PS. Wiecie co Babeczki oczekujące maluszka, wkleję Wam opis mojego porodu, bo był bardzo pozytywny oraz lekki i myślę, że jeśli go przeczytacie, to nastawicie się pozytywnie na swój własny
PORÓD
"Na początku powiem, że opis należy do tych pozytywnych porodów.
Przeżyłam go i dzięki niemu wcale już nie boję sie rodzić w przyszłości, a
dodatkowo na pewno wybiorę ten sam szpital. Poród, szpital, personel,
pomoc mojego mężczyzny - wszystko było takie, jak mogłam sobie
wymarzyć.
Ostatnie dni przed porodem starałam się dokończyć wszystkie sprawy, na
które po porodzie mogę nie znaleźć czasu. Zaczęłam szybko kończyć
malowany akrylami obraz, zostało mi niewiele do końca... nie zdążyłam, do
dziś leży i czeka na dokończenie. Za to 17 września kilka godzin przed
porodem zdążyłam zrealizować punkty w programie MyBenefit i zamówiłam
Arturkowi pościel i kilka zabawek. Położyłam się spać pewna, że tej nocy nie
urodzę, a rano dojedziemy do ginekologa na ostatnie usg z ważeniem i
mierzeniem maluszka.
O godz. 1.25 obudził mnie silniejszy skurcz, po którym zmieniłam pozycję
ciała. Poczułam lekką wilgoć i kilka kropelek na pościeli. Skurcz bolał, więc
pomyślałam, że pewni popuściłam nieco moczu z bólu. Poszłam do łazienki
zrobić siusiu i tam zaczęły odchodzić wody. Gdy zrozumiałam, co się dzieje,
pomyślałam, że żal mi teraz budzić P., ale chyba nie mam wyjścia...
Zastanawiałam się, czy go budzić, czy czekać na rozwój jakiejś akcji, ale
wody szły już tak, iż upewniłam się, że najlepiej go budzić. Cóż, pospaliśmy
zaledwie 3,5 h, ale zawsze coś.
Zanim się wykąpałam, dopakowaliśmy do reszty torbę, to o 2.30 wyjechaliśmy
z domu i o 3.00 byliśmy w szpitalu. Po drodze liczyłam skurcze, które były co
7 minut, ale były odczuwalne jedynie jako bóle miesiączkowe, więc nic
wielkiego.
Na izbie przyjęć przez długi czas wypełnialiśmy dokumenty, żartowaliśmy z
położną, było dość spokojnie, a skurcze się nie nasilały. Tylko co jakiś czas
wymieniałam kawałki ligniny, które mi dali do wkładania do majtek, bo wody
ciągle leciały. Dziwiłam się, że tych wód jest tak dużo. Miednicomierzem
sprawdzili mi miednicę i okazało się, że jest niczego sobie, spokojnie mogę
rodzić naturalnie. Miła pani ginekolog zbadała mnie ginekologicznie i zrobiła
usg, po którym nie dowierzała, że mam termin na 3 października, bo
dzieciątko jest wielkością na 34 tydzień. Rzuciła podejrzenie hipotrofii, więc moje obawy z czasu ciąży spełniły się dopiero teraz. Szacowana waga:
2300g. Gdybym dziś nie rodziła i trafiła rano na wizytę do swojego
ginekologa, i tak wysłałby mnie do szpitala (co potwierdziłam sobie z nim,
rozmawiając 10 dni po porodzie). Dobrze, że Artur postanowił już przyjść na
świat i oszczędził nam więcej stresu. Tymczasem każde badanie
powodowało, że tryskało ze mnie więcej wód.
Około godz.5.00 trafiliśmy na porodówkę. Dużo czasu minęło? Nie nudziło
nam się, było co robić, tyle dokumentacji i tak dalej. Skurcze nie nasilały się jakoś za bardzo, więc już zaczęłam pytać położne, kiedy to wreszcie się
rozbuja. Wykonaliśmy telefon do mamy P., a mojej mamie postanowiłam
oszczędzić emocji o tak wczesnej porze i odezwać się, jak urodzę. Okazało
się, że mama P. miała dziwne przeczucia, że coś się stanie tego dnia i
dlatego do 1.00 w nocy nie spała.
Kryzys senności mi minął, P. powalała senność, ale dzielnie dawał radę.
Popiłam trochę wody, unikałam jedzenia, myśląc: a co jeśli zechcą zrobić
pilną cesarkę. Nie byłam zresztą głodna, miałam sporo sił. Poszłam na
lewatywę, która w sumie nie boli ani nie jest w żaden sposób nieprzyjemna, a
dała mi wielką ulgę - do ubikacji pozbyłam się dużo kału, po którym akcja
ruszyła jak burza - wreszcie konkretniejsze, odczuwalne skurcze. Tu też taka
moja przygoda, że toaleta się zapchała, bo dali taki sztywny papier toaletowy, który się nie spłukiwał
Wylądowałam pod ktg, na którym było mi niezbyt przyjemnie leżeć w jednej
pozycji, spowodowało to wzmożony ból, pomimo że skurcze się nie pisały. Ja
je czułam jako silne bóle miesiączkowe co 5 minut, ale nic się nie pisało.
Pewnie były słabe, tylko moje czucie wzmożone poprzez zniewolenie
pasami. Ucieszyłam się, gdy wreszcie mogłam wstać i pochodzić.
Następne 30 minut spędziłam stojąc pod prysznicem, P. polewał mi krzyż
wodą. Miałam już bóle krzyża, ud i brzucha tak, że trzymałam się metalowej
rączki i zginałam w pół, ale dzięki polewaniu ciepłą wodą, bóle krzyża i ud zostały zniwelowane, a czułam tylko brzuch jak silną miesiączkę chyba już co
2-3 minuty. Pod tym prysznicem rozwarcie poszło jak szalone, bo w 30 minut
z 1 cm zrobiło się 4-5 cm.
Potem znów chodzenie po sali, ktg, nie pamiętam, czy znów prysznic, ale
chyba tak... no i tak stanęło, skurcze pisały się na ktg, ale zbyt krótkie, aby akcja się rozwijała. Rozwarcie nie chciało iść dalej. Przyszedł lekarz, zbadał mnie, ocenił sytuację, padło pytanie o zgodę na kroplówkę z oksytocyną.
Skoro akcja znów nie szła do przodu, to się zgodziłam. Nie bałam się
żadnego bólu, byle Artur przyszedł bezpiecznie na świat i nie męczył się do
wieczora...
Przy kroplówce skurcze były coraz częstsze i dłuższe, ale mogę powiedzieć:
nie taki diabeł straszny, jak go malują. Każdy poród jest inny, lecz ja swój
wspominam pozytywnie. Przydała się nauka oddychania na szkole rodzenia i
ćwiczenia oddychania w domu, bo na porodówce robiłam to już instynktownie
i wiedziałam, co, kiedy, jak robić. Oddychanie bardzo niwelowało ból. Poza
tym pomiędzy skurczami nie było bólu, wręcz przeciwnie: błogie rozluźnienie.
No i ból wcale nie taki straszny, kiedy oddychałam, ze spokojem do
zniesienia. Gdybym następnego dnia znów miała rodzić, powiedziałabym:
"nie ma problemu". Także pozytywnie to wspominam. Oczywiście jednak nie
mogłam się doczekać pełnego rozwarcia i skurczy partych, abyśmy mogli z
Arturkiem odpoczywać i tulić się, bo to jednak ból, zmęczenie. Nie
przysypiałam jednak. Byłam już trochę głodna, ale przy skurczach co minutę
nie było czasu jeść.
Położna wyjaśniła mi bardzo dobrze, jak odczuwa się skurcze parte: jako
kupę z tyłu i siku z przodu. Dzięki niej mogłam je dobrze rozpoznać. Ogólnie
świetny personel, położne zmieniły się w trakcie porodu, ale obie były spoko.
Ta druga konkretnie zaciągała po śląsku

