zamęczysz się jak będziesz czekać z miesiąca na miesiąc, rób in vitro i niczym się nie przejmuj, bez różnicy czy jest ten wodniak czy nie". Ponadto "kto usunie jajowód, jajowodów się nie usuwa, za to grozi więzienie".
Pani ordynator była u mnie z 5 razy tego dnia. Wypytywała o lekarzy, leczenia. Bardzo ubolewała, że nie miałam ze sobą wszystkich badań, interesowały ją te immunologiczne od profesora. Widać, że chciała poszerzyć swoją wiedzę. Z 2 razy była tylko po to, żeby mnie namówić na in vitro. "Chociaż jedno dziecko, a potem może dalej pani czekać, ale proszę spróbować".
Wracam z płytką do kliniki. Pani dr mówi ewidentnie wodniak - jakie jelito? Do jelita nie wlewali mi kontrastu przecież. No przecież... I czuję się zażenowana jednak tym co słyszałam w szpitalu. Nie chciała mi robić tego laparo, wysyłała do poprzedniego lekarza, a ja nie umiałam mu już zaufać. Przecież mówił mi, ze mój jajowód jest niesprawny, że do niczego się nie nadaje, ale nie usunął, bo bym mogła do pozwać. Czekałabym 4 miesiące na wizytę, potem 3 miesiące na laparo, a on i tak by mi go nie usunął, albo usunął jednego, bo tylko na to miał pisemną zgodę. Pani dr powiedziała, że ciężko będzie znaleźć lekarza, który się dotknie mojego brzucha, zrobiła usg, stwierdziła - może się uda. Usunąć nie, ale chociaż odciąć.
Do kliniki już szliśmy z nastawieniem na in vitro, jednak pierwsza wizyta odkryła coś nowego, nam nieznanego w ogóle w temacie. Cały czas mieliśmy nadzieję, że po usunięciu tego wodniaka będzie możliwość spróbowania klika cykli naturalnie, a tutaj zonk. W ogóle się nie nastawiłam, że mój prawy jajowód może być też do śmieci. W ogóle nie przepuścił kontrastu, a pod większym ciśnieniem się zwyczajnie wydął. Prawy jajnik w takich zrostach, że w ogóle nie dała rady go obejrzeć. Mój jajnik, przez które wszystkie lata takie pokładałam nadzieję. Który był niby taki super, a tutaj cały pozrastany. Lewy to wiadomo, że go praktycznie nie ma.
Nie wiem co będzie. Naprawdę. Zdaję sobie sprawę z mojej beznadziei sytuacji. Fizycznie zwyczajnie mam duże przeszkody w brzuchu na zajście w ciążę. Ciekawe czy moje komórki jajowe są w ogóle zdolne do zapłodnienia. Wiem, że in vitro da mi na to odpowiedź. Zastanawia mnie jak dostać się do takiego jajnika całego w zrostach. Boję się zwyczajnie jutrzejszej wizyty, żeby znowu nie wracać zaryczaną do domu. Skończyła się nadzieja na ciąże z niespodzianki. Tutaj już nigdy nie będzie mieć takie miejsce.
A co najlepsze - mojego męża wyniki wyszły idealne. I było mi z tym naprawdę ciężko, że cały ciężar tej niepłodności leży we mnie.
Mam 25dc, czekam na @ i zaczynam długi(czy tam ultradługi) protokół. W połowie lipca wracam do kliniki na symulacje, punkcja, a potem 3 miesiace diphereline.
Ile trwa sama stymulacja? Bo pani dr chce się wyrobić do końca lipca, bo potem idzie na urlop.
Jeszcze antybiotykoterapia przez wodniaki.
Co za dziwne emocje. Cieszę się i boję jednocześnie.
Po ostatnim wyjściu z kliniki mąż zdrowo mnie opieprzył, wręcz nakrzyczał. Powiedział, że koniec z wielkim jączeniem, że będzie źle, że mam się nastawić pozytywnie, że wszystko będzie dobrze. Zakazał czytać internety i ban na wszelkie fora.
Próbowałam się nastawić, ale nie potrafię. Mam po prostu przeczucie, że dobrze nie będzie i boję się rozczarowania. Już obronnie nastawiam głowę, że świat się nie zawali jak nie wyjdzie, że będziemy żyć bez dzieci. Nie potrafię uwierzyć, że z tak zaawansowaną endometriozą i jeszcze teraz z insulinoopornością moje komórki będą coś warte. Ja już tutaj wcześniej się dużo naczytałam. Może i za dużo właśnie.
Budziłam się ze strachem, że nie będę dobrą matką. Może dlatego nie mogłam zajść, bo się do tego nie nadaje. W swoim życiu słyszałam kilka razy, że jestem zimna, sama wiem, że nie potrafię okazywać uczuć. Mój mąż twierdzi, że to po mamie, że Ona taka jest. Jednak koniec końców myślę, że skoro z mężem mi wychodzi, to w tym przypadku też bym sobie poradziła.
Mój mąż żyje w przekonaniu, że in vitro=dziecko. Bardzo przeżywa co będzie jeśli zostanie nam 6 zarodków. Rozczula mnie to, lekko rozbawia i śmieje się wtedy, że zrobimy trzy pokoje dziecięce i do każdego wstawiamy łóżka piętrowe, że jakoś się pomieścimy. Trochę ta jego naiwność daje mi siłę, że to On może tak mocno wierzy, że tej wiary starczy na nas dwoje.
Postanowiliśmy, że nikomu nie mówimy, że podchodzimy do in vitro. Dlatego też nikt nie wie o moich odciętych jajowodach. Stwierdziliśmy, że miejscowość, w której mieszkamy nie jest na to gotowa. Jest za mała, nie chcę, żeby dziecko miało w razie czego problemy w przedszkolu. Bo dzieci nie są złe, ale niektórzy rodzice to idioci. Decyzje podjęłam po tym jak ciocia zadzwoniła do mojej mamy z nowiną "a wiesz, że Ci Wasi nowi sąsiedzi z naprzeciwka to są bliźniaki z in vitro"? Nie chcę robić tu takiej sensacji.
Za 10 dni wizyta podglądowa usg, boję się cholernie.
Schudłam 7kg. Metformina chyba działa.
Podgląd jajek w poniedziałek.
Ostatnio nie dosypisam, dużo się dzieje. Dziś idziemy na wesele. Mam nadzieję, że takie zaburzenie w codziennej rutynie nie wpłynie na rosnięcie.
Fajnie że masz takie wsparcie w mężu! :)
Najważniejsze, że macie siebie nawzajem!
Taki mąż to skarb, a takich facetów jest mało. Szczęściara
To już połowa sukcesu w takim razie :) nie ma nic cudowniejszego niż dwoje kochających się ludzi.
Jak to dobrze ze jest jeszcze na ziemi kilku "normalnych" facetow z krwi i kosci :)