P. często pytał, cyz mi nie
przeszkadza, ale nie przeszkadzał, tylko bardzo mocno pomagał samą
obecnością chociażby. Na każdym skurczu chwytałam go za rękę i
ściskałam, co dawało mi niesamowite wsparcie psychiczne, że mam z kim
podzielić ten ból i to, co czuję. poza tym wołał położną, gdy tylko coś
chciałam, a sama nie dałabym rady jej wołać, bo skurcz szedł, to musiałam
tylko oddychać, nie mogłam mówić.
W końcu nadeszły parte, więc pomogli mi usiąść. Rodziłam w pozycji
półsiedzącej. Na początku nie było jeszcze pełnego rozwarcia, a moja
rozmowa z położna wyglądała tak:
"Nie przyj, jeszcze nie ma rozwarcia."
"Nie mogę nie przeć!"
"Nie pomagaj, dziecko samo idzie, ale ty nie pomagaj."
To było trudne, ale się starałam. Krzyczałam nie z bólu, ale ze złości, że nie mogę przeć, a chcę to robić. P. też się starał mi pomóc, podawał gaz,
powtarzał polecenia położnej. Wdychanie gazu też jakoś pomagało zapierać
się woli parcia, chociaż średnio skutecznie... Czy gaz działał? Może czułam
się bardziej rozluźniona, może to tylko kwestia psychiki? Nie wiem, ale
dobrze, że był, przynajmniej na psychikę działał

W ogóle to skurcze parte
już wcale nie bolały, przechodzenie dziecka przez kanał rodny wcale nie
bolało, chciałam mu pomóc i byłam bardzo szczęśliwa. Żadnego kryzysu 7-
ego centymetra też nie pamiętam, więc na prawdę mój poród nalezy do tych
pozytywnych

Na pewno dzięki świetnej pomocy personelu i przyszłego taty
W pewnym momencie położna powiedziała, ze małemu widać główkę i ma
niewiele włosków, jej słowa zmotywowały mnie i zaskoczyłam się, że
wszystko tak szybko idzie. Zabawne było, kiedy położna powiedziała P. że on
przeć nie musi

Odpowiedział jej, że się wczuł

Czułam też uszczypnięcie, gdy mnie nacinali. Urodziłam na 5tym partym.
Nadal wyraźnie pamiętam, jaki Arturo był cieplutki, mięciutki, aksamitny, jaki
miał kolor skóry, gdy go na mnie położyli. Jego główka wylądowała między
moimi piersiami, a kiedy usłyszał mój głos, to przestał płakać. Mam nadzieję,
że do końca życia nie zapomnę tej wyjątkowej chwili. Pomyślałam, że
rzeczywiście jak na usg w ciąży, ma duże stopy po mamusi. Oboje mamy
długie palce u rąk i u stóp. Wtedy nie umiałam jeszcze ocenić, do kogo jest
podobny, ale teraz wiem i wszyscy mówią: wykapany tatuś. Usłyszałam, że
jest ładny i dostanie 10/10 apgar. Po jakimś czasie go wzięli, bo wciąż
krwawiłam.
Okazało się, że rodziłam go z ręką przy główce, przez co bardzo mnie
porozrywał, ale ja wcale nie czułam bólu ani tego rozrywania. Urodziłam
łożysko z zaciekawieniem przyglądając się, jak ono wygląda. Kiedy mnie
szyli, Arturo był u taty na rękach kilka metrów dalej, widziałam ich. Szycie
trwało niemal godzinę, szyjący mnie lekarz wciąż zagadywał, żartował i
uprzedzał mnie, kiedy poczuję jakieś uszczypnięcie. Zastanawiałam się, czy
to nie dlatego, że w planie porodu zaznaczyłam, że chcę, aby mnie
uprzedzać przed nadchodzącymi zdarzeniami, że jestem wrażliwa. W ogóle
to nie dałabym położnym planu porodu, uznając, ze w sumie najważniejsze,
by Artur przyszedł na świat bezpiecznie - ale same poprosiły.
Dalszy pobyt w szpitalu wspominam też bardzo pozytywnie, na pewno
wybrałabym go ponownie